Choć odpowiedzialność za oba zamachy wzięła na siebie organizacja terrorystyczna Państwo Islamskie, to w sferze sposobu działania oba ataki dość mocno się od siebie różnią. Nie do końca jednak. To co je łączy, a jednocześnie odróżnia od poprzednich zamachów, z jakimi mieliśmy do czynienia w Europie, to fakt, że ich sprawcy nie zamierzali zginąć wraz ze swoimi ofiarami.
BERLIN
Poniedziałkowy wieczór 19 grudnia. Breitscheidplatz niedaleko dworca ZOO. Na jednym z kilkudziesięciu bożonarodzeniowych jarmarków trwa przedświąteczna gorączka. Setki ludzi kupuje prezenty, artykuły na wigilijną wieczerzę lub po prostu miło spędza czas w świątecznej atmosferze. Ta pryska w chwili, gdy w rozbawiony tłum wpada rozpędzona 40-tonowa ciężarówka na polskich numerach rejestracyjnych. Pod jej kołami ginie jedenaście osób, 48 zostaje rannych. Ale ofiar śmiertelnych jest dwanaście, tą ostatnią jest Polak, Łukasz Urban, który tego dnia przyjechał ciężarówką z Włoch i czekał w Berlinie na jej rozładunek. Zginął w szoferce z rąk zamachowca, któremu po ataku udało się wydostać z pojazdu i zniknąć w tłumie.
Z pierwszych doniesień niemieckich służb i mediów wynikało jednak, że nie na długo, że chwilę później został zatrzymany. Sprawcą miał być 23-letni Pakistańczyk zarejestrowany jako uchodźca. Granicę z Niemcami przekroczył w Bawarii w grudniu 2015 r. Od lutego przebywał w ośrodku dla uchodźców zlokalizowanym na nieczynnym lotnisku Tempelhof. Był znany policji z kilku drobnych przestępstw. Ujęty został dzięki zeznaniom świadka, który miał go śledzić od chwili opuszczenia przez niego szoferki. Informację tę potwierdził 20 grudnia w godzinach popołudniowych szef niemieckiego MSZ Thomas de Maiziere, dodając, że zatrzymany nie przyznaje się do winy.
Ale już godzinę później prokurator generalny Niemiec Peter Frank poinformował, że zatrzymany może nie być sprawcą zamachu ani nawet nie należeć do jego wspólników, bo możliwość, że sprawca miał pomocników, niemieccy śledczy brali pod uwagę. Informację prokuratora pośrednio potwierdził szef berlińskiej policji Klaus Kandt, nie wykluczając, że sprawca zamachu, prawdopodobnie wciąż uzbrojony, nadal może przebywać na terenie Berlina.
Ostateczne potwierdzenie tych przypuszczeń nastąpiło we wtorek wieczorem, kiedy zatrzymany wyszedł na wolność. Informację o wypuszczeniu Pakistańczyka przekazała prokuratura generalna w Karlsruhe, z kolei minister spraw wewnętrznych Thomas de Maiziere zapewnił, że trwają intensywne poszukiwania sprawcy.
Nie był to jednak koniec wtorkowych doniesień. W późnych godzinach wieczornych związana z terrorystami z Państwa Islamskiego agencja prasowa Amak poinformowała, że sprawca ataku był ich żołnierzem: Żołnierz kalifatu przeprowadził operację w Berlinie w odpowiedzi na wezwanie do ataków w krajach uczestniczących w międzynarodowej koalicji walczącej z Kalifatem – napisali w oświadczeniu.
Prawdziwa tożsamość zamachowca została potwierdzona następnego dnia rano. Pomóc miał w tym zgubiony w szoferce dokument tożsamości. Był wystawiony na urodzonego w 1992 roku w tunezyjskim mieście Ghaza Anisa Amriego, który do Niemiec przybył w lipcu 2015 r. Szybko okazało się też, że poszukiwany był znany organom ścigania m.in. ze spraw dotyczących handlu narkotykami. Przez władze Nadrenii Północnej-Westfalii został nawet uznany za osobę stanowiącą zagrożenie dla porządku publicznego. Tunezyjczyk znany był też Ośrodkowi Walki z Terroryzmem jako osoba zagrażająca bezpieczeństwu, co oznacza, że powinien być regularnie kontrolowany. Pod kontrolą służb był od marca do września 2016 r., ale te uznały, że choć Amri stanowi zagrożenie, to nie jest prawdopodobne, by dokonał zamachu. Wiadomo też, że zamachowiec złożył wniosek o azyl, który w czerwcu 2016 r. został odrzucony. To oznacza, że powinien zostać deportowany. Do deportacji nie doszło, bo potrzebne do tego dokumenty nie były kompletne.
Za poszukiwanym został wystawiony list gończy obowiązujący na całym obszarze Schengen. Z danych w nim zawartych wynikało, że ścigany używał sześciu różnych tożsamości i trzech narodowości – oprócz tunezyjskiej także egipskiej i libańskiej. Miał być uzbrojony i niebezpieczny.
Z kolei oświadczenie agencji Amak o powiązaniu Amriego z Państwem Islamskim zostało potwierdzone doniesieniami o jego kontaktach z aresztowanym niedawno przez niemieckie służby Ahmadem Abdelazzizem, znanym też jako „kaznodzieja bez twarzy”. Ten przedstawiciel Państwa Islamskiego w Niemczech został aresztowany za rekrutowanie młodych muzułmanów do walki w szeregach samozwańczego kalifatu.
Pościg zakończył się 23 grudnia o trzeciej rano na przedmieściach Mediolanu. Samochód stojący pod dworcem w Sesto San Giovani zwrócił uwagę policjantów, którzy postanowili skontrolować kierowcę. Tunezyjczyk, prawdopodobnie bojąc się, że został rozpoznany, otworzył ogień do policjantów, raniąc jednego z nich. Ci odpowiedzieli ogniem i zastrzelili terrorystę.
Dlaczego Amri uciekał do Włoch? Być może liczył, że znajdzie pomoc w środowiskach włoskich muzułmanów. Mógł u nich szukać pomocy, ponieważ to właśnie we Włoszech rozpoczęła się jego przygoda z Europą. W 2011 r. dotarł na Sycylię, gdzie trafił do ośrodka dla nieletnich. Tam miał się dopuścić uszkodzenia mienia i innych czynów karalnych, m.in. próby podpalenia dwóch ośrodków dla uchodźców. Ponieważ w tym czasie stał się pełnoletni, został skazany na cztery lata więzienia. W czasie odsiadywania wyroku nastąpiła jego radykalizacja, o czym administracja więzienna poinformowała komitet analizy strategii antyterrorystycznej przy MSW Włoch. Mimo to Amiri mury więzienia opuścił w 2015 r. i otrzymał nakaz opuszczenia kraju. Niedługo potem zniknął z radarów włoskich służb. Odnalazł się w Berlinie.
STAMBUŁ
Sylwestrowa noc, klub Reina, jeden z najbardziej popularnych klubów w europejskiej części stolicy Turcji. Położony nad samą cieśniną Bosfor, chętnie jest odwiedzany przez zamożnych turystów i celebrytów. Tej nocy nadejście nowego roku świętują tam setki ludzi. Zabawa kończy się jednak około 1.15, bo mniej więcej w tym momencie do klubu wchodzi terrorysta uzbrojony w karabin automatyczny. Przed wejściem strzela do pilnujących klubu policjanta i ochroniarza, w środku otwiera ogień do bawiących się ludzi. Ginie 39 osób, prawie 70 jest rannych.
Ze złożonych później zeznań uczestników zabawy wynikało, że sprawca, w czapce Świętego Mikołaja, strzelał, wołając „Allah Akbar”. Strzały umilkły po 7–8 minutach. Później obliczono, że zamachowiec zużył około 180 pocisków. Kiedy skończył, porzucił broń, zdjął wierzchnie ubranie i zbiegł, mieszając się w spanikowany tłum.
Do ataku doszło, mimo że bezpieczeństwa w Stambule pilnowało 17 tys. policjantów. Część z nich miała być przebrana za mikołajów i ulicznych sprzedawców. Było ich znacznie więcej niż zwykle ze względu na dużą liczbę zaplanowanych imprez związanych z sylwestrem. Wcześniej też pojawiały się ostrzeżenia o rosnącym zagrożeniu terrorystycznym w sylwestrową noc.
Już następnego dnia dżihadystyczna agencja prasowa Amak poinformowała, że zamach został przeprowadzony na rozkaz kalifa Państwa Islamskiego Abu Bakra al-Baghdadiego. Na swojej stronie internetowej napisali: Kontynuując błogosławione operacje Państwa Islamskiego przeciwko Turcji, heroiczny żołnierz kalifatu uderzył w jeden z klubów nocnych, w którym chrześcijanie obchodzili swoje pogańskie święto.
Sprawca zamachu został zatrzymany czternaście dni później, 16 stycznia 2017 r., w jednej z europejskich dzielnic Stambułu.
Okazał się nim urodzony w 1983 r. Uzbek Abdulkadir Maszaripow. Według gubernatora Stambułu Vasipa Sahina zatrzymany to świetnie wyszkolony dżihadysta, który swoje umiejętności doskonalił w jednym z afgańskich obozów terrorystycznych. Jak poinformował Sahin, Maszaripow przyznał się do przeprowadzenia ataku, a jego winę potwierdzają odciski palców pozostawione przez niego w zaatakowanym klubie.
SPRAWCY PRZEŻYLI ATAK
To co łączy te dwa zamachy to fakt, że ich sprawcy nie zamierzali zginąć razem ze swoimi ofiarami, tak jak to miało miejsce np. w zamachach w Paryżu w listopadzie 2015 r., czy w Brukseli w marcu 2016 roku. Nie mieli na sobie pasów szahida, nie czekali na policjantów, by zginąć w wymianie ognia. Należy rozważyć ewentualność, że nie był to przypadek, że drogi i sposób ucieczki mogły być wcześniej przygotowane, a jeśli tak, to pojawia się pytanie: dlaczego?
Powodów jak zawsze może być kilka i wcale nie muszą się wykluczać. Pierwszy, to uzyskanie przez organizacje terrorystyczne relacji z pierwszej ręki. Doświadczenia z takich akcji przekazane osobiście przez sprawców członkom ich organizacji mogą być bezcenne. Żaden analityk, żaden choćby najlepiej wykształcony teoretyk, a nawet doświadczony w zwalczaniu terroryzmu praktyk nie będzie miał takich spostrzeżeń, jakie miał Amri z szoferki ciężarówki czy zamachowiec ze Stambułu, strzelając do uciekających przed nim ludzi. Nie będzie miał, bo żadna symulacja nie odda w pełni zachowań ludzi w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia.
Drugi powód, to angażowanie przez dłuższy czas sił policyjnych państw wrogich z punktu widzenia terrorystów i bieżące analizowanie ich działań. Jest tym łatwiejsze, im więcej jest środków masowego przekazu i to nie tylko sformalizowanych, takich jak prasa, radio czy telewizje, ale także relacje wideo zamieszczane w internecie, głównie na portalach społecznościowych, przez świadków policyjnych działań.
Powód trzeci, to przedłużanie poczucia zagrożenia w społeczeństwie. Już sam atak wytwarza taki stan, jednak to, że jego uzbrojony i zdeterminowany sprawca wciąż przebywa na wolności, sprawia, że to poczucie może jeszcze wzrosnąć, a nawet jeśli nie, to zostanie podtrzymane, dezorganizując jego funkcjonowanie choćby przez utrzymywanie stanu wyjątkowego.
Nie bez znaczenia są również powody propagandowe. Jeśli nie na wszystkich potencjalnych zamachowców działa wizja raju pełnego hurys, to być może zadziała wizja fetowanego bohatera, którego wrogi Zachód chce ująć i ukarać. Tym razem jeszcze się nie udało. Amri już do nikogo nie przemówi, sprawca zamachu w Stambule także, ale jeśli kolejnym zamachowcom bez samobójczych inklinacji uda się umknąć przed pościgiem i znajdą schronienie na terenach kontrolowanych przez dżihadystów, to jest bardzo prawdopodobne, że niedługo potem będziemy oglądać w internecie ich nawoływania do naśladowania tego, co zrobili. Siła rażenia takich nagrań będzie ogromna.
Klaudiusz Kryczka
rys. Piotr Maciejczak