Puchły to jedna z trzech wsi, a obok Trześcianka i Soce, tworzące jeden z najbardziej malowniczych zakątków Podlasia, nazywany teraz Krainą Otwartych Okiennic. Tu zachowały się drewniane domy z niespotykanymi w żadnej innej części kraju zdobieniami snycerskimi okiennic i elewacji. Ale przede wszystkim mieszkają w nich serdeczni ludzie. Co nie oznacza, że Policja nie jest tu potrzebna…
Posterunek w Narewce obejmuje swoim zasięgiem dwie gminy: Narew i Narewka. W pierwszej jest 48 wsi i 3800 mieszkańców, w drugiej – 26 wsi i 3700 mieszkańców. Dzielnicowych jest dwóch: mł. asp. Rafał Podgórski i sierż. szt. Dawid Wierzbicki.
– Wierzbicki wyjechał na miesięczne szkolenie, dlatego Podgórski jest teraz za dwóch – wyjaśnia kierownik posterunku i dodaje: – Ale daje radę, prawda?
Mł. asp. Rafał Podgórski przytakuje kiwnięciem głowy. Nie jest z tych stron. Za żoną, też policjantką z Hajnówki, przyjechał z Płońska. Jest tu ponad 10 lat.
Tu trzeba być
– Już trochę nasiąkłem tym miejscem – mówi. – Tutaj mentalność jest trochę inna niż ludzi z miasta. W dużych ośrodkach jest pęd za wszystkim. Trzeba mieć. Tu trzeba być. Ludzie są bardziej rodzinni, przywiązani do tego, skąd są. No i religia inna, bo tu prawosławie przede wszystkim.
Z Narewki do Puchły jest blisko 40 kilometrów. Gdy dzielnicowy opowiada o życiu na Podlasiu oczami człowieka z Mazowsza, przełożony uważnie go słucha. Aż wreszcie pyta:
– Coś cię zdziwiło?
– Język! – odpowiada Podgórski, a Borowski zaczyna się śmiać.
– Kiedyś pojechaliśmy na interwencję. Rozmawiałem tam z ludźmi w dialekcie wioskowym, a on nic nie rozumiał – mówi Borowski, który jest stąd. Jego rodzina pochodzi z obu stron rzeki Narew, a on mieszka teraz w Michałowie.
Mieszkańcy tych stron między sobą mówią językiem starobiałoruskim, ale wioski – nawet te sąsiednie – różnią się dialektem. W jednej mówią twardo: „chudyty”, „rubyty”, a w drugiej miękko: „choditi”, „robiti”.
– Gdy mieszkałem w Bodnarach i odezwałem się po polsku, to mnie szybko prostowali: „Hawory po swojemu, a nie ty polszczysz” – mówi Borowski. – Jaka tu jest naprawdę mowa? Ot tak, nasza. Wioskowa.
Spadliście z nieba
Wjeżdżamy do Trześcianki. To największa wieś w Krainie Otwartych Okiennic. I od razu widać, skąd może pochodzić ta nazwa i dlaczego coraz chętniej przyjeżdżają tu turyści. Ale teraz jest mglisty jesienny ranek i na drodze nie ma żywej duszy. Z wyjątkiem dwóch sędziwych mężczyzn stojących bezradnie na poboczu przy styranym przez kilometry samochodzie. Mężczyźni na widok radiowozu zaczynają machać, by się zatrzymał.
– Wujek, co się stało? – pyta Borowski, a jeden z mężczyzn dopiero teraz go poznaje.
– O, Marek! Nie może mi zapalić. Na pych trzeba wziąć. My we dwóch już nie damy rady, ale tylu chłopa…
Raz, dwa, trzy, silnik warknął kilka razy i zaskoczył.
– Nigdy bym się tego nie spodziewał, że będę pomocy Policji potrzebować, a tu masz… Marek, ty nam jak z nieba spadłeś – cieszył się mężczyzna.
Mł. asp. Rafał Podgórski we wsi ma jeszcze do sprawdzenia jedną Niebieską Kartę. Na płocie posesji wisi tabliczka „Zły pies”. Widać, nie tylko on. Ale gospodarzy nie ma w chałupie, ani psa w budzie. Wszędzie cisza i bałagan.
W tych wsiach skrajnej biedy już nie ma. Są ludzie, którzy potrzebują pomocy, i im pomaga gmina. Ci, którzy chcą i mogą pracować, to pracują. Stąd jest 30 km do Białegostoku, Hajnówki i Bielska Podlaskiego. Dobre położenie. Poza tym sporo domów w ostatnich latach wykupili ludzie z miast, nawet z Warszawy. I przywracają im dawny urok.
Jak u mojej babci
Za tym urokiem, pięknie zdobionymi domami stoi smutna karta historii. Bieżeństwo, czyli exodus miejscowej ludności latem 1915 r. przed zbliżającym się frontem I wojny światowej.
Propaganda strasząca okrucieństwem wojska austro-węgierskiego sprawiła, że miejscowa prawosławna ludność szukała schronienia daleko na wschodzie, w Rosji. Tam jednak w 1917 r. wybuchła rewolucja październikowa, zapanował głód i ludzie decydowali się na powrót. Nie wszyscy tę tułaczkę przeżyli, ale ci, którzy ocaleli, przywieźli ze sobą cząstkę nowej dla nich kultury. Biało-niebieskie domy i piękne zdobnictwo okiennic. Dzisiejsza nazwa Kraina Otwartych Okiennic nie jest historyczna, a marketingowa. Wymyślił ją Mirosław Stepaniuk ze Stowarzyszenia Dziedzictwa Podlasie pod projekt mający tchnąć nowe życie w te strony. Miejscowi na początku się burzyli, bo nie chcieli się stać skansenem, ale teraz już nikt złego słowa nie powie. Przeciwnie.
Policjanci zatrzymują się u sołtysa wsi Trześcianka, Ewy Hryniewickiej. Siadają razem na ławce pod domem. Teraz można rozmawiać.
– U nas mieszkańców dodało. Mamy około 40 dzieci we wsi, a przedtem było bardzo mało. Przybyło młodych rodzin. Turystów ciągnie. Teraz mgła, nostalgia, gdzie w mieście coś takiego. A jeszcze jak koguty pieją! Ludzie zatrzymują się i mówią: o, jak u mojej babci – opowiada pani sołtys, która sama również prowadzi z powodzeniem agroturystykę.
Bóg chroni, ale policja pomaga
Puchły to najmniejsza z trzech wsi, ale w niej znajduje się cerkiew pw. Opieki Matki Bożej. Piękna, z biało-niebieską elewacją. Jak w barwach radiowozu. Policjanci muszą chwilę poczekać, bo właśnie w tej chwili dziekan dekanatu narewskiego w Narwi ks. mitrat prot. Michał Dudicz przekazuje parafię w ręce ks. Romana Dubińskiego.
Poprzedniego proboszcza asp. szt. Marek Borowski znał dobrze. Z innymi funkcjonariuszami przyjeżdżał na zabezpieczenia uroczystości albo czasami po prostu porozmawiać.
– Na wsi policjant i ksiądz zawsze mają o czym mówić. Ludzie, jak mają poważne problemy, to często właśnie nas proszą o radę lub pomoc. Dajemy im poczucie bezpieczeństwa, dlatego dobrze jest, jak się znamy i rozumiemy – mówi Borowski.
Z plebanii wychodzi już nowy proboszcz ks. Roman Dubiński. Jest niezwykle przejęty.
– Pierwszymi, którzy odwiedzą teraz tę cerkiew, będą policjanci. Pan Bóg ją chroni, ale Policja też wspomaga Go w tych działaniach – uśmiecha się życzliwie nowy proboszcz. Duchowny i funkcjonariusz wymieniają się numerami telefonów i uściskami dłoni.
– Będzie bezpiecznie – zapewniają obaj.
Wania wrócił do domu
W drodze powrotnej policjanci zatrzymują się u sołtys wsi Soce Tamary Torcz. Wieś jest unikalna, bo składa się z dwóch części przedzielonych rzeką Rudnia, a choć na stałe mieszka tu tylko niecała setka osób, po obu stronach strumienia posługują się różniącą się od siebie gwarą. Kiedyś między młodymi z przeciwnych brzegów dochodziło do bójek, ale to te czasy, gdy trudno tu było o lepszą rozrywkę.
Przez lata sołtysem wsi była Amerykanka. Tak mówiono o Tamarze Leszczyńskiej, bo część swego życia spędziła w USA, ale wróciła do Polski. Była aktywna, dużo robiła dla wsi. Ludzie dobrze ją wspominają. Teraz Tamara Torcz pewnie pracuje na swoją pozycję i szacunek.
– Dużo tu jest ludzi, którzy potrzebują pomocy, głównie zimą. Ale i teraz – mówi pani sołtys i wskazuje na starszego mężczyznę, który przed chwilą przyniósł jej reklamówkę pełną grzybów. – Janek przychodzi do mnie, bo wie, że dam mu zjeść i na machorkę.
Pan Janek jest jednym z tych, któremu w ostatnim czasie pomogły pani sołtys i Policja. Przepisał swój dom rodzinie, a ta wypędziła go z niego. Błąkał się po wsiach, spał gdzie popadło, aż zimą przyszły mrozy. Poszedł do sąsiadów, ale spał w garażu.
– Trzeba było działać. Przyjechała Policja i pomoc społeczna z gminy. Okazało się, że Janek wprawdzie przepisał dom na rodzinę, ale dopiero po śmierci. Dlatego Policja pozwoliła mu wejść do domu przy nich. Musieli wybić drzwi, aby się dostał. Ale się udało – opowiada Tamara Torcz.
– Sprawdzimy, czy faktycznie może mieszkać we własnym domu – mówi kierownik posterunku.
– Wania, dawaj siudy! Jak tam u tiebia w chati, paradok jest? – krzyczy przez podwórko Torcz do pana Janka.
– Jest! – odpowiada pewnie.
W chacie jest ciepło. Stary piec, na którym można spać i położyć siedem blach chleba, jeszcze długo będzie służył swojemu gospodarzowi. Pan Janek patrzy na panią sołtys i po twarzach policjantów.
– Zadbamy o ciebie, Waniusza – mówi Torcz, a on tylko cicho odpowiada:
– Wiem.
Andrzej Chyliński