Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Postrach Podhala

Andrzej Szczerba-Bazaliński, Cygan ze wsi Sromowce Wyżne koło Szczawnicy, kreował się w latach 30. ubiegłego wieku na legendarnego Janosika. Okazał się jednak pospolitym, żądnym pieniędzy bandytą. Dla ich zdobycia nie cofał się bowiem przed niczym, nawet zabójstwem z zimną krwią. Nie bez powodu nazywano go „Postrachem Podhala” i „Wampirem Podhala”.

Bazaliński był synem górala z Zakopanego i Cyganki ze Spisza. Przyszedł na świat w ostatnim roku XIX w. Przedwojenny tygodnik sensacyjno-kryminalny „Tajny Detektyw” z 1931 r. tak charakteryzuje jego osobę:

Niepozorny ten, szczupłej budowy cygan, o dziobatej twarzy, ze śladami kiedyś przebytej ospy, ma poza sobą rzadko kiedy spotykaną w kronikach policyjnych, przeszłość kryminalną. Na jego sumieniu ciąży kilkadziesiąt, nadzwyczaj śmiałych, graniczących już z bezczelną zuchwałością, włamań i kradzieży, zakończonych potwornym morderstwem na czterech osobach, pogrążonych we śnie, po dokonaniu którego przepadł, jak to mówią – niczym kamień w wodę, zaszywając się w lasy, jary tatrzańskie. Jak „deus ex machina” zjawia się on w rozmaitych okolicach, począwszy od Roztoki, Kościelisk, Witowa, Pienin, a skończywszy na Spiszu i Orawie, dokąd, zwietrzywszy niczym szczwany lis tropiącą go nagonkę, przemyka się tajemniczymi przejściami.

Niesamowita ta historia, dotycząca ukrywania się tego potwora w niedostępnych lasach tatrzańskich, w których pędzi on żywot, podobny do dzikiego zwierza, jednak z zachowaniem wszelkich ze swej strony środków ostrożności, dalej nieustające prawie od roku poszukiwania i obławy policyjne, połączone niejednokrotnie równocześnie z wysiłkami żandarmerii czeskiej i plutonów naszej straży granicznej – obfitują w dziesiątki szczegółów, nadzwyczaj sensacyjnych, które mogłyby posłużyć jako podłoże do niebywale ciekawego filmu detektywistyczno-kryminalnego, osnutego na tle faktycznych wypadków, nierzadko następujących po sobie z błyskawiczną wprost szybkością, a rozgrywających się w borach podhalańskich, w niedostępnych przejściach i źlebach górskich.

Swoje przestępcze rzemiosło Bazaliński rozpoczął od drobnych kradzieży i rozbojów. Już jako nastolatek kradł sąsiadom kury, rówieśnikom zabierał papierosy i drobne monety, opornych przymuszał biciem. Kiedy nieco podrósł, skrzyknął kilku kumpli i wspólnie stworzyli złodziejską szajkę, grasującą od Nowego Targu do Szczawnicy. Kradli góralom konie, bydło i owce, które szybko szmuglowali przez granicę do Czechosłowacji.

Przez kilka lat udawało im się omijać policyjne zasadzki, uciekać pościgom i zupełnie swobodnie obmyślać plany kolejnych napadów. Im bardziej jednak bandycka kartoteka Bazalińskiego pęczniała, tym większy strach opanowywał mieszkańców Podhala.

Kiedy latem 1921 r. jego szajka trafiła wreszcie za kraty, podhalańscy górale odetchnęli z ulgą. Przez 8 lat spali spokojnie. Tyle bowiem przesiedział Bazaliński za murami więzienia w Nowym Sączu. Jego kompani niewiele mniej.

Po wyjściu na wolność cygański watażka szybko odbudował bandę. Przystąpili do niej: Aniela – jego żona, starszy brat Jan z synem Stanisławem, kochanka Jana – Maria Mirga oraz dawny kompan – Maciej Walkosz-Zmarzły. Razem teraz rabują, kradną, podpalają. Na Podhale wrócił strach. Atmosferę zagrożenia jeszcze bardziej podgrzewała ówczesna prasa, opisując bandycką bezwzględność i okrucieństwo. Samego Bazalińskiego gazety porównywały z dzikim zwierzem, które raz zakosztowawszy krwi ludzkiej, szuka jej wszędzie. Morduje nie tylko ludzi, którzy stoją mu na przeszkodzie (…), ale nie waha się zbroczyć swych rąk nawet krwią niewinnych dzieci. Gdzie tylko przechodzi drogę, za nim znaczą się strumienie wylanej krwi, a niebo rozjaśnia łuna pożogi, wzniecona jego zbrodniczą ręką.

Uzbrojeni w broń palną bandyci przez kilka lat czuli się bezkarni. Napadali znienacka nawet na całe wsie, rabując dobytek górali, po czym dosiadając swych małych rączych koników, znikali w leśnych ostępach. Nie przeczuwali jednak, że policyjna pętla wokół nich pomału zaczęła się zaciskać. W głównej mierze dzięki pomocy podhalańskich górali, którzy mieli już dosyć terroru cygańskiego watażki i bez skrupułów informowali policję o jego wyczynach i pozostawianych śladach.

Wiosną 1930 r. kierownictwo KW PP w Krakowie skierowało na Podhale dodatkowe siły dobrze uzbrojonych i wyposażonych w środki transportu (samochody i motocykle, o które wówczas nie było wcale łatwo) funkcjonariuszy. Po kilku miesiącach, w październiku, banda Bazalińskiego została rozbita, a jej członkowie – łącznie z samym hersztem – trafili za kraty. Z policyjnej obławy udało się wydostać jedynie Janowi i jego kochance, których złapano dopiero w czerwcu następnego roku.

MORD W ZIONIÓWCE

Przewieziony do więzienia w Nowym Sączu Bazaliński nie załamał się. Zdając sobie sprawę, że za recydywę może spędzić w więziennej celi nawet kilkanaście lat, postanowił za wszelką cenę stamtąd uciec. Szansę dostrzegł w starej, mocno zmurszałej ścianie budynku. Żelaznymi prętami, wyłamanymi z łóżka, pracowicie zaczął wydłubywać z niej cegły. Po tygodniu (16 października) wydostał się na wolność. Wraz z nim z nowosądeckiego więzienia uciekło kilku innych przestępców. Razem powrócili w góry.

Zbójecka natura znów wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Bazaliński zorganizował kolejną bandę, uzbroił ją i rozpoczął bandyckie napady. Grasował po obu stronach granicy, wymykając się ciągle czeskim i polskim policjantom oraz pogranicznikom. O niektórych jego ucieczkach krążą legendy. Jak choćby ta z września 1930 r., kiedy osaczony w Pieninach, u szczytu Sokolnicy, skoczył w przepaść. Sądzono, że zginął, ale nie znaleziono jego ciała. Już wkrótce kolejnym napadem potwierdził, że żyje i ma się dobrze. Innym razem, okrążony przez czeskich żandarmów, zastrzelił trzech z nich, po czym zniknął w górskim lesie.

W listopadzie 1930 r. całe Podhale obiegła wstrząsająca wiadomość o makabrycznej zbrodni dokonanej w przysiółku Zoniówka, koło Zakopanego. W nocy z 22 na 23 listopada nieznany sprawca napadł na dom Reginy Chycowej-Mulik, uchodzącej w okolicy za osobę majętną. Uzbrojony w siekierę bandyta wyłamał drzwi drewnianej gazdówki, a następnie roztrzaskał głowę przerażonej gospodyni, kiedy ta odmówiła wydania kosztowności. W chwilę później ten sam los spotkał pomoc domową Annę Makównę oraz dwóch wnuków Chycowej, 9-letniego Janka i 12-letniego Jędrka. Potem zaczął przetrząsać szafki i szuflady w poszukiwaniu spodziewanego złota i pieniędzy. Niewiele znalazł, wiec dla zatarcia śladów podpalił na strychu siano. Płomienie błyskawicznie ogarnęły cały dom.

Zabójca przekonany, że w ten sposób pozbył się świadków, czmychnął do lasu. Krwawą masakrę cudem przeżył jednak Jędrek Chyc-Mulik. Poraniony, mocno broczący krwią, zdołał wydostać się z płonącego domu i ostatkiem sił dowlec się do śpiących w sąsiedniej gazdówce rodziców. On też wskazał zabójcę, którego skojarzył z policyjnymi plakatami rozwieszonymi po wsiach, z apelem o pomoc w schwytaniu groźnego bandyty Bazalińskiego.

GDYBY POMÓGŁ OKULTYZM

Ponad 2 lata grasował jeszcze Szczerba-Bazaliński na Podhalu. Niewątpliwie sprzyjały mu szczęście i dobra znajomość trudnego, górskiego terenu. Jednak głównie zadecydowały o tym braki logistyczne w ówczesnej Policji Państwowej, zwłaszcza znikoma liczba samochodów i motocykli, oraz dopiero raczkująca w terenie łączność telefoniczna. Dzięki temu bandyta był zawsze o krok przed grupą pościgową.

Nastały śniegi – pisano w styczniu 1931 r. w „Tajnym Detektywie” – spodziewano się, iż podczas ostrej zimy, zatwardziały w swym leśnym trybie życia człowiek zwierz, zmuszony będzie, choćby z powodu braku żywności, zbliżyć się do siedzib ludzkich. Mijały dni i tygodnie i mimo przecinania przez liczne narciarskie patrole policyjne ostępów dzikiej przyrody górskiej, nie można było natrafić na ślady jego kryjówek.

Zdawać by się mogło, nieobeznanemu z terenami leśnymi w Tatrach, iż wyszukanie ukrywającego się tam nie jest połączone z takimi trudnościami; tymczasem gdyby nawet zmobilizowano kompanie, a nawet całe bataliony żołnierzy, to przy tego rodzaju trudno dostępnych i stwarzających niezliczone możliwości na każdym kroku kryjówkach bandyty, ujęcie jego mogło być tylko przypadkowe, względnie nastąpiłoby dopiero na podstawie pewnie otrzymanych wiadomości.

Do jakiego stopnia nawet w zimie strzegł się przebiegły bandyta pościgu, może służyć za przykład to, iż mając swoje legowisko w opustoszałym szałasie w lasach Roztoki, podchodził do niego z drogi leśnej, idąc tyłem, by ślady pozostawione na śniegu, wskazywały odwrotny kierunek wędrówki. Pewnego razu sprytne te manewry odkrył jeden z leśniczych, jednakże znów w międzyczasie dziki mieszkaniec ulotnił się.

Gdy konwencjonalne metody ujęcia bandyty zawiodły, redakcja wspomnianego tygodnika wpadła na pomysł skorzystania z pomocy – znanego wówczas w Europie – grafologa-hipnotyzera Jabuba Kartena, Węgra polskiego pochodzenia, oraz jego medium – Węgierki Vilmy Turay, bawiących akurat w Zakopanem.

W zorganizowanym seansie spirytystycznym – pisała gazeta, nie wymieniając jednak nazwisk – wzięli udział także przedstawiciele organów policyjnych. (Sic!) Uśpione medium, Węgierka Turay, mówiąca tylko w swym języku ojczystym, oraz po niemiecku, nawiązała kontakt z jedną z ofiar bandyty, a to z pozostałym przy życiu 12-letnim Andrzejem Chycem-Mulikiem, którego przyprowadzono na seans z obandażowaną głową. Nie znając szczegółów morderstwa ani też momentów śledztwa, opisało medium dokładnie zewnętrzny wygląd zbójnika oraz narzędzie, którym mordował swe ofiary. Na pytanie, postawione przez hipnotyzera, gdzie w tej chwili może się znajdować morderca, medium zapodało dość szczegółowo miejscowość. Znającemu tereny przełomu Dunajca, nietrudno było wywnioskować, iż chodzi tu o Pieniny, tym bardziej, iż przetłumaczony na język polski wypadł wyraz Czerwony Klasztor, oraz dalsze po niemiecku, jak Bergtüre, co można było sobie, przy dalszych przez medium podawanych szczegółach, tłumaczyć jako drzwi ze skały, wzgl. bloki skalne, którymi bandyta tarasował wejście do swej kryjówki.

P. Turay podała dalej, iż Bazaliński znajduje się w zmowie z bandą cyganów, wśród której ma chłopca do pomocy. Wysłane do posterunku żandarmerii czeskiej zapytania w tej sprawie, spowodowały potwierdzającą odpowiedź, która pokryła się mniej więcej z zapodawanymi przez medium. Policja czeska stwierdziła, że rzeczywiście w owym czasie znajdowała się w tej okolicy banda cyganów, od której ukrywający się bandyta doznawać mógł pomocy i opieki.

Gdyby mogło było wówczas iść w szybszym tempie przeprowadzenie poszukiwań oraz wysłanie natychmiastowe patrolu pościgowego na stronę czeską, kto wie, czy dzisiaj jeszcze mozoliłyby się organa policyjne całonocnymi obławami i długotrwałymi wystawieniami czat i zasadzek na nieuchwytnego cygana bandytę.

BEZ PRZEBACZENIA

Po okrutnej zbrodni w Zoniówce grunt mocno już palił się Bazalińskiemu pod nogami. Osaczano go coraz bardziej, rozpracowywano jego kontakty, likwidowano leśne kryjówki. Bandyta przeniósł się więc w Gorce, w Beskidzie Zachodnim. Widziano go w okolicach Turbacza, koło Lubomierza, Mszany Dolnej oraz innych gmin powiatu nowotarskiego.

Kiedy wiosną 1933 r. we wsi Ochotnica dokonano rozboju, a uzyskany rysopis sprawcy wskazywał na Bazalińskiego, komendant posterunku PP w pobliskim Niedźwiedziu, przod. Stanisław Kmaka nabrał pewności, iż poszukiwany bandzior „zagnieździł się” gdzieś na jego terenie. Polecił więc swoim podwładnym zachowywać szczególną czujność, zwłaszcza w służbie patrolowej, oraz bacznie wysłuchiwać informacji, uwag, a nawet plotek mieszkańców, którzy najlepiej wiedzieli, co się dzieje u sąsiada za miedzą. Dzięki temu na początku lipca 1933 r. uzyskano informację, że w pobliżu Mszany Dolnej mieszka kochanka Bazalińskiego, Aniela L. Jak się wkrótce okazało, był to przełomowy moment, który doprowadził do likwidacji bandy i wyłapania jej członków.

Wskazany dom i zabudowania gospodarcze poddano stałej obserwacji. Na efekt czekano blisko miesiąc. W nocy z 22 na 23 lipca zauważono sylwetkę mężczyzny skradającego się do okna. Umówionym sygnałem zapukał w szybę, po czym wśliznął się do środka. Przygotowany silny oddział szturmowy PP otoczył szczelnym kordonem całą posesję. Nad ranem wyznaczeni funkcjonariusze, zabezpieczeni pancerzami ochronnymi, zaatakowali jednocześnie drzwi i okna drewnianej chałupy. Bazaliński był kompletnie zaskoczony, nie zdążył nawet sięgnąć po broń.

Przewieziono go do Nowego Sącza. Tu, w znanym już sobie zakładzie karnym oczekiwał na proces. Podjął nawet próbę ucieczki, później usiłował popełnić samobójstwo, łykając metalowe przedmioty, ale mu się nie udało. Tym razem znajdował się pod specjalnym nadzorem.

3 czerwca 1934 r. zasiadł na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Nowym Sączu. Nie był to już ten krzepki Cygan-góral – donosiła ówczesna prasa – ale postać zgarbiona, wynędzniała, o zamarłych oczach.

Trybunał, któremu przewodniczył sędzia dr Lesiak, nie dopatrzył się żadnych okoliczności łagodzących. Andrzej Szczerba-Bazaliński skazany został na karę śmierci przez powieszenie. Na nic zdały się usiłowania obrony, aby bandytę uznać za niepoczytalnego. 9 grudnia 1934 r. wyrok się uprawomocnił. W kilka dni później „postrach Podhala” zawisł na szubienicy. Miał niespełna 35 lat. Pozostawił po sobie jedynie wątpliwą legendę.

nadkom. KRZYSZTOF MUSIELAK dyrektor Biuro Edukacji Historycznej – Muzeum Policji PP

JERZY PACIORKOWSKI Biuro Edukacji Historycznej – Muzeum Policji KGP

zdjęcie „Tajny Detektyw” 1931, nr 28