Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Policyjny pitawal: Zabójstwo maturzysty (nr 113/08.2014)

Choć upłynęło już 17 lat, sprawa ta wciąż budzi emocje. Ale jest też przykładem znakomitej pracy Policji, zakończonej zatrzymaniem sprawców i zgromadzeniem mocnego materiału dowodowego, dzięki któremu zostali skazani.

To była najtrudniejsza sprawa, jaką prowadziłam – wspomina Grażyna Biskupska, dziś już emerytka policyjna, wówczas komisarz w wydziale dochodzeniowym komendy rejonowej na warszawskim Żoliborzu. – Nie ze względu na stopień skomplikowania, ale na rozmiar okrucieństwa...

POŻEGNALNE OGNISKO MATURZYSTÓW

Park Młociński to uroczy zakątek na peryferiach Warszawy. W letnie dni warszawiacy lubią spędzać tu wolny czas. W piątkowy wieczór z 13 na 14 czerwca 1997 roku na polanie bawiło się sporo osób. Między innymi około 30 młodych ludzi z bielańskiego liceum, którzy zorganizowali tu pożegnalną imprezę po maturze.

Przed północą pojawiła się grupa pijanych dresiarzy z kijami bejsbolowymi i wszczęła awanturę. Zaatakowani maturzyści rozbiegli się po parku. Bandyci przenieśli się na parking i zaczęli rozbijać forda, w którym siedzieli chłopak z dziewczyną. Chłopak włączył silnik i uciekł, uszkadzając po drodze auto napastników. Ci wrócili na polanę i żądali od maturzystów adresu kierowcy forda. Młodzi nie wiedzieli, o co chodzi, napastnicy ponownie rzucili się na nich z kijami. Maturzyści rozbiegli się i korzystając z ciemności, chowali się w krzakach. Na polanie zaczęła się zadyma, wiele osób było podchmielonych, zaczęły się bijatyki.

TRZY ODRĘBNE ZDARZENIA

Około drugiej w nocy w sobotę 14 czerwca dyżurny żoliborskiej komendy odebrał zgłoszenie o napadzie od mężczyzny, który został zaatakowany w fordzie. Policyjny patrol udał się do parku Młocińskiego, ale nikogo tam już nie było. Policjanci pojechali do pobliskich Łomianek i tam ich uwagę zwrócili idący ulicą dwaj mężczyźni w pokrwawionych koszulach. Zatrzymali ich i przywieźli do komendy.

– W sobotę rano miałam dyżur – wspomina Grażyna Biskupska. – Kiedy zapoznałam się ze sprawą nocnego napadu na kierowcę forda, wszystko wskazywało, że sprawa nie rokuje wykrycia. W chwili zdarzenia było ciemno, pokrzywdzony nie był w stanie opisać napastników.

Dalej nastąpiły dwa kolejne zdarzenia, które choć pozornie różne, wiązały się z tym samym miejscem. Od kolegi dostała informację, że mężczyźni zatrzymani w Łomiankach brali udział w bijatyce w parku Młocińskim.

– Postanowiłam dokładnie ich przesłuchać – opowiada Grażyna Biskupska. – Weszłam w tym celu do dyżurnego i usłyszałam, jak jakaś zapłakana kobieta opowiada, że jej syn Tomek nie wrócił na noc do domu, że sprawdzili już szpitale i teraz przyszli z mężem zgłosić zaginięcie. Kiedy powiedziała, że jej syn miał się bawić przy ognisku w parku Młocińskim, zapaliło mi się światełko…

Policjantka zaprosiła do swojego pokoju rodziców chłopca i szczegółowo przesłuchała. Okazało się, że około 4.00 rano matka Tomka odebrała dziwny telefon. Jakaś kobieta pytała, czy Tomek Jaworski jest jej synem i czy był na ognisku na Młocinach, a potem się rozłączyła.

– W tym momencie poczułam, że mam do czynienia ze sprawą o wiele poważniejszą niż tylko napaść na kierowcę forda – wspomina Grażyna Biskupska. – Było południe, zadzwoniłam do syna, żeby dzisiaj zjadł obiad sam, bo ja nie wiem, kiedy wrócę, a potem do kolegi z wydziału kryminalnego. Nie miał tego dnia dyżuru, szykował się właśnie na wesele przyjaciela. Odpowiedział krótko: „Zaraz będę!”. Powiadomił jeszcze dwóch kolegów i wkrótce wszyscy trzej zjawili się w komendzie. W garniturach i pod krawatami, bo przyjechali prosto ze ślubu. Całą noc mieli bawić się na weselu…

KIM JEST „BIAŁY”?

Zaczęli od tego, że przeanalizowali wszystko, co w tym momencie wiadomo było o zaginięciu Tomka Jaworskiego. Było tego niewiele. Informacja, która pomogła ruszyć sprawę z miejsca, pochodziła od jednego z zatrzymanych w Łomiankach, który zeznał, że bijatykę na Młocinach zaczęła grupa mężczyzn, którzy przyjechali polonezem i małym fiatem w kolorze bordo. Zapamiętał, że w fiacie było trzech mężczyzn i kobieta, blondynka. Do jednego z mężczyzn zwracała się „Biały”. Świadek zeznał, że kiedy pod koniec bijatyki fiat wyjeżdżał z parku, widział w środku zakrwawionego chłopaka.

Od tej pory dla policjantów zaczął się prawdziwy wyścig z czasem. Kryminalni ruszyli w teren, żeby ustalić, kim jest „Biały”, dochodzeniowcy wzywali na przesłuchanie kolegów Tomka, uczestników ogniska. W niedzielę przed południem kryminalni zdobyli informację, że „Biały” to Robert W. Nie zastali go w domu, matka powiedziała, że nie wrócił od piątku. Przestraszona, że syn wplątał się w jakąś podejrzaną historię, zobowiązała się, że gdy tylko pojawi się w domu, osobiście przywiezie go do komendy.

Fotografie Roberta W. policjanci okazali dwóm zatrzymanym w nocy mężczyznom, którzy bez wątpliwości stwierdzili, że jest to ten sam człowiek, którego widzieli w fiacie.

ŚWIEŻO UMYTA PODŁOGA

Poszukiwania Tomka Jaworskiego trwały non stop. Policjantów, którzy pracowali już ponad dobę, w niedzielę wieczorem zastąpili koledzy. W poniedziałek rano w radiu i telewizji pojawiły się komunikaty o poszukiwaniu chłopca. Przełom w śledztwie nastąpił w poniedziałek wieczorem, kiedy do komendy zgłosił się „Biały”, czyli Robert W. Jego matka dotrzymała słowa. Podczas przesłuchania kłamał, gdzie  spędził noc z piątku na sobotę, ale policjanci szybko zdobyli informację, że Robert wraz z innymi przebywał przez dwie noce w mieszkaniu Moniki Sz. na Bródnie.

– Ruszyliśmy tam natychmiast, z nadzieją, że znajdziemy Tomka…

W mieszkaniu była Monika Sz. i dwóch mężczyzn. Całą trójkę zatrzymano, a lokal przeszukano. Nigdzie nie było śladów, które mogłyby wskazywać, że kogoś tu przetrzymywano. Policjanci zwrócili jednak uwagę, że w brudnym i zaniedbanym mieszkaniu była świeżo umyta podłoga. Technik kryminalistki nie znalazł żadnych śladów, ale było ewidentne, że coś tu zacierano. Podłoga nosiła ślad, że wcześniej leżał na niej dywan. Policjanci znaleźli go podczas przeszukania piwnicy. Były na nim świeżo zapierane plamy oraz włosy takiego koloru, jak Jaworskiego. Natychmiast zawieziono je do ekspertyzy, która parę dni później potwierdziła, że są to włosy Tomka.

Monikę i jej dwóch kompanów okazano mężczyznom zatrzymanym w Łomiankach. Bez cienia wątpliwości rozpoznali w nich osoby, które widzieli w nocy w fiacie.

Rozpoczęły się długie godziny przesłuchań, działań operacyjnych i narad, podczas których grupa kierowana przez Biskupską wiązała ze sobą uzyskane informacje w logiczną całość. Zatrzymani kłamali i wielokrotnie zmieniali zeznania. Monika przyciśnięta do muru informacją, że są ślady świadczące, iż Tomek był w jej mieszkaniu, odpowiedziała, że owszem, był, bo przywiozła go, żeby mu opatrzyć rany, ale potem chłopak wyszedł.

ZADZIAŁAŁA ZAGRYWKA OPERACYJNA

Po prawie 40 godzinach przesłuchań policjanci wiedzieli już bardzo dużo. Z wyjątkiem jednego – gdzie jest porwany chłopiec? W środę 18 czerwca dowiedzieli się i tego…

– Zadziałała zagrywka operacyjna. Jeden z zatrzymanych pękł i powiedział, że Tomek nie żyje, a jego zwłoki zostały zakopane w pobliżu Kanału Żerańskiego – wspomina Biskupska.

We wskazane miejsce pojechała ekipa policjantów, prokurator, technicy kryminalistyki i lekarz sądowy.

– Miejsce rozpoznaliśmy łatwo po świeżo ruszanej ziemi. Kryminalni kopali przez pół godziny. Im głębiej, tym silniejsza była woń benzyny. W pewnej chwili zobaczyliśmy kawałek dżinsów. Chłopaki odłożyli łopaty i żeby nie uszkodzić ciała, dalej odgrzebywali gołymi rękami… Kiedy ukazały się zwłoki chłopca, z przerażenia znieruchomieliśmy... – Grażyna Biskupska jeszcze dziś przeżywa tamten widok.

Chłopiec miał całkowicie zniekształconą twarz, ogoloną głowę, kilka ran kłutych klatki piersiowej i częściowo spalone spodnie.

Ale komisarz Biskupską czekało jeszcze trudniejsze zadanie – obiecała matce Tomka, że ją powiadomi natychmiast po odnalezieniu syna.

– Musiałam to zrobić szybko, bo kiedy odkopywaliśmy zwłoki, nie wiadomo skąd w pobliżu znalazła się ekipa telewizyjna. Byłoby straszne, gdyby rodzice chłopca dowiedzieli się o wszystkim z telewizji. Pojechaliśmy do nich z Jarkiem. Całą drogę zastanawiałam się, jak im o tym powiedzieć… O reakcji rodziców nawet nie chcę mówić… Musieliśmy wzywać pogotowie... Jarek pomógł znieść ojca Tomka do karetki…

„WYRWALIŚMY CHWASTA”

Z zeznań trójki bandytów: Moniki Sz., Tomasza K. i Marka Sz., choć kłamali, kręcili i zmieniali wyjaśnienia, zaczął się rysować obraz gehenny, jaką przeżył porwany chłopiec.

Po przywiezieniu go do mieszkania Moniki bandyci urządzili sobie libację: jedli, pili, oglądali telewizję, uprawiali seks i w tzw. międzyczasie torturowali Tomka. Bili go kijem bejsbolowym, obcinali włosy, grozili tasakiem, przywiązywali do kaloryfera. Po kilku godzinach Monika zdecydowała: „Trzeba z nim skończyć, bo w tej sprawie może być dużo szumu!”.

W sobotę wieczorem na polecenie Moniki napełnili kanister benzyną, zabrali sznurek, łopatę i wyprowadzili chłopca do samochodu. Pojechali nad Kanał Żerański. Monika cały czas kierowała akcją, kazała kumplom kopać dół, sama zagadywała Tomka w samochodzie. Potem dała Tomaszowi K. nóż i kazała mu zabić chłopca. Mężczyźni wyprowadzili ofiarę do wykopanego dołu. Tomasz K. zadał mu cztery śmiertelne ciosy w okolice serca. Ciało Tomka oblali benzyną i podpalili. Niedopalone zwłoki zasypali ziemią. Po powrocie do mieszkania kontynuowali libację.: „Wyrwaliśmy chwasta”– stwierdził Marek Sz., opowiadając później o tym Robertowi W. „Białemu”.

MOCNY MATERIAŁ DOWODOWY

Kiedy odnaleziono zwłoki, najważniejsze stało się znalezienie narzędzia zbrodni. Tomasz K. twierdził, że wyrzucił nóż do Kanału Żerańskiego. Ekipa płetwonurków z oddziału antyterrorystycznego komendy stołecznej po kilku godzinach poszukiwań znalazła nóż na dnie. Był w skórzanej pochwie, dzięki czemu zachowały się na nim ślady krwi.

Rozpoczął się etap żmudnego zbierania i zabezpieczania dowodów. Trwały kolejne przesłuchania, okazania, konfrontacje i ekspertyzy. Niektóre protokoły przesłuchań miały po kilkanaście stron. Po raz drugi i trzeci przeprowadzano oględziny mieszkań wszystkich sprawców. Podłogę w mieszkaniu Moniki Sz. badano odczynnikiem do wykrywania krwi, który dawał efekt tylko w całkowitej ciemności.

Do sądu trafił mocny materiał dowodowy.

„BEZPRZYKŁADNE BESTIALSTWO”

Rok później, w maju 1998 roku, przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie rozpoczął się proces oskarżonych o zabójstwo Tomka Jaworskiego. Na ławie oskarżonych siedziało dziewięć osób. Monice Sz., Tomaszowi K. i Markowi Sz. prokurator zarzucił dokonanie zabójstwa, pozostałym sześciu oskarżonym zarzucono m.in. udział w rozboju, uprowadzenie, niepowiadomienie o zabójstwie. Podczas rozpraw sądowych 24-letnia Monika Sz., matka dwójki dzieci, nie okazywała żadnej skruchy. Z dużą pewnością siebie przekonywała sąd, że była ofiarą kolegów, że nie przeciwstawiała się ich przemocy wobec Tomka, gdyż bała się o siebie i o swoje dzieci. Do końca zaprzeczała, jakoby brała udział w zabójstwie, twierdziła, że o zamordowaniu chłopca dowiedziała się dopiero od policjantów. Biegli psychologowie określili ją jako osobę o ponadprzeciętnej inteligencji i silnej, dominującej osobowości.

Tomasz K. przyznał się, że to on zadał ofierze śmiertelne ciosy nożem i prosił rodziców Tomka o przebaczenie. Marek Sz. przyznał się tylko do uprowadzenia i przetrzymywania Tomka i do tego, że był na miejscu zbrodni. Obydwaj konsekwentnie podtrzymywali, że to Monika Sz. była organizatorką zbrodni. W trakcie procesu sądowego wyszło na jaw, że Monika była odpowiedzialna także za uprowadzenie i prawdopodobnie zabójstwo w 1995 roku swojej byłej przyjaciółki Anety D., co potwierdziło późniejsze śledztwo.

19 listopada 1998 roku kilkanaście stacji telewizyjnych i radiowych transmitowało ogłoszenie wyroku. Monika Sz. i Tomasz K. zostali skazani na karę dożywotniego więzienia, wobec Marka Sz. zastosowano nadzwyczajne złagodzenie kary, ponieważ ujawniał ważne dla sprawy informacje i skazano go na 15 lat więzienia, na 12 lat pozbawienia wolności skazano Roberta W. za udział w porwaniu.

Skazani odwołali się od wyroków. Monika Sz. napisała w apelacji „skazano mnie pod wpływem pomówień współoskarżonych, a sąd uległ oczekiwaniom społecznym”. Ostatecznie sąd utrzymał dożywocie dla Moniki Sz. i Tomasza K., a w przypadku Marka Sz. sąd stwierdził, że nie zachodzą przesłanki do nadzwyczajnego złagodzenia kary, gdyż „współpracując z organami ścigania, dozował informacje w taki sposób, by było to dla niego korzystne”, i w efekcie Marek Sz. również został skazany na 25 lat więzienia. Uzasadniając wyrok, sędzia Małgorzata Mojkowska powiedziała:– Żadna zbrodnia nie znajduje uzasadnienia, ale takie nagromadzenie okrucieństwa, wyrachowania i bezprzykładnego bestialstwa zasługuje na potępienie szczególne.

Elżbieta Sitek
zdj. Mieczysław Szewczak


Zobacz także:
Policyjny Pitawal: Dręczyli aż zabili (nr 111/05.2004)