Barbara nie miała szczęścia do życia małżeńskiego. Rozwiodła się z mężem, bo nadużywał alkoholu, dorosłe córki założyły własne rodziny, z matką pozostał tylko sześcioletni Jacek. Jakiś czas po rozwodzie Barbara dzięki rubryce matrymonialnej w jednym z czasopism kobiecych poznała Zdzisława Z. Zaczęli się spotykać, po kilku miesiącach pobrali się i zamieszkali razem w jej domu we wsi koło Nowego Sącza.
Trzej bracia
Relacje Zdzisława z pasierbem układały się dobrze. Jacek był spokojnym chłopcem, wobec ojczyma zawsze grzeczny, choć tak naprawdę nie wiadomo było, co myśli, bo był dzieckiem dość skrytym. Gdy małżeństwu urodził się syn, Jacek właśnie szedł do pierwszej klasy. Rok później Barbara urodziła kolejnego syna. Młodszym poświęcała znacznie więcej czasu i uwagi niż Jackowi, mimo to chłopiec bardzo dobrze radził sobie w szkole, nie sprawiał kłopotów, był chwalony przez nauczycieli i otrzymywał świadectwa z czerwonym paskiem. A miejscowy ksiądz, u którego był ministrantem, nie mógł się go nachwalić i namawiał go do stanu kapłańskiego.
Pierwszy mąż Barbary wyprowadził się do Nowego Sącza i nie utrzymywał kontaktu ani z byłą żoną, ani z synem, jedynie regularnie przysyłał alimenty. Jacek tęsknił za ojcem, prosił matkę, żeby mógł go odwiedzać, ale nie pozwalała mu na to.
Po kilku latach okazało się, że drugi związek też nie bardzo się Barbarze udał. Zdzisław nie miał stałej pracy, łapał jakieś doraźne fuchy i niewiele zarabiał, a w domu niezbyt się garnął do jakichkolwiek zajęć. Barbara wypominała mu to coraz częściej, dochodziło do awantur, wreszcie po którejś kolejnej wyrzuciła go z domu. Została z trzema synami, z których najmłodszy, ośmioletni, był chory na padaczkę i wymagał szczególnej opieki. Mimo że samotna, Barbara radziła sobie całkiem dobrze, przez sąsiadów była postrzegana jako troskliwa matka i dobra gospodyni.
Nastoletni Jacek był dla matki wielką podporą. To głównie on odrabiał z chłopcami lekcje, gdy zaczęli chodzić do szkoły, i zapewniał im opiekę, kiedy matki nie było w domu. Młodsi bracia go lubili i choć czasem kłócili się i bili między sobą, to do Jacka mieli respekt.
Przerażony zniknięciem matki
28 sierpnia 1999 r. Joanna K., córka Barbary z pierwszego małżeństwa, przyjechała poinformować matkę o pogrzebie babci, który miał się odbyć za trzy dni. W domu był tylko Jacek.
– Mama z chłopcami gdzieś pojechała, nie mówiła gdzie – powiedział.
Gdy trzy dni później ani Barbara, ani jej synowie nie pojawili się na pogrzebie, zaniepokojone córki postanowiły sprawdzić, co się dzieje. Przyjechały do matki razem z mężami.
Zastały zamknięty dom, na dobijanie się do drzwi nikt nie odpowiadał. Sąsiedzi stwierdzili, że nie widzieli Barbary od kilku dni. Przez piwniczne okienko mąż Joanny dostał się do środka i otworzył drzwi pozostałym. W domu panowała cisza. Wchodząc na piętro, siostry zauważyły, że do barierki schodów jest przymocowany długi kabel antenowy, a na schodach leży przewrócone krzesło. W pokoju znalazły nieprzytomnego Jacka. Leżał w łóżku, na ręce miał ślady nacięć prawdopodobnie zrobionych żyletką, na nocnym stoliku leżały dwie puste buteleczki po kroplach przeciwpadaczkowych.
Wezwane pogotowie zabrało Jacka do szpitala, a Joanna K. zgłosiła Policji o zaginięciu matki i przyrodnich braci.
Odzyskawszy przytomność, Jacek twierdził, że zasłabł, bo niechcący przedawkował leki na astmę. Brzmiało to mało wiarygodnie, bo połknął prawie całe opakowanie leku, i to nie na astmę, a przeciwpadaczkowego. Bardzo przeżywał zniknięcie matki, i siostry podejrzewały, że przerażony tym, że został sam, usiłował popełnić samobójstwo. Gdy po kilku dniach wyszedł ze szpitala, zabrała go do siebie Joanna.
Poszukiwania
Policja w Nowym Sączu wszczęła sprawę poszukiwawczą dotyczącą Barbary Z. i jej dwóch synów. Jedna z hipotez zakładała, że mógł to być utrzymywany w tajemnicy wyjazd do innej miejscowości w celu rozpoczęcia nowego życia, bo jak zeznała córka, matka nieraz mówiła, że rzuci wszystko, wyjedzie i zacznie życie od nowa. Podobno nawet szukała kupca na dom.
Wykonywano standardowe czynności, które nie przynosiły żadnego rezultatu. Miesiąc później sprawą zainteresowali się policjanci z Wydziału Kryminalnego KWP w Krakowie. Ci od początku mieli mnóstwo wątpliwości odnośnie do zaginięcia. Wyjazd kobiety z dwójką dzieci i pozostawienie trzeciego, całkowite odcięcie się od całej rodziny, zostawienie domu – jedynego majątku, po to, żeby rozpocząć życie od nowa, wydawało się mało prawdopodobne. Postawili więc hipotezę, że mogło wydarzyć się coś tragicznego i wszystkie trzy osoby nie żyją.
Kilka dni po wyjściu ze szpitala Jacek powiedział siostrze:
– Dzień po tym, jak matka zniknęła, przyjechał Zdzisław, mój ojczym. Mówił, że chce się zobaczyć z synami, przywiózł dla nich słodycze, ale był dziwnie zdenerwowany. W pewnym momencie powiedział: „Nareszcie będę miał spokój od tej k…”.
Joanna przekazała tę informację Policji.
We wspólnym grobie
Dopiero miesiąc po zgłoszeniu zaginięcia Barbary Z. i jej synów prokurator wydał nakaz przeszukania domu, w którym mieszkała. Policjanci zabezpieczyli niewielkie ślady krwi w kuchni i nic więcej. Sprowadzono psa tropiącego i gdy tylko wprowadzono go na teren, pies wyraźnie pociągnął do ogrodu i zaczął kopać w rogu, nieopodal słupa linii telefonicznej. Ziemia była tam świeża, policjant wziął leżącą nieopodal łopatę. Wystarczyło kilka ruchów i spod ziemi wyjrzała ludzka ręka… W głębokim na około 40 centymetrów dole leżały zwłoki kobiety ułożone na boku z podkurczonymi nogami. Ofiara miała na głowie worek foliowy przymocowany taśmą klejącą. Kiedy ją wyciągnięto, oczom śledczych ukazały się leżące pod nią zwłoki dwóch małych chłopców. W dole znaleziono jeszcze zakrwawiony młotek i fragmenty tkanki głowy z włosami.
Tego samego dnia policjanci zatrzymali Zdzisława Z., którego namierzyli w schronisku dla bezdomnych w Krakowie.
Pytany, czemu się ukrywa, odpowiedział, że się nie ukrywa, tylko zatrzymał się tu chwilowo, bo nie stać go na wynajęcie mieszkania. Potwierdził, że tydzień wcześniej był w domu byłej żony, by odwiedzić synów, ale ich nie zastał.
– W domu był tylko mój pasierb, Jacek. Leżał w łóżku, chociaż był środek dnia, i oglądał telewizję. Powiedział, że matka z chłopcami pojechała odwiedzić chorą babcię. Zostawiłem dla nich słodycze i wyszedłem.
Wiadomość o śmierci byłej żony i synów wyraźnie nim wstrząsnęła. Zaprzeczał, aby miał z tym cokolwiek wspólnego.
Sekcja zwłok wykazała, że wszystkie trzy ofiary były uderzone w tył głowy tępym narzędziem, a konkretnie – młotkiem znalezionym obok zwłok. Badanie daktyloskopijne przyniosło niespodziankę. Zabezpieczone na nim ślady linii papilarnych nie należały do Zdzisława Z., lecz… do Jacka.
Zawsze byłem ten gorszy
Chłopak został zatrzymany w domu siostry, z którą od miesiąca mieszkał.
– Wiesz, dlaczego jesteś zatrzymany? – spytał policjant.
– Tak, czekałem na was! – odpowiedział. – Zrobiłem to, bo miałem dość takiego życia. Matka mnie nie kochała, ona kochała tylko moich młodszych braci, ja zawsze byłem ten gorszy. Ciągle czegoś ode mnie wymagała, a jak nie wykonałem, to wyzywała mnie i biła. Ręką, paskiem, kablem – zaczął swoje wyjaśnienia przed prokuratorem.
Opowiedział, że w dniu, kiedy doszło do tragedii, matka była w wyjątkowo złym humorze, kazała mu posprzątać w łazience, w której nabałaganili młodsi bracia, potem czepiała się o wszystko i wyładowywała na nim jakieś swoje frustracje. Jacek czuł narastającą w nim złość. Zamknął się w swoim pokoju, w pewnym momencie zobaczył przez okno młodszego brata stojącego w ogrodzie przy dołku wykopanym wcześniej przez Jacka. Takie dołki od dawna kopali na posesji i zasypywali w nich śmieci.
Do końca śledztwa nie wyjaśniono, czy ten konkretny dołek miał być naprawdę na śmieci, czy też od początku miał służyć planowanej zbrodni.
I od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wściekły na matkę Jacek wziął młotek ze schowka na narzędzia i poszedł do ogrodu. Młodszy brat stał w dołku i rozdeptywał mrówki. Jacek podszedł niezauważony, z całej siły dwukrotnie uderzył chłopca w tył głowy. Mały upadł i znieruchomiał. Jacek poszedł w kierunku domu i zawołał drugiego brata. Kazał mu pobiec i zobaczyć, co jest w dołku. Szedł za nim i gdy dzieciak zatrzymał się przy krawędzi, uderzył go młotkiem w głowę. Chłopiec nie wydał ani jednego dźwięku i upadł na ziemię. Łatwo dał się zepchnąć do dołka, na ciało brata.
Jacek wrócił do domu. Matka stała pochylona w kuchni, pastowała buty. Nie odwróciła się, słysząc, że wchodzi. Zadał jej dwa uderzenie młotkiem w głowę, po drugim upadła. Chwycił leżącą na krześle reklamówkę, założył jej na głowę i na wszelki wypadek zakleił taśmą, której przez parę minut szukał, przetrząsając szuflady w kuchni.
Odpoczął, napił się wody, wziął ciało matki pod ręce i zawlókł je do dołka.
„Kochany tato…”
Działał spokojnie i metodycznie. Wrzucił do dołka młotek, zakopał ciała, na świeżą ziemię rzucił parę gałęzi i jakieś chwasty z ogrodu. Potem umył podłogę w kuchni, przebrał się, spalił w piecu zakrwawione ubranie i pojechał do miasta. Kupił chleb i kilka piw. Całą noc oglądał telewizję, ale wypity alkohol nie pomógł mu w zaśnięciu. Od rana zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. Nie chciał rozmawiać z ojczymem, gdy ten przyjechał odwiedzić chłopców, a po jego wyjściu postanowił skończyć ze sobą. Przygotował kabel i stołek, chciał się powiesić na schodach, ale kabel się zerwał. Wtedy uznał, że otrucie lekami da mu łatwiejszą śmierć…
Na podstawie badań biegli ocenili inteligencję Jacka na poziomie 121 IQ, natomiast jego osobowość uznali za niedojrzałą społecznie i emocjonalnie. Psycholog kliniczny i biegły sądowy stwierdził, że chłopak od dawna czuł się odrzucony, a w dniu, kiedy dokonał zabójstw, odczuwał silny gniew na matkę i braci. Przyszła mu do głowy myśl o zabójstwie i poszedł za impulsem.
W grudniu 2000 r., trzy lata po zbrodni, Sąd Okręgowy w Nowym Sączu skazał Jacka R. na 25 lat pozbawienia wolności. Podczas odczytywania wyroku na sali siedzieli jego ojciec i ojczym. Dla Jacka liczył się tylko ten pierwszy. Jeszcze podczas pobytu w areszcie śledczym napisał do ojca list zaczynający się od słów: „Kochany tato”, w którym żałował tego, co się stało, oraz tego, że nie udało mu się popełnić samobójstwa.
Elżbieta Sitek