Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Tajna misja na Ukrainie

Kontrterroryści to elita polskiej Policji. Są najlepiej wyszkoloną i wyposażoną służbą policyjną w naszym kraju. To oni tworzyli Kontyngent Humanitarny Policji na Ukrainie. Ich misja przedłużyła się z planowanych trzech do pięciu miesięcy. I do końca była tajna.

W marcowym numerze „Gazety Policyjnej” zamieściliśmy materiał przybliżający służbę Kontyngentu Humanitarnego Policji (KHP), który od października 2022 r. do lutego 2023 r. zajmował się rozminowywaniem terenów niedaleko Kijowa. Dziś chcielibyśmy opisać to, na co zabrakło miejsca miesiąc temu, a co możemy ujawnić. Nie, nie zapomnieliśmy wtedy podać, gdzie stacjonowali polscy misjanci, ani jakie pojazdy i ile ich mieli ze sobą. Te dane muszą pozostać niejawne, podobnie jak niejawne było zarządzenie ministra spraw wewnętrznych i administracji Mariusza Kamińskiego w sprawie utworzenia kontyngentu wydzielonego do udziału w akcji humanitarnej w Ukrainie.

BEZPIECZEŃSTWO PRZEDE WSZYSTKIM

O bazie możemy powiedzieć tyle, że była zlokalizowana w obwodzie kijowskim i przygotowana przez policjantów z wykorzystaniem budynków cywilnych. Nie wyglądała jak campy naszych policjantów w Kosowie, złożone z mieszkalnych kontenerów, ale zapewniała takie samo, a może nawet większe bezpieczeństwo. Już na etapie rekonesansów ustalono, że miejsce stacjonowania KHP nie może opierać się na wykorzystaniu budynków wojskowych, ukraińskich koszar czy innych tego typu obiektów. Wszystko po to, aby nie przyciągać uwagi rosyjskiego wywiadu, grup dywersyjnych i nie narażać się, choćby tylko na potencjalne, bombardowanie. Baza była stale strzeżona przez policjantów z Zespołu Zabezpieczenia i Ochrony Obiektów KHP. To oni pilnowali również szybkiego przemieszczania się do schronów, a gdy wszyscy bezpiecznie do nich trafili, oni nadal sprawowali pieczę nad bazą.

W trakcie pięciomiesięcznego pobytu na Ukrainie zmieniano metodę zabezpieczenia i funkcjonowania służby ochrony. Wszystko po to, aby nie przyzwyczaić ewentualnych obserwatorów do rozkładu ich pracy. Stały nadzór monitoringu zwiększał bezpieczeństwo. Do bazy nie miały wstępu osoby trzecie, a każdy pojazd wracający na ogrodzony teren był wnikliwie sprawdzany. Do tego przydały się także dwa psy do wykrywania materiałów wybuchowych, które wchodziły w skład KHP. Przewodnicy z psami sprawdzali regularnie ogrodzenie bazy i ścieżkę biegnącą wokół.

– Służba zabezpieczenia i ochrony, składająca się z funkcjonariuszy z sekcji bojowych SPKP, była wyposażona także w nokto- i termowizję – mówi mł. insp. Wojciech Żmija, dowódca Zespołu Działań Bojowych KHP, a w kraju dowódca SPKP we Wrocławiu. – Jej policjanci zajmowali się też sprawdzaniem, kto pojawia się w bezpośredniej bliskości bazy, czuwaniem nad obiektem pod kątem możliwości założenia na terenie niebezpiecznych urządzeń i wrogich radiolatarni. Dodatkowo odpowiadali za bezpieczeństwo przeciwpożarowe. Mieliśmy jeden pożar agregatu, który został przez służbę ochrony sprawnie i szybko ugaszony.

SAMOWYSTARCZALNI

Samowystarczalność – taki był nadrzędny wniosek z czterech przeprowadzonych przez polskich policjantów rekonesansów na Ukrainie.

– Gdy pierwszy raz tam pojechaliśmy, to w wielu miejscach nie było możliwości zatankowania paliwa – wspomina jeden z oficerów Policji, który musi zachować anonimowość. – Mimo że jechaliśmy pojazdami służbowymi i konwojowała nas DSNS (Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych zajmująca się m.in. obroną cywilną, ratownictwem, pożarnictwem i wszelkiego rodzaju działaniami w sytuacjach kryzysowych – przyp. P.Ost.). Dzięki niej udawało się tankować maksymalnie 20 litrów paliwa na pojazd. Drogi, autostrady były wtedy puste, a stacje po prostu zamknięte. Dlatego gdy jesienią 2022 r. KHP przyjechał na Ukrainę, miał w swoim składzie także cysternę. Zawsze napełnialiśmy ją pod korek i z niej dopiero tankowaliśmy inne pojazdy. Cysterna była na bieżąco uzupełniana, aby nie zaskoczyła nas sytuacja, że przez kilka dni nie ma dostaw na stację, a my nie mamy jak się wydostać w razie ewakuacji.

O ile w czasie pobytu misjantów nie było specjalnych kłopotów z paliwem, o tyle wielką uciążliwością były przerwy w dostawie prądu. Zwłaszcza że na Ukrainie niemal wszystko – od ogrzewania, spłuczek w toaletach czy w ogóle dostarczania wody, funkcjonowania kuchni i oczywiście oświetlenia jest na prąd. Rekonesans był zbawienny i w tej kwestii, dlatego kontyngent zabrał z kraju dwa agregaty prądotwórcze.

– Agregaty dały nam nieocenioną pomoc – mówi nadkom. Krzysztof Funkiendorf, dowódca Kontyngentu Humanitarnego Policji na Ukrainie, a w Polsce dowódca SPKP w Warszawie. – Rosjanie bardzo zawzięcie niszczyli infrastrukturę krytyczną. Prąd bywał na przykład przez cztery godziny w ciągu dnia i cztery godziny w nocy. I nie trwało to dzień, dwa czy tydzień, ale miesiące.

Misjanci przywieźli z kraju wszystko, co mogło zapewnić im przetrwanie na miejscu w razie nieprzewidzianych okoliczności. Mieli więc duże zapasy butelkowanej wody, indywidualne racje żywnościowe, a nawet karmę dla psów. W bazie działał Zespół Remontowy i Zaopatrzenia. Misjanci, którzy wchodzili w jego skład, zorganizowali warsztat, magazyny części zamiennych, park maszynowy. To oni zapewniali sprawność pojazdów, w tym także specjalistycznego sprzętu. W „Bożence”, bo tak zdrobniale nazywali samobieżny trał do rozminowywania dużych połaci terenu (oficjalna nazwa to trał przeciwminowy „Božena” – sprzęt produkcji słowackiej, który na czas misji był na stanie KHP – przyp. P.Ost.), na bieżąco wymieniali łańcuchy i inne części. A sobotnie mycie „Bożenek” to już był rytuał gospodarczego dnia w bazie.

MEDYCY ZAWSZE GOTOWI

Istotnym elementem misji były zespoły zabezpieczenia medycznego KHP. Podobnie jak funkcjonariusze z zespołów bojowych KHP, tak i medycy bezpośrednio zabezpieczali zespoły minersko-pirotechniczne, każdorazowo wyjeżdżając razem w miejsce rozminowania.

Medycy, aby pojechać na misję, musieli mieć państwowe uprawnienia ratownika medycznego, praktykę pracy w cywilnych karetkach i szpitalnych oddziałach ratunkowych, ale także przeszkolenie TC3, czy jak wolą inni: TCCC – Tactical Combat Casualty Care – czyli nabyć umiejętności z zakresu taktyki opieki nad rannymi podczas walki. Na szczęście medycyna pola walki nie musiała być wykorzystana podczas misji na Ukrainie.

Specjalistyczne karetki były wyposażone we wszystko, co potrzebne do ratowania życia – pompy infuzyjne, defibrylatory, respiratory... Ratownicy, którzy jeszcze przed wyjazdem odbyli praktykę doszkalającą w Państwowym Instytucie Medycznym MSWiA w Warszawie, byli odpowiedzialni także za współpracę z ukraińską służbą zdrowia. Kontakty zostały nawiązane już na etapie rekonesansów.

– Zadbaliśmy wtedy o zabezpieczenie medyczne, z którego ewentualnie musielibyśmy skorzystać na miejscu – wyjaśnia policjant, który nie może ujawnić swoich danych. – Nawiązaliśmy kontakty z miejscowymi lekarzami, szpitalami. Nasi medycy mieli do nich namiary, kontakt do ordynatora najbliższego szpitala. Co ważne, te kontakty co jakiś czas sprawdzaliśmy, nawet gdy się nic nie działo, dzwoniliśmy do szpitala, aby powiedzieć, że wszystko w porządku. Mieliśmy opracowane procedury – gdzie w nagłym wypadku ma podjechać nasza karetka itd.

Nie było żadnych wydarzeń nadzwyczajnych z udziałem polskich misjantów. Do szpitala trafił jeden z nich, ale z powodu dolegliwości, na które cierpiał już wcześniej. Polscy medycy zabezpieczali działanie kontyngentu, ale też w razie potrzeby nieśli pomoc miejscowej ludności oraz ofiarom wypadków drogowych. Wśród tych interwencji była jedna ratująca życie obywatelom Ukrainy, którzy ulegli wypadkowi komunikacyjnemu.

CENTYMETR PO CENTYMETRZE

Zadaniem polskiej misji było rozminowanie terenów wskazanych przez DSNS. Ogółem było pięć takich lokalizacji, choć jednocześnie zespoły minersko-pirotechniczne pracowały maksymalnie w trzech miejscach, a najczęściej w dwóch. W ramach przygotowania do wyjazdu policjanci przeszli szkolenie z obsługi trałów przeciwminowych oraz frontowych działań saperskich. Choć policyjni pirotechnicy są specjalistami wysokiej klasy, to fachowej wiedzy nigdy za wiele. Na warsztatach skonfrontowano wiadomości pozyskane także od ekspertów międzynarodowych z NATO, ONZ oraz z działań prowadzonych w Afganistanie, Iraku, Namibii, Kosowie, Kambodży i Sudanie. Bardzo ważne okazały się informacje, które przekazali żołnierze ukraińscy szkoleni przez międzynarodowych ekspertów, o spotykanych materiałach i urządzeniach wybuchowych, stosowanych przez wojska najeźdźcy na terenie ich ojczyzny.

O skali rozminowanego terenu oraz rodzaju wydobytych materiałów i urządzeń pisaliśmy w poprzednim numerze „GP” i tam odsyłamy zainteresowanych. Teraz warto skoncentrować się na tym, jak duży był to problem. W skład 98-osobowego kontyngentu wchodziły też dwa psy do wyszukiwania materiałów wybuchowych.

– Z założenia wiedzieliśmy, że wykorzystanie czworonogów może być ograniczone – wylicza oficer Policji, który musi chronić swoją tożsamość. – Po pierwsze, w miejscach zaminowanych mogło być dużo odciągów, założonych w celu detonacji ukrytego urządzenia, a po drugie, takie psy sprawdzają się w Polsce w innych sytuacjach niż wyszukiwanie ładunków na odkrytej przestrzeni. Na Ukrainie właśnie w ten sposób je wykorzystywaliśmy. Do sprawdzanego budynku najpierw wjeżdżał robot pirotechniczny, a potem wpuszczaliśmy psy.

Tak naprawdę dużą uciążliwością w czasie pracy była mnogość „neutralnych” przedmiotów metalowych, które pozostawały w ziemi na terenie sprawdzanym przez pirotechników. Nie brakowało jednak i urządzeń bardzo niebezpiecznych. Były także zastawione odciągi, na szczęście w dużej mierze już pozrywane, prawdopodobnie przez bezpańskie psy, zwierzynę, silne wiatry, bo było dużo drzew połamanych, a także w czasie pracy trału do rozminowywania.

– Były dwie kategorie urządzeń, które znajdowaliśmy na Ukrainie – kontynuuje mój rozmówca. – Jedne to urządzenia improwizowane, czyli albo przeróbki urządzeń pochodzenia wojskowego, albo całkowicie zbudowane od postaw. Druga kategoria to urządzenia wybuchowe pochodzenia wojskowego bez żadnych przeróbek – niewypały, niewybuchy, zgubione, zostawione, rozrzucone po wybuchu. Czasami było widać, że urządzenia improwizowane robił ktoś z finezją, kto się na tym naprawdę znał, a czasami była to zupełna amatorka.

Z typowymi urządzeniami wojskowymi też był kłopot, bo właściwie w każdym przypadku wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia, ale na przykład znalezisko miało jakieś azjatyckie oznaczenia. Było identyczne jak nasze skatalogowane, ale różniło się delikatnie kształtem lub miało inny zapalnik. Wtedy wołaliśmy Ukraińców z DSNS i pytaliśmy, czy mieli już z czymś takim do czynienia.

Ostrożność i bezpieczeństwo Polacy stawiali na pierwszym miejscu. Następnego dnia rano, po sprawdzeniu rozminowanego terenu i uznaniu go za czysty, posuwali się naprzód. To była ciężka, mozolna praca. W lesie nie da się zastosować trału. Najpierw trzeba sprawdzić na każdej wysokości – w poziomie i w pionie – czy nie ma odciągów, potem w ruch szedł wykrywacz, a na koniec – centymetr po centymetrze – na kolanach szpikulcem badało się podejrzany obszar. To gigantyczna praca, generująca ogromne psychofizyczne obciążenie.

Podczas pięciu miesięcy działań warunki atmosferyczne były bardzo różne, co także komplikowało służbę. Śnieg, potem zmarznięta ziemia, po odwilży błoto. Gdyby czekać z pracami do wiosny, to z kolei trawa by mocno porosła, a wykrywacz musi pracować nisko nad ziemią...

POJECHAŁBYM I DRUGI RAZ

Na ukraińskiej misji Polacy 11 listopada zorganizowali Bieg Niepodległości oraz... przeżyli dwie wigilie. Jedną, gdy odwiedził ich Komendant Główny Policji gen. insp. Jarosław Szymczyk dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia i później już we własnym gronie 24 grudnia ub.r.

Ukraińscy kucharze bardzo się postarali, aby przygotować tradycyjną polską wieczerzę. Podobnie na sylwestra, choć Nowy Rok misjanci przywitali już w schronie.

– Co było najcięższe? – zastanawia się nadkom. Krzysztof Funkiendorf. – Dla mnie, jako dowódcy, to chyba myśl, że wydarzyć się może coś, co zupełnie od nas nie zależy. No i ta świadomość, co się stało, gdy byli tu Rosjanie. Jeśli widzisz człowieka, który trzy razy zaczynał orać pole i trzy razy wyleciał w powietrze z ciągnikiem, i z tymi ciągnikami robi sobie zdjęcia, i mówi, że jest jak kot i ma siedem żyć, to zmieniasz swoją optykę. On przeżył trzy wybuchy, ale wielu nie miało tyle szczęścia, to są dla nas rzeczy zupełnie niewyobrażalne, a tam ludzie muszą z tym żyć.

Mimo ciężkiej służby, oddalenia od kraju i bliskich, traumatycznych opowieści miejscowej ludności o tym, jak zachowywali się Rosjanie, gdy okupowali te tereny, braku wygód i godzin spędzonych w schronach każdy z moich rozmówców bez wahania deklarował ponowny wyjazd do służby na Ukrainie.

Dlaczego? To nie tylko gratyfikacja pieniężna, to przede wszystkim chęć pomocy ludziom, którzy znaleźli się w wielkim kryzysie oraz... nabycie i pogłębienie doświadczeń, które mogą przydać się w służbie.

Paweł Ostaszewski

zdj. Kontyngent Humanitarny Policji na Ukrainie