Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Gdzieś tyka kolejna bomba

„Kudłaty” jest pirotechnikiem. Spec w tej dziedzinie jakich mało. Trzy lata temu przeszedł na policyjną emeryturę, ale nie w stan spoczynku. Bomba wciąż w nim tyka.

Wraz z naukowcami Politechniki Poznańskiej przygotowuje projekt „Platforma do prowadzenia testów i eksperymentów procesowych oraz neutralizacji materiałów i urządzeń wybuchowych”.

Zanim został policjantem, był żołnierzem. Z kilku misji zagranicznych w pierwszej kolejności wymienia tę w Libanie. Miał tam co robić. Czasami wyjazdy trafiały się dwa razy dziennie i to do ładunków po cztery kilogramy materiału wybuchowego i więcej. 324 interwencje, bojówkarze Hezbollahu grozili jego zespołowi śmiercią.

– Miałem gdzie się uczyć i zdobywać doświadczenie bojowe – mówi. – Tam też było ryzyko i adrenalina, ale po powrotach do Polski nie odnajdowałem się w wojsku. Chcieli mnie zostawić u siebie niemal na siłę, ale miałem już inne plany. Wybrałem Policję.

Przez kilkanaście lat służył w Pododdziale Antyterrorystycznym „SPAP” w Poznaniu, a potem już w Zespole Minersko-Pirotechnicznym Wydziału do Zwalczania Aktów Terroru Centralnego Biura Śledczego Policji.

– Tak naprawdę tu rozpoczęła się wielka przygoda. Szkolenia, wyjazdy i ogromne ilości zdarzeń. Bombowe, ale nie tylko, bo czasami brano mnie do skomplikowanych spraw kryminalnych, uprowadzeń, wyszukiwania schowków, ukrytych przejść. Poza pirotechniką to był mój „konik”, przełożeni i koledzy o tym wiedzieli, a mnie nigdy nie trzeba było zachęcać.

Przez chwilę waha się, od której sprawy zacząć. Wiadomo że nie o każdej może mówić. O tych, o których opowie, słyszał chyba każdy, choć tylko nieliczni wiedzieli, że to m.in. właśnie on był wśród rozpracowujących. „Kudłaty” poprawia garnitur, rozpina guzik pod szyją. Skromność ciśnie go bardziej niż biały kołnierzyk...

BOMBER Z WROCŁAWIA

Był rok 2016. 19 maja we Wrocławiu zamachowiec pozostawił w autobusie bombę domowej roboty. Na torbę z garnkiem w środku zwróciła uwagę pasażerka. Zaniosła ją kierowcy, a ten wyniósł ją na przystanek, gdzie nastąpił wybuch. Ranna została jedna osoba, ale mogło zginąć 41 jadących tym autobusem.

– Bywa, że na rozwiązanie zagadki mamy nieco więcej czasu, ale we Wrocławiu należało sprawę rozwiązać bardzo szybko. Sprawca, żądając okupu, groził kolejnymi bombami. Analizując elementy konstrukcyjne pozostałości bomby, po częściach tego garnka, wiedziałem, gdzie go szukać. Wysłaliśmy policjantów w wytypowane miejsce, ale nie sprawdzili dokładnie. Powiedzieli, że tam takich garnków nie było. Wściekłem się, sam pojechałem do sklepu, w którym sprawca kupił ten garnek i w dodatku były tam inne istotne dla sprawy dowody. Spaliśmy codziennie po 15–20 minut, przy papierosie z ówczesnym zastępcą komendanta CBŚP mł. insp. Kamilem Brachą omawialiśmy sprawę i dalej szło się do pracy. Zamachowca dopadliśmy po pięciu dniach w domu jego rodziców w Szprotawie. Okazał się nim 22-letni student chemii Paweł R. Nie spodziewał się aresztowania i nie stawiał oporu. Do winy przyznał się już podczas pierwszego przesłuchania, ale odmówił składania wyjaśnień.

TERMOS

Na kolejną bardzo ciekawą sprawę nie musiał długo czekać. 14 października 2016 r. przy ul. Turmonckiej 8 w Warszawie doszło do zabójstwa Krzysztofa M. z użyciem materiału wybuchowego.

– To było chyba najbardziej doskonałe śledztwo, jakie przeprowadziliśmy. Do sprawcy doszliśmy po kawałku metalu i kartonika od termosu, w którym była bomba. Termos był podstawiony pod drzwiami. Wystarczyło, że ofiara tylko go dotknęła i nastąpiła eksplozja. To była bardzo skomplikowana sprawa. Mnie wezwano trzeciego dnia, bo w sprawie nie było przełomu. Było już wysprzątane, ale i tak jeszcze coś znaleźliśmy...

„Kudłaty” do opowieści wrzuca okruch swojego warsztatu pracy.

– Dla mnie najważniejsze jest, by na miejscu zdarzenia być możliwie szybko. Od razu – jest idealnie, do trzech dni – jeszcze się da coś wyciągnąć, a do tygodnia – po prostu muszę być na miejscu. Potem zaczyna się wróżenie. Dowody mogę ujawnić, ale żeby złapać sprawcę, muszę mieć te pierwsze dwa, trzy dni. Gdy wchodzę na miejsce zdarzenia, to jakbym widział, co tam się działo. Jakby ślad po tym zdarzeniu nadal pozostawał w powietrzu. Czasami wracam na to miejsce po kilka razy i widzę kolejne szczegóły, etapy dramatu. Mam zmysł analityczny, zawsze potrzebuję dużo danych. Jeśli je mam, potrafię precyzyjnie określić, co, gdzie i jak się dzieje. Jeśli pojawiło się gdzieś jakieś urządzenie, to nawet po latach wiem, gdzie poprzednio zostało użyte. Albo wiedziałem, że jest, tylko potem szukałem, gdzie było użyte. Zawsze działałem trochę nieszablonowo, nie tak, jak jest opisane w naszych instrukcjach. Każdy, kto robi bomby, ma swoje cechy identyfikacyjne, na podstawie których mogę go zidentyfikować.

– ...Ta bomba jakąś mi przypominała, ale nawet po zapytaniach do międzynarodowych służb nie mogliśmy takiej znaleźć. Oznaczało to, że została użyta po raz pierwszy!

„Kudłaty” uśmiecha się na wspomnienie tamtego wyzwania. Słusznie jest z siebie dumny.

– Na podstawie zebranych odłamków postanowiłem sporządzić rysunek i zrekonstruować tę bombę. Przy okazji trafiliśmy na ślad zakupowy. Tych termosów było produkowanych wiele tysięcy, ale w Polsce pojawił się nowy model, który był użyty w zamachu. Tylko 264 sztuki, z których 64 zostały wysłane do sklepów, cztery z nich trafiły do Warszawy, ale sprzedano ledwie jeden. I trafiliśmy do miejsca, gdzie go sprzedano. Podobnie było z pozostałymi elementami konstrukcyjnymi. Ważna była praca w zespole. Mieliśmy pewność, kto za tym stoi. Podejrzany mężczyzna, 44-letni Waldemar O. zgodził się na badanie wariografem. Był wspólnikiem zabitego. Prowadzącemu badanie podsunąłem pytania dotyczące elementów konstrukcyjnych urządzenia. Mężczyzna nie był przygotowany na to, że my możemy wiedzieć, z czego była zrobiona ta bomba i jak. Prowadzący badanie powiedział mi potem: „20 lat pracuję i jeszcze nigdy nikt mi tak nie zareagował na przygotowane pytania. Na 100 procent jestem pewien, że ma coś z tym wspólnego”.

Waldemara O. zatrzymano 21 października 2016 r.

– Rozmawiałem z wieloma bombiarzami, rurabomberem Mariuszem Soćką. Oni zawsze chętnie ze mną dyskutowali, bo wiedzieli, że jestem fachowcem. Mam swój kodeks i dzięki temu mówią mi więcej. Tak jak to jest w rozmowach między specjalistami z tej samej branży. W tym przypadku pokazałem sprawcy rysunek, który sam sporządziłem. Wyobraziłem sobie, jak ta konstrukcja wyglądała. Waldemar O. był zszokowany. Zobaczył dokładnie taki rysunek, jaki sam zrobił. Tylko spytał: „Skąd ma pan ten rysunek? Przecież swój zniszczyłem i nikomu nic o tym nie mówiłem!”. Tego mu nie zdradziłem, ale on miał już swoją teorię na ten temat: „Wiem, jak mnie podłączyliście pod ten wariograf, to sczytaliście moje myśli”. Przyznał się do wszystkiego. Miał powody osobiste, chciał odegrać się na wspólniku, choć może niekoniecznie zabić.

SZCZĘŚLIWA POMYŁKA

Ale „Kudłaty” rozpoczynał swoje działania nie tylko wtedy, gdy było już po wybuchu. Także wtedy, gdy zagrożenie wciąż było bardzo realne. Nie raz mógł zginąć.

– Po wydarzeniach w Magdalence, po kilku tygodniach mieliśmy wejść do zaminowanego mieszkania. Bardzo traumatyczne przeżycie. Wtedy nastąpiła pomyłka – numer lokalu się zgadzał, lecz nie bloku. Uratowało nam to życie. Przestępca wiedział, że będzie zatrzymywany. Był przygotowany na naszą wizytę i na śmierć. Nie dałoby rady tam wejść tak, jak było planowane, i wyjść z tego żywym. Weszliśmy tam dopiero na drugi dzień po jego zatrzymaniu. Zajęło to dwie i pół godziny. Ładunki wybuchowe, wszystko było poprowadzone do jego sypialni, gdzie miał guzik, którym mógł wszystko odpalić. Nic by z nas nie zostało. A jak udało się go zatrzymać? To zasługa kolegów z Wydziału Pościgowego KWP w Poznaniu. On zawsze chodził z bronią, ale nie do... solarium. I tam wpadł w ich ręce.

W Poznaniu przestępcy chcieli wysadzić „Kudłatego” podczas rozbrajania bomby podłożonej pod samochodem.

– Tam jedna grupa przestępcza chciała wysadzić kogoś z konkurencji. Podłożyli bombę pod samochód, ale ktoś się zorientował i wezwano nas do rozbrojenia. Jak podchodziłem, to zobaczyłem, że zapalnik wypadł z materiału wybuchowego, ale zależało mi, aby mieć jak najlepszy materiał dowodowy. Postanowiliśmy, że rozbroimy tę bombę do końca. W trakcie, gdy przecinałem przewody, urządzenie się uruchomiło. To było trzynaste połączenie z szesnastu. Potem się okazało, że to koledzy sprawcy powiedzieli mu: „Weź, wysadź go, bo jak on będzie miał tę bombę, to wszyscy pójdziemy siedzieć. Tam są nasze ślady”. Oni widzieli mnie i chcieli zabić. Dla mnie ta sprawa stała się więc niemal osobista. Po dwóch latach pojechaliśmy do podejrzanego o ten czyn. Przeszukanie mieszkania trwało osiem godzin. Wszystko przeszukaliśmy i nic. Nawet cukier z pudełek wysypywaliśmy. Chcieliśmy już odpuścić, ale były jeszcze piwnice z drewnem. Podnieśliśmy ostatni kawał drewna ze sterty, a tam woreczek z zapalnikami. To była dla nas lekcja na całe życie: zawsze trzeba wszystko sprawdzać do samego końca.

BE SMART, BE SAFE

„Kudłaty” ma wszystkie palce, choć jak sam przyznaje, zdarzały się drobne wypadki. Fach ma chyba w genach, bo jego przodkowie byli saperami już podczas powstania wielkopolskiego, a dziadek partyzant podczas II wojny światowej wysadzał Niemcom mosty pod Piłą i transporty kolejowe z uzbrojeniem jadącym na front.

Rozmawiamy w jednej z sal wykładowych Politechniki Poznańskiej, ale „Kudłaty” nie prowadzi w niej zajęć ze studentami. Nie mógłby stanąć przed liczną grupą i powiedzieć, co wie. O zagrożeniach bombowych, chemii, truciznach. To jest wiedza tajemna, którą posiadają w Polsce dwie, może trzy osoby, a on dzieli się nią tylko z osobami odpowiedzialnymi i wiedzącymi, co chcą robić. – Niektóre sprawy nigdzie nigdy nie zostały opisane, a ja zawsze do wszystkiego podchodziłem bardzo metodycznie i z tego powstały liczne prezentacje. Prowadziłem dużo szkoleń, wykładów w szkołach policyjnych, a żadnemu z moich wychowanków też nic się nie stało. Mam swoją dewizę, którą wpajam innym: „Be smart, be safe” („Bądź mądry, bądź bezpieczny”).

ZAPALNIK WSPÓŁPRACY

„Kudłaty” ma już za sobą wiele lat pracy i o żadnym wypaleniu zawodowym nie ma mowy. Zdjął mundur z pagonami komisarza, bo pojawiła się ciekawa propozycja pracy poza Policją, ale wciąż dla niej. Stworzenie czegoś bardzo brakującego i niezbędnego dla formacji. Tu trzeba cofnąć się do 2016 r. i sprawy bombera z Wrocławia. Prowadzone wówczas dochodzenie podsunęło pomysł, czy może wręcz wymusiło, aby stworzyć platformę procesową. Policyjna sztampa nie zawsze broniła się w sądzie, a podejście naukowe całkowicie mogło zmienić podejście sądu. Tak ta sprawa powiązała Policję z Politechniką Poznańską, ale propozycja udziału w eksperymencie procesowym wyciągnęła na wierzch trudności.

– Szukaliśmy poligonu, na którym moglibyśmy prowadzić eksperymenty procesowe, głównie z materiałami wybuchowymi. Po zamachu we Wrocławiu okazało się, że nie mamy miejsca, w którym możemy przeprowadzić eksperyment potwierdzający sprawność materiału wybuchowego. To jest warunek: musi być sprawny i stwarzać zagrożenie dla zdrowia i życia wielu osób. Gdy zarzuty stawia się z tych „grubszych” artykułów, wszystko trzeba udowodnić. W sprawie wrocławskiej mieliśmy autobus i materiał wybuchowy, ale... nie mieliśmy miejsca do szybkiego i bezpiecznego wykonania eksperymentu procesowego. Na poligonach wojskowych było takie obłożenie, że nie było szans. Natomiast Policja nie ma swojego poligonu pod materiały wybuchowe i stwierdziliśmy, że warto byłoby coś takiego zrobić. Poligon wybuchowy dla Policji!

PROJEKT

– Pomysł na projekt powstał i został opracowany w CBŚP. Chodziło o stworzenie poligonu nie tylko do prowadzenia badań naukowych w skali rzeczywistej, lecz także bazy danych dla pirotechników i śledczych dotyczącej materiałów i urządzeń wybuchowych.

W ramach tego projektu tworzymy system baz danych, który jest podzielony na kilka stref: wspomagający pirotechników i śledczych, drugi – typowo pod materiały i urządzenia wybuchowe oraz trzeci, nastawiony na ocenę stref zagrożeń i analizę ryzyka. Byliśmy jedynym krajem w Europie, który nie miał takich baz danych. To było moje marzenie, aby coś takiego stworzyć w Policji. System oceny stref zagrożeń to jest innowacyjne narzędzie.

Co to oznacza? Wyobraźmy sobie, że ktoś znajduje w mieście 100 kg materiałów wybuchowych. Na podstawie tych kilkuset przeprowadzonych już eksperymentów natychmiast możemy określić, co by było, gdyby wybuchły. Można wskazać, jak daleko poleci dany przedmiot, jakie powstanie ciśnienie. Model matematyczny skutecznie wyznaczy strefy zagrożeń i poinstruuje, gdzie należy zrobić taką strefę dla policjantów, a gdzie dla ludności. To wszystko można wykonać w czasie rzeczywistym i na podstawie geometrii miast.

– Amerykanie mają coś podobnego, my będziemy mieli to nieco bardziej zaawansowane. Naszym zadaniem w pierwszej kolejności było zbadanie ładunków i urządzeń, które zostały nam wskazane przez CBŚP. Dali nam kilkadziesiąt urządzeń i musieliśmy je przetestować.

Do współpracy włączyło się Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu, które udostępniło teren do prowadzenia badań i ćwiczeń.

– Stworzyliśmy wiele stanowisk badawczych. Tam wysadzaliśmy samochody, bomby z odłamkami, butle z gazem, plecaki – wszystko, co jest stosowane na świecie w terroryzmie. Przez trzy lata stworzyliśmy ogromną bazę danych. Zdobyliśmy takie uznanie, że pisane przez nas artykuły naukowe są punktowane w najwyższej skali światowej. Cytują nas autorytety z całego świata. Jeśli chodzi o naukę, to jest to najwyższy poziom.

– Zbadaliśmy wiele zjawisk. Wykryłem coś, co nigdzie nie zostało opisane, a wyszło dzięki naszym badaniom. Okazało się, że jeden odłamek wrócił jak bumerang. Ustaliliśmy to dopiero, gdy użyliśmy kamer i dronów. Dzieje się tak głównie przy wybuchach samochodów: odłamek leci, zawraca i z dużą prędkością uderza w plecy osoby schowanej np. za tarczą balistyczną. Jak to możliwe? Okazuje się, że po wybuchu oderwana blacha leci prostopadle z ogromną prędkością, jest wprowadzona w ruch obrotowy i przy wytworzonej odpowiedniej sile nośnej wraca.

NÓŻ Z BOMBY

W 2019 r. w Kanale Piastowskim w Świnoujściu znaleziono drugą co do wielkości bombę używaną w czasie II wojny światowej, nazwaną przez Brytyjczyków „Tallboy”. Zawierała ona 2,4 tony materiału wybuchowego o zwiększonej sile działania, co odpowiada czterem tonom trotylu. Specjaliści z Grupy Nurków-Minerów z 8. Flotylli Obrony Wybrzeża i Urzędu Morskiego w Szczecinie zwrócili się do nas o pomoc, w tym o ocenę ryzyka i analizę stref zagrożenia. Normy wojskowe wskazywały, że trzeba ewakuować wszystkich na duże odległości, strefa zagrożenia obejmowała również teren pobliskiego niemieckiego lotniska.

– Wspólnie z grupą nurków-minerów przeprowadziliśmy kilka badań, m.in. prób z minami morskimi po ok. 300 kg ładunku wybuchowego każda i po przeskalowaniu zgromadzonych danych uznaliśmy, że strefa zagrożenia będzie wynosić max. dwa kilometry i poza tą odległością znajdzie się już strefa bezpieczna. Dla potwierdzenia w momencie neutralizacji w 2020 r. staliśmy dokładnie dwa kilometry i 250 metrów za tą linią. Razem z nami i zespołem neutralizującym, był kontradmirał Piotr Nieć, ówczesny Dowódca 8. Flotylli Obrony Wybrzeża. Było to dla nas bardzo ważne, bo pokazało, że nam ufają. Wszystko poszło po naszej myśli. Pierwotnym planem była deflagracja bomby z założeniem, że przejdzie w detonację, i tak się właśnie stało: zostało wypalone blisko 40 proc. materiału wybuchowego, a reszta wybuchła, nie uszkadzając niczego w pobliżu. W sumie cieszyliśmy się, że część ładunku wybuchła, bo udało nam się dzięki temu zebrać unikatowe w skali światowej dane.

„Kudłaty” ma pamiątkę po tej bombie. A właściwie z tego, co po niej zostało. Po wybuchu płetwonurkowie odnaleźli kilka jej odłamków i z jednego z nich powstało pięć okolicznościowych noży. Jeden został przekazany do Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, pozostałe cztery trafiły do rąk osób, które w szczególny sposób przyczyniły się w bezpośredni proces neutralizacji Tallboya. Jeden z nich dostał właśnie on.

„Kudłaty”, przechodząc na emeryturę, nie zerwał kontaktów z kolegami ze służby. Ani z tymi w kraju, ani zza granicy. Jest w międzynarodowej grupie śledczej i co jakiś czas dostaje zapytanie: „Co to jest?”. Piszą do niego Amerykanie, Finowie, Holendrzy, Niemcy, Ukraińcy. Fachowej wiedzy potrzebują także polscy koledzy po fachu z wojska i innych służb. On robi identyfikację, a oni to skutecznie wykorzystują.

– Nie mówię wszystkim, że na emeryturze jest fajnie. Bo jest fajnie. Ale ktoś musi pracować i szkoda, gdy odchodzą fachowcy. Ja daleko nie odszedłem, ciągle jestem w ,,bombowym” temacie i wciąż mam co robić. Gdzieś na pewno tyka kolejna bomba.

ANDRZEJ CHYLIŃSKI

zdj. Andrzej Chyliński, archiwum „Kudłatego”