Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Śmiertelna transakcja

Każdy, kto żył w okresie PRL-u, wie, co to był Pewex. Jak również czym był tak szczególny wytwór polskiej gospodarki jak bon PKO.

O sobom, które pracowały za granicą lub z zagranicy otrzymywały spadki, darowizny i inne przelewy, w miejsce dolarów, funtów czy marek wypłacano ich ekwiwalent w bonach. Można je było zrealizować tylko w sklepach Peweksu. Tam dostępne były reglamentowane towary, takie jak samochody, pralki, sprzęt RTV, dobre perfumy, markowe alkohole czy upragnione przez młodzież dżinsy. Prywatny handel bonami – a tym bardziej walutami – był zabroniony i karany.

I taka właśnie nielegalna transakcja wymiany bonów na dolary zetknęła w 1985 r. pewne małżeństwo z Opolszczyzny z pewnym uczniem technikum i zakończyła się dla wszystkich tragicznie.

KUZYNKA Z PEWEKSU

Za dolary, które dostawał od brata ze Stanów, rolnik z Opolszczyzny, Józef B., kupił synowi, 20-letniemu Markowi, małego fiata. Zostało mu jeszcze 500 dolarów, a właściwie bonów, bo w takiej formie otrzymał je z banku. Pan Józef jako człowiek starej daty wierzył w moc prawdziwej waluty, postanowił więc zamienić erzac na prawdziwe zielone. Wiedział, że operacje tego typu odbywają się po kryjomu, a informacje, gdzie i u kogo można dokonać wymiany, otoczone są tajemnicą.

Syn ustalił, że transakcję pomoże przeprowadzić jego znajomy, 18-letni Robert M., stały bywalec okolicznych dyskotek. Umówili się, że Robert przyjedzie na wieś do domu rodziców za dwa dni. Jednak nieoczekiwanie zjawił się u nich dzień wcześniej i zastał w domu tylko Wandę B.
Grzeczny, dobrze ułożony Robert, który na powitanie pocałował gospodynię w rękę, zrobił na niej jak najlepsze wrażenie. Zapewnił, że szybko załatwi sprawę wymiany, ponieważ jego kuzynka pracuje w Peweksie i nieraz już robiła takie przysługi znajomym. Zapytany, co chciałby za pomoc, odpowiedział, że wystarczy „taki pyszny serniczek”, jakim właśnie został poczęstowany.

Oczarowana uroczym młodzieńcem Wanda B. obiecała, że upiecze dla niego nawet całą blachę serniczka i poszła do pokoju po bony. Spod sterty ręczników w bieliźniarce wyciągnęła nieco pomiętą kopertę, wróciła do kuchni i wyciągając bony, głośno je przeliczyła. Młodzieniec spieszył się do autobusu, więc pożegnał się szybko eleganckim ucałowaniem dłoni, obiecał, że przywiezie dolary pod koniec tygodnia, i wyszedł.
Józef B. po powrocie do domu zganił żonę za lekkomyślność.

– Dlaczego nie zaczekałaś na mnie? Sama w domu wyciągasz przy obcym pieniądze? Kobieto, przecież dałaś mu równowartość 500 dolarów! – złościł się.

– Daj spokój! To taki miły młody człowiek, kulturalny, dobrze wychowany! I nic nie chciał za taką przysługę! – przekonywała żona.

– I to właśnie jest podejrzane! Bo w życiu nie ma nic za darmo!

– Eee tam, ty zawsze jesteś taki nieufny. Przecież sam mówiłeś, że zna go nasz Marek, więc nie jest taki całkiem obcy…

„MÓJ SYN? …”

Kiedy do końca tygodnia Robert nie pojawił się u państwa B., Józef postanowił odwiedzić go w domu. Dowiedział się od matki, że chłopak wyszedł do kawiarni na spotkanie z dziewczyną. Tam też zobaczył go siedzącego przy stoliku ze słuchawkami walkmana w uszach.

Zaskoczony Robert tłumaczył, że jeszcze nie udało się zrealizować transakcji, bo suma jest spora i kuzynka z Peweksu musi mieć na to trochę czasu. Na żądanie, żeby oddał bony, odpowiedział, że to niemożliwe, bo już są one u kuzynki. Ale transakcja już się realizuje i on przywiezie dolary za dwa dni.

Jednak ani za dwa, ani za trzy dni nie zjawił się w domu państwa B. Obawa, że mogli zostać oszukani, zaczęła zamieniać się w pewność. Po kolejnych trzech dniach Henryk postanowił pojechać do Roberta M. razem z synem, żeby porozmawiać po męsku.

Wanda B. czuła się trochę winna temu, że wydała bony młodemu człowiekowi, który zrobił na niej tak dobre wrażenie. Widziała, jak bardzo mąż się denerwuje, bała się o jego ciśnienie i uprosiła, żeby został w domu. Ustalili, że Marek sam pojedzie na męską rozmowę do Roberta.
Zjawił się w jego mieszkaniu wcześnie rano i dowiedział się, że chłopak jest w szkole. Matka Roberta ze zdumieniem wysłuchała, o co chodzi, zaprzeczyła, że ma kuzynkę, która pracuje w Pewekse. „Wyłudził pieniądze? Mój syn?” – nie mogła uwierzyć. Poprosiła, żeby dać jej kilka dni, a ona na pewno sprawę wyjaśni i pieniądze odda .

Marek zgodził się na jej propozycję, ale postanowił jednak odnaleźć Roberta w szkole. Tu się okazało, że ten do szkoły nie dotarł. Marek ruszył więc do domu przeświadczony, że ma dla rodziców dobrą wiadomość, bo matka chłopaka obiecała oddać pieniądze.

Dojeżdżając do bramy gospodarstwa rodziców, zahamował gwałtownie, bo miał wrażenie że pomylił adres. Na podwórzu stały karetka pogotowia, radiowóz milicyjny i tłum gapiów.

– Pan jest synem państwa B. Proszę z nami! – zatrzymał go milicjant.

– Był napad! Pana ojciec nie żyje, matkę w ciężkim stanie zabrało pogotowie. Matka dostała kilka ciosów nożem, ojciec został przebity widłami. To był napad chyba na tle rabunkowym, bo w pokoju widać ślady penetracji, pootwierane szuflady, wyrzucone wszystko z bieliźniarki. Domyśla się pan, kto mógłby to zrobić? – usłyszał.

Napad rabunkowy? Nie, nie domyślał się. Przecież rodzice nie byli jakoś szczególnie zamożni… Chyba że… Nie, nie mógł w to uwierzyć. Owszem, Robert M. ewidentnie ich oszukał, ale zabić? Po co miałby to robić? Taki młody człowiek? Nie, to niemożliwe…

„NASZ UCZEŃ?...”

Dwaj milicjanci z wydziału kryminalnego natychmiast ruszyli pod wskazany przez Marka B. adres. Matka Roberta powtórzyła im to samo, co rano powiedziała Markowi – że syn jest w szkole. Tym razem się okazało, że jest na lekcjach, ale zjawił się w szkole dopiero o 12. Poproszony do gabinetu dyrektorki „Małolat” stanął spokojnie przed milicjantami i twierdził, że kompletnie nie wie, o co chodzi. Owszem, nie był w szkole od rana, ale dlatego, że bał się matmy i fizyki i przesiedział te lekcje, opalając się nad stawem.

Milicjanci zabrali go na przesłuchanie, mimo głośnego protestu oburzonej dyrektorki. Gdy tylko zaczęło się przesłuchanie, w komendzie zjawiła się wychowawczyni Roberta, w ostrych słowach wyrażając swoje oburzenie przeciwko zabieraniu ucznia ze szkoły. „Nasz uczeń? Podejrzany? Dobry uczeń, z którym nigdy nie było żadnych kłopotów?” – podkreślała. Mimo że Robert miał już skończone 18 lat, zażądała uczestnictwa w przesłuchaniu.

Kilka godzin później wyszła z komendy blada jak ściana, wielokrotnie powtarzając, że to co usłyszała, nie mieści się jej w głowie…

POZBYĆ SIĘ ŚWIADKÓW

Podczas przesłuchania Robert początkowo powtarzał, że nie wie, o co chodzi, ale kiedy usłyszał, że na zakrwawionych przedmiotach zabezpieczono odciski palców, które wkrótce wskażą sprawcę, zaczął mówić prawdę.

Nie miał kuzynki pracującej w Peweksie, miał tylko kontakty w środowisku handlujących walutą. Początkowo zamierzał się wywiązać z obietnicy i po cichu uszczknąć coś dla siebie. Jednak znajomy, z którym miał to załatwić, wyjechał, a jego taka ilość gotówki zaczęła korcić coraz bardziej.

Peweksowskie bony były szansą na zabawę, prezenty, szpanowanie. Zaczął kupować papierosy, czekolady, gumy do żucia, wódkę – dla siebie, dla kolegów, dla dziewczyny. Nikogo to nie dziwiło, Robert pochodził z dobrze sytuowanej rodziny, ojciec wiele lat pracował w Niemczech, był jedynakiem, rodzice niczego mu nie odmawiali. A on tymczasem cudze pieniądze wydawał zupełnie beztrosko na zasadzie: „jakoś to będzie!”. Uznał, że w razie czego się wyprze, że otrzymał bony, bo przecież nie było żadnych świadków ani niczego nie podpisywał.

Gdy Józef i Marek B. zaczęli naciskać, aby oddał bony albo obiecane dolary, zrozumiał, że musi to jakoś rozwiązać. Rodziców nie chciał prosić o pomoc, bo bał się gadania, zwłaszcza ze strony ojca, który ciągle miał do niego o coś pretensje.

ozwiązanie sytuacji przyszło mu do głowy w poniedziałek rano, kiedy postanowił pójść na wagary, żeby uniknąć lekcji matematyki. Poszedł nad jezioro i tam siedząc, obmyślił plan.

Taksówką pojechał do wsi, w której mieszkali państwo B., kazał kierowcy czekać przy drodze i ostatnie pół kilometra przeszedł pieszo. Wanda B. była na podwórzu, przywitał się i powiedział, że przyniósł bony. Gdy weszli do kuchni, wyciągnął z kieszeni przygotowany scyzoryk z długim ostrzem i ugodził ją w klatkę piersiową. Wyrwała mu się, ale uderzył ją pięścią w twarz, a kiedy upadła, chwycił duży nóż leżący na stole i zadał jej kilka ciosów. Nieruchomą zostawił na podłodze, wszedł do pokoju, powywalał rzeczy z bieliźniarki, szafy, szuflad, żeby upozorować napad rabunkowy.

Nagle drzwi się otworzyły i wszedł Józef B. Kiedy się zorientował, co się dzieje, wybiegł na podwórko. Robert dopadł go, chwycił stojący przy schodach stalowy pręt i z całej siły uderzył go w głowę. Kiedy mężczyzna upadł, chłopak złapał oparte o ścianę domu widły i wbił mu je w szyję.

– Byłem pewien, że jak pozbędę się świadków, to Marek może sobie mówić, co chce o tych bonach, bo i tak nie ma dowodów, że mi je dali. A na milicję nie pójdzie, żeby go nie oskarżyli o handel walutą – wyjaśniał później prokuratorowi.

WAŻNY MECZ

Ranna Wanda B. wyczołgała się na podwórko. Jej wołanie o pomoc usłyszał sąsiad. Józef B. wykrwawił się, nim przyjechało pogotowie, ona zmarła w drodze do szpitala. Tymczasem Robert wrócił taksówką do miasta. Matka była już w pracy, więc umył się, przebrał i poszedł do szkoły. Spieszył się, żeby się nie spóźnić, bo o 12 w ramach wf-u mieli bardzo ważny mecz w piłkę nożną z sąsiednią szkołą. Strzelił dwa gole, koledzy gratulowali mu formy, a dziewczyna była z niego dumna. Godzinę później z ostatniej lekcji zabrała go milicja. Do szkoły już nie wrócił.

Sąd skazał Roberta M. na 25 lat pozbawienia wolności za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. W dniu ogłoszenia wyroku jego matka dostała zawału, w niedługim czasie zmarła. Ojciec sprzedał wszystko i wyprowadził się za granicę.

ELŻBIETA SITEK
Imiona i inicjały zostały zmienione