Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Była moim wyrzutem sumienia

Miał 16 lat, kiedy zmarł mu ojciec. Boleśnie przeżył tę stratę. Matka starała się zapewnić mu wszystko, ale ojca zastąpić nie mogła. Kochała syna nad życie, był dla niej całym światem, ale ich relacje stawały się coraz trudniejsze. Po latach napisał: „Gdybym miał określić, kim była dla mnie matka, powiedziałbym, że była ciągłym wyrzutem sumienia”.

Od chwili zdania matury Andrzej kilkakrotnie zmieniał studia. Najpierw za namową matki zdał na politechnikę w Gdańsku, żeby zostać inżynierem budowy okrętów, tak jak ojciec. Wytrzymał jeden semestr. Powiedział matce, że to przez nią, bo na siłę pchała go na ten kierunek. Przerwał naukę i po pół roku siedzenia w domu dostał się na politechnikę w Szczecinie. Tu szybko zaczęły się kłopoty, bo chociaż chłopak był inteligentny, miał ścisły umysł po ojcu i z nauką sobie radził, to siedzenie przy książkach go nużyło, wolał życie towarzyskie, dziewczyny, kolegów. Kiedy oblał egzaminy, matka oczywiście postarała się wybawić go z kłopotów.

PRZESTAŃ SIĘ WTRĄCAĆ!

Jeden z wykładowców był przyjacielem jej męża – protekcja zadziałała, Andrzej zaliczył poprawki. Dowiedzieli się o tym koledzy i dokuczali mu, że studiuje dzięki mamusi. A on znów miał pretensje do matki, tym razem, że go ośmieszyła, potraktowała jak dziecko z pierwszej klasy. Wreszcie po drugim semestrze przerwał studia i zaczął naukę w dwuletniej szkole pomaturalnej. Matka uważała to za obniżenie poprzeczki, za brak ambicji, ale pogodziła się z tym, chociaż z trudem.

W grudniu 1977 r., tuż przed świętami Bożego Narodzenia Andrzej postanowił – poinformuje matkę, że jednak rezygnuje z nowej szkoły, bo jej profil mu nie pasuje. Miał zamiar oznajmić swoją decyzję i kategorycznie zamknąć temat, grożąc, że jak matka będzie robić awanturę, to wyjedzie i na święta zostawi ją samą. Denerwował się przed tą rozmową, przewidywał, że znowu będą lamenty, pretensje, wyrzuty. Usiadł przy stole w pokoju i zaczął łupać orzechy.

– Postanowiłem, że nie będę chodził do tej szkoły! To nie dla mnie! – rzucił w stronę matki, która krzątała się po kuchni.

– Znowu przerwałeś naukę! Andrzej! To już kolejny raz!! Co ja mam z tobą zrobić?! – matka zakryła twarz rękoma.

– Dać mi wreszcie święty spokój, to masz zrobić! Jestem dorosły, mam 21 lat, nie potrzebuję ciągłego pouczania! Mam dosyć tej twojej pieprz…ej opieki! „Andrzejku, zjedz! Andrzejku, ubierz się cieplej! Andrzejku, uważaj! Andrzejku, nie oparz się!” – wykrzykiwał z coraz bardziej rosnącą złością…

EMERYTKA W KAPELUSZU

4 stycznia 1978 r. Jadwiga C. jak zawsze zjawiła się na poczcie, aby odebrać rentę po mężu. Umalowana, elegancka, w kapeluszu na głowie. Bez słowa podała urzędniczcie swój dowód osobisty, przeliczyła podaną sumę banknotów i kiwnęła głową w podziękowaniu. Urzędniczka próbowała coś do niej powiedzieć, ale kobieta wymownie pokazała na gardło, dając do zrozumienia, że dolegliwość nie pozwala jej wydobyć głosu.

Odbierała rentę co miesiąc, regularnie jako jedna z dziesiątek klientek poczty. Urzędniczki po drugiej stronie okienka ani z nią nie rozmawiały, ani się jej nie przyglądały. Aż do maja 1978 r., kiedy to urzędniczka, wypłacając jej rentę, nie miała w kasie drobnych potrzebnych do końcówki 276 .

– Czy wyda mi pani resztę? Mam same banknoty 500-złotowe – pokazała, ale klientka w odpowiedzi pokręciła przecząco głową.

–To musi pani zaczekać – powiedziała kasjerka, co klientkę wyraźnie zdenerwowało.

– Nie mam czasu – powiedziała, a jej głos był bardzo niski, schrypnięty. Urzędniczka spojrzała na nią uważnie i wydało jej się, że ta emerytka jest w ogóle jakaś dziwna, krzykliwie umalowana, nienaturalna.

Poszła na zaplecze i swoimi wątpliwościami podzieliła się z kierowniczką. Tamta wyszła na salę interesantów i dyskretnie przyjrzała się klientce. Za krótka, opięta spódnica i sportowe, męskie buty zupełnie nie pasowały do przesadnie eleganckiej fryzury i mocnego makijażu. Stwierdziła, że coś tu nie gra i po szybkiej naradzie z koleżanką postanowiły zadzwonić na komendę. Dyżurny milicjant początkowo usiłował zlekceważyć jej obawy, ale ponieważ upierała się, żeby przysłał kogoś, kto sprawdzi, kim jest ta dziwna osoba, dla świętego spokoju wysłał na pocztę patrol.

Jadwiga C. chyba rzeczywiście nie miała czasu, bo gdy kasjerka, zerkając na nią co chwila, zaczęła rozmieniać pieniądze u koleżanek, emerytka nagle zabrała swój dowód i szybkim krokiem wyszła z poczty. Tuż za drzwiami zderzyła się z dwoma mundurowymi. Milicjanci poprosili o dokumenty, oglądali dowód bardzo długo, zerkając to na zdjęcie, to znów na legitymowaną. Wreszcie kobietę poproszono do radiowozu i zawieziono na komendę. Przez całą drogę nie odezwała się ani słowem, nie odpowiadała na żadne pytania. Odezwała się dopiero podczas przesłuchania w komendzie. Odezwała się męskim głosem i oświadczyła, że jest Andrzejem C.

CHCIAŁA MNIE UKARAĆ

Andrzej C. przyznał się, że przebierał się za matkę, żeby odbierać jej rentę na poczcie. Kupił perukę w kolorze włosów matki, nauczył się robić makijaż, zakładał jej ubrania, tylko w butach na obcasie nie potrafił chodzić.

– Musiałem z czegoś żyć. Matka wyjechała, porzuciła mnie, nie zostawiła mi żadnych środków do życia, a ja właśnie przygotowywałem się do egzaminów na studia – tłumaczył w czasie przesłuchania.

Opowiadał śledczym, że matka obraziła się na niego, ponieważ postanowił zmienić szkołę, która mu nie odpowiadała i chciała go ukarać, znikając bez słowa. Stało się to po kłótni podczas Bożego Narodzenia, kiedy powiedziała mu, żeby teraz zaczął sobie radzić sam. Twierdził, że nie ma pojęcia, gdzie matka może przebywać, nie odzywa się do niego, nie pisze, nie dzwoni. A on musiał zdobyć jakoś pieniądze na życie, więc wymyślił taki sposób, czego teraz bardzo żałuje.

Milicja wszczęła sprawę poszukiwawczą, sprawdzając, gdzie może przebywać Jadwiga C. Sąsiedzi twierdzili, nie widzieli jej od początku roku, a gdy pytali Andrzeja, ten odpowiadał, że wyjechała do swojej siostry. Okazało się, że jedyna siostra od kilku miesięcy nie miała z Jadwigą kontaktu ani osobistego, ani telefonicznego.

Podczas przeszukania w mieszkaniu Andrzeja C. nie znaleziono niczego szczególnego. Ubrania Jadwigi C. wisiały w szafie, jej kosmetyki stały w szafce w łazience. Żadnych śladów jej bieżącej bytności nie było. Dla śledczych takie dziwne zniknięcia zawsze rodzą podejrzenia, że może chodzić o znacznie większy dramat.

MIAŁEM DOSYĆ!

Andrzej początkowo twardo trzymał się swojej wersji, twierdząc, że matka obraziła się na niego i po kłótni wyszła nie wiadomo dokąd. Śledczy podejrzewali, że kłamie, nie mieli jednak na to żadnych dowodów. Podejrzewali też, że kobieta nie żyje, ale jeśli tak, to powstawało pytanie: gdzie jest ciało?

Podczas któregoś kolejnego przesłuchania Andrzej C. powiedział nagle:

– Tak, zabiłem ją! Miałem wszystkiego dosyć! – po czym opowiedział przebieg tego dramatycznego wydarzenia.

To było wtedy, gdy zdecydował się powiedzieć matce, że rzuca szkołę, dzień przed Wigilią. Matka robiła mu wyrzuty, krzyczała, uderzyła go
w twarz. Potem położyła się na kanapie i płakała. A on poczuł, jak wzbiera w nim złość i że bardzo ma tego dosyć. To był impuls, decyzja chwili – mówił. Matka leżała na kanapie tyłem do niego. Chwycił za przecinak do orzechów i uderzył ją w głowę, raz, drugi i kolejny, za każdym razem coraz mocniej.

– Bałem się, żeby się nie odwróciła, żeby nie zobaczyła, że to jej własny syn zadaje jej te ciosy – powiedział śledczym.

Kiedy zobaczył, że matka nie oddycha, oprzytomniał, zaczął się zastanawiać, co zrobić z ciałem. Uznał, że będzie się go pozbywał po kawałku. Poćwiartował zwłoki, usiłował spalić w piecu, ale się nie udawało. Zakopać nie miał gdzie. Wtedy przypomniał sobie, że na chemii uczyli, iż zasada sodowa może rozpuścić prawie wszystko i kawałek po kawałku rozpuszczał zwłoki w wannie, a drobniejsze szczątki wyrzucał do kanalizacji…

W 1978 r. Andrzej C. został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Wyszedł po 13 latach. Zmienił nazwisko, ożenił się, ma dwoje dzieci.

ELŻBIETA SITEK

Imiona i niektóre szczegóły sprawy zostały zmienione