Urodził się w miejscowości Korczyna, powiat Jasło (Małopolska), choć rodzice byli Ślązakami. Po ukończeniu wyższej szkoły realnej wstąpił do Akademii Wojskowej w Wiener-Neustadt, z której uciekał przez mur do oddalonego o siedem kilometrów lotniska, żeby zobaczyć z bliska samoloty i porozmawiać „z prostym żołnierzem z obsługi w pobrudzonym drelichu, który naciąga śmigło przy starcie lub wytacza aparat z hangaru”. Chodził tak długo, aż wszyscy go znali i pozwalali na drobne pomoce, a nawet rulowanie, czyli toczenie samolotu w obrębie lotniska.
PIERWSZY LOT
Dla bezpieczeństwa kadetów płatowce przeznaczone do nauki miały założoną plombę na gaz, by zapobiec wzbiciu się w niebo. Nowy dowódca eskadry kpt. Mieczysław Miller pozwolił pewnego majowego dnia młodemu zapaleńcowi rulować Etricha [przyp. red. – austriacki samolot szkolny Etrich Taube, znany też jako Rumpler Taube]. Rulował, aż nagle „samolot przestał kółkami dotykać ziemi i jakaś mocarna, a niewidzialna dłoń zaczęła go unosić ku górze coraz wyżej i wyżej”.
Willmannowi stanęły przed oczami zdania z popularnej wówczas książki por. Flassiga „Wie lernt man fliegen”. Gdy wylądował, okazało się, że plomba gazu była zerwana. Kpt. M. Miller spojrzał na niego groźnie, ale z aprobatą. Tak przez przypadek Willmann odbył swój pierwszy lot.
SAVOIR-VIVRE PILOTÓW
Gdy w 1916 r. Willmann dostał przydział do dziesiątej eskadry walczącej na Wołyniu, nazywanej nieoficjalnie „hrabiowską”, usłyszał od szefa:
– Panie poruczniku, jest u nas przyjęte, że każdy nowicjusz, taki na przykład jak pan, za szczęście należenia do naszego czcigodnego, arystokratycznego grona, a przede wszystkim za honor i wyróżnienie, jakie spotkały go przez przydział do lotnictwa, składa następujący haracz: za przynależność do eskadry – 10 butelek szampana; za szczęśliwy (bez wypadków) lot debiutowy – pięć butelek szampana; za dziesiąty lot frontowy, prawidłowy, połączony z nominacją na obserwatora – pięć butelek; za lot frontowy, połączony z przymusowym lądowaniem podczas powrotu – 10 butelek. Razem – 30 butelek.
Inny zwyczaj rozpowszechniony wśród pilotów, wspomniany przez Wiktora Willmanna, polegał na tym, by przed odlotem kłaść pod kominiarkę „skrawek z pończoszki swej lubej, panował nawet przesąd, że jest to jakby talizman przeciw nieszczęściu”.
SPOTKANIE Z JEGO CESARSKĄ MOŚCIĄ
Wśród ówczesnych zwyczajów pilotów była zasada odwiedzania kolegów pracujących w wyższych dowództwach, czyli szefostwa lotnictwa frontu. Po nocnej zabawie, podczas której Willmann spotkał kilkunastu kolegów – oficerów z węgierskiej eskadry lotniczej, pojechali samochodem sanitarką marki Raba do swoich kwater przyfrontowych. Rozśpiewani mknęli ile mocy w silniku, gdy nagle zaczęli mijać generalską kolumnę, wśród której honorowo jechał Jego Cesarska i Królewska Mość Karol I, „pan życia i śmierci wszystkich poddanych monarchii austro-węgierskiej”. Na hamowanie było już za późno. „I w ten sposób jednemu z możniejszych tego świata dostała się porządna porcja kurzu w oczy, a jego niepokalany mundur stał się podobny do młynarskiego drelichu”. Następnego dnia rajdowcy zostali wezwani do karnego raportu u feldmarszałka von Boroeviča.
– Wiecie panowie, co Jego Cesarsko-Królewska Mość powiedziała wczoraj po tym, co zaszło? Tak bezczelni mogą być tylko lotnicy!
Cała ta historia miała pilotom ujść płazem, jednak jeden z lotników nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. W efekcie wszyscy otrzymali czterotygodniowy areszt domowy, a roześmiany nieszczęśnik cztery tygodnie w areszcie odwachowym.
W NIEPODLEGŁEJ
W połowie listopada 1918 r., po wielu przeszkodach, Wiktor Willmann dotarł do Krakowa. „Mogłem się już po polsku zameldować i przypiąć białego orzełka do czapki” wspominał porucznik. Początkowo został włączony do personelu „Eskadrylli”, czyli krakowskiego lotniska Rakowice, które stało się główną bazą lotniczą w odsieczy Lwowa, organizowanego przez Polską Organizację Wojskową. Samolotów było kilkadziesiąt, ale głównie szkolnych. W toczącej się wojnie polsko-bolszewickiej brakowało broni i wyposażenia z powodu blokady dostaw. Latem 1920 r. Willmann został wysłannikiem, który miał kupić samoloty dla Wojska Polskiego.
I tak w cywilnym stroju, w którym nie czuł się komfortowo, przyjechał do Wolnego Miasta Gdańska, by od „niemieckich spekulantów” odkupić samoloty, które po ustaleniach traktatu wersalskiego były nieużyteczne dla niemieckiej armii. Od razu po wejściu do hotelowego pokoju z ofertą sprzedaży samolotu zapukał do drzwi Willmanna barczysty Niemiec o jasnych włosach. Sam Willmann nie krył we wspomnieniach uznania dla organizacji niemieckiej służby wywiadowczej. Nie znał wprawdzie typu maszyn, ale cena była specjalna. „Für Polen hab ich einen Extra Preis gemacht; nur fünf und vierzig tausend Mark! (Dla Polski ustaliłem specjalną cenę – 45000 marek).
Spojrzałem na niego spod oka i spytałem ironicznie:
– Czy trochę nie za tanio?”
Jeszcze tego samego wieczoru, nie ruszając się z hotelu, miał kolejne oferty sprzedaży. Wszyscy sprzedawcy wskazywali miejsce przechowywania samolotów w hangarze na lotnisku we Wrzeszczu (Langfuhr). Każdy dawał tylko inną cenę. Wszystkich spekulantów umówił więc o tym samym czasie. Według nich samoloty miały być gotowe do lotu. „Olbrzymia hala była właściwie pusta, tylko w mrocznych kątach sterczały połamane kadłuby starych samolotów, na ziemi leżały zardzewiałe i pogięte silniki lub ich części i kilka par skrzydeł, pokrytych grubą warstwą pyłu i kurzu”. Po wielu przygodach udało się porucznikowi kupić dobre i nowe płatowce, na których kilkakrotnie nawet latał podczas wojny polsko-bolszewickiej w 4. Eskadrze Wywiadowczej, przeformowanej po wojennej zawierusze w Eskadrę Szkoły Obserwatorów Lotniczych. Później, do 1928 r., zasilał kadrę 3. Pułku Lotniczego w Poznaniu.
IZABELA PAJDAŁA
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Wiktora Willmanna Wspomnienia lotnika wojennego”, Warszawa–Kraków 2014.
Wiktor Willmann
promował potrzebę utworzenia policji lotniczej, walczył o nią i uzasadniał konieczność jej utrzymania, wskazując na różne zagrożenia bezpieczeństwa państwa i możliwości jej działania. Przed II wojną światową nie udało mu się spełnić tej misji do końca, mimo zaangażowanego kierownictwa nad Policyjnym Referatem Lotniczym. Stało się to za sprawą osobistej niechęci ówczesnego Komendanta Głównego PP płk. Kordiana Józefa Zamorskiego do rozwijania policyjnego lotnictwa. W 1939 r. trafił do obozu jenieckiego Oflag VII A w Murnau, gdzie był przetrzymywany do 1945 r. Według oficjalnej wersji biograficznej popełnił samobójstwo.