Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Kombajnem na urlop

Komisarz Marek Makarewicz w sierpniu wyjechał na urlop. Tak jak co roku. Kombajnem na własne pole.

Makarewicz nie musi dojeżdżać z miasta na wieś, gdy są żniwa. Mieszka na wsi. Miejscowość Świdry jest w połowie drogi między Ełkiem a Oleckiem, kilka kilometrów w bok żwirówką od drogi krajowej nr 65. Jest rolnikiem z urodzenia i policjantem z wyboru. Ma 112 ha ziemi i stanowisko dyżurnego w Komendzie Powiatowej Policji w Olecku.

Wieś jest rozległa, a gospodarstw niewiele. Tylko 17 numerów. Kiedyś większość tych pól należała do PGR, a jeszcze wcześniej do Prus. Właściciele się zmieniali, ale ziemia odłogiem nigdy nie leżała. Rodzić potrafi. Kto jest pracowity, da sobie radę. Tak jak Marek Makarewicz.

KAŻDY KŁOS NA WAGĘ ZŁOTA

Gdy Makarewicz wyjedzie kombajnem w pole, niełatwo go wypatrzyć. Pagórki, kępy drzew i krzaków potrafią ukryć nawet tak dużą maszynę. Dlatego szukając jej, lepiej kierować się słuchem. Miarowej pracy silnika kombajnu nie sposób pomylić z żadną inną. Jest, już go widać. Za nim po rżysku chodzi para kruków.

– Trzeci dzień koszę pszenżyto. Od rana chyba już pięć ha obrobiłem. Jest dobra pogoda, ale jutro ma się już zmienić, więc każda minuta cenna – mówi i wsiada do kombajnu, ale jeszcze spogląda na niebo, wskazuje na lecące żurawie i dodaje: – Wczoraj przyleciał nawet bielik.

Nie jest łatwo zbierać plony. Teren jest nie tylko pofałdowany, ale trzeba omijać wyspy drzew czy oczek wodnych zarośniętych krzakami. Dlatego Makarewicz swoim kombajnem nie jeździ po prostej w jedną i drugą stronę, tylko kluczy. Czasem cofnie kawałek, coś poprawi, dokończy i dopiero jedzie dalej. Niczego nie ominie.

– Zboże w jednych miejscach lepiej wzeszło, a w innych gorzej. Bo zimą śnieg popadał, a nie było umarznięte i się odparzyło. Wzeszło, ale wyginęło. Bo jak jest śnieg, musi umarznąć. To tak jak na jeziorze, jest przyducha i ryby się duszą. Tu podusiło się zboże, także trzeba brać to, co jest. Każdy kłos na wagę złota – uśmiecha się. – Poza tym... brzydko wygląda, jak coś zostanie.

PŁOTU NIGDY U NAS NIE BYŁO

Makarewicz swój kombajn kupił już używany. Za 200 tys. zł. Nowy byłby ze trzy razy droższy. Ten jednak świetnie sobie radzi. Makarewicz siedzi w zakrytej kabinie, nie wdycha kurzu i pyłu unoszącego się nad pracującą maszyną. Tylko czasami przetrze szybę, by widzieć, czy z ziemi nie wystaje jakiś kamień. Awaria nie jest mu teraz potrzebna.

Gdy zbiornik ze zbożem jest już prawie pełen, dzwoni do domu. Wtedy ciągnikiem z przyczepą przyjeżdża syn Krzysztof lub szwagier Zbigniew. Przez dyszę przesypują zboże w kilka minut i kombajn znowu rusza w pole. Takich przerw jest kilka w ciągu dnia i tylko jedna nieco dłuższa na obiad. Ma jeszcze około 40 ha, ale nie tylko ze swojej ziemi, bo także siostry Urszuli i szwagra. Ich gospodarstwo ma 95 ha. Ale oba gospodarstwa to tak faktycznie jedno. Obie rodziny wspólnie gospodarzą, mieszkają w bliźniaku. Wszystko zostaje w rodzinie, bo panowie, żeniąc się, „wymienili się” siostrami. Marek ożenił się z siostrą Zbyszka, a Zbyszek z siostrą Marka. Wszyscy żyją ze sobą w prawdziwej zgodzie.

– Płotu przez podwórko nigdy u nas nie było – mówi Marek.

BLACK HAWK AGRO

Kończy się dzień. Zachodzące słońce zmienia barwy pól, a na niebie pojawiają się ciemne chmury. Niosą ze sobą burzę. Gdy zapada zmrok, w oddali widać pierwsze błyski. Makarewicz na chwilę zatrzymuje kombajn.

– On też musi trochę odpocząć, ale ja jeszcze nie kończę – mówi Makarewicz i włącza reflektory oświetlające kilka metrów pola przed maszyną, która teraz wygląda groźnie. Taki Black Hawk w wersji agro.

Z najwyższego wzgórza nad wsią widać, kto pozostał jeszcze w polu przy żniwach. Nikt. Tylko Makarewicz. Mija godz. 21.00. Jasny księżyc doświetla okolicę, a że błyska się coraz bliżej, Makarewicz daje mi znak do odwrotu. Porozmawiamy jutro. On jeszcze na dziś nie skończył.

SIŁA W RODZINIE

Przed świtem zaczyna padać. Kłosy chylą głowy pod ciężarem wody. Dziś żniw nie będzie. Makarewicz poprzedniego dnia skończył kosić po godz. 23.00, więc teraz pozwala sobie dłużej pospać. Do 5.30.

– Mamy 74 krowy mleczne. Od godz. 5.00 zaczynamy je doić. Nową oborę dopiero budujemy, dlatego z niedawno postawionej hali musimy je grupami przeganiać do poniemieckiego chlewika, w którym je doimy. Kłopotliwe to, ale że teraz jest koniunktura na mleko, to powiększyliśmy stado. Każdy z nas ma  „swoje” krowy do dojenia. Ja 20 sztuk. Oczywiście, że nie ręcznie, bo to już nie te czasy. Zresztą, kto by teraz poradził sobie z takim stadem, skoro jedna krowa daje średnio około 30 litrów, a gdy się wycieli i ma silną laktację, to nawet pod 50 litrów. Czy w oborze, czy na polu, teraz rolnik bez maszyn już sobie nie poradzi.

Krowy są dorodne. Sprowadzone z Niemiec. Widać, że mleka mogą dać naprawdę dużo.

Blaszaną halę, w której teraz jest obora, rodzina postawiła i poskręcała własnymi siłami. Wylali beton, pospawali przegrody. Wszystko sami. Ale jest tu kilka osób do roboty. Marek, żona Małgosia, ich 20-letni syn Krzysztof, 16-letnia córka Aleksandra, siostra Urszula z mężem Zbyszkiem, mama Janina i tata Ryszard, który od 20 lat jest sołtysem. Wprawdzie w czerwcu miał wylew, ale dzielnie się trzyma. W domu jest jeszcze babcia Stefania, czyli mama żony, oraz najmłodszy syn Marka i Małgosi, 6-letni Wojtuś, czyli „Hrabia”, jak mówi o nim tata. I każdy wie, co ma robić. Każdy pomaga, jak może.

– Bo u nas jest taka zasada, że nikt nikogo nie zostawia. Każdy ma swoją robotę, ale jak ją skończy, to nie idzie do domu, tylko pomaga temu, który jeszcze robi. Dopiero jak wszyscy skończymy, to idziemy do domu. Każdy do swojego, ale razem. Po robocie. Nie ma tak, że jeden robi, a reszta już nie.

Niektóre krowy idą na dojenie, inne już wracają. Wiedzą, że śrutę, która jest ich przysmakiem, dostaną dopiero wtedy, gdy wszystkie wrócą do obory, dlatego się nie śpieszą. Na pastwisku jest teraz tylko drugie stado liczące 10 krów mięsnych. One delektują się trawą i resztkami po mlecznych. Mleczne karmione są lepiej, by dawały więcej mleka. Dlatego dostają mieszankę zbóż, kukurydzy, kiszonki, drożdże na trawienie i witaminy. No i tę śrutę, która jest dla nich przysmakiem jak deser dla dziecka. Rzadziej są na pastwisku.

MOJE MIEJSCE NA ZIEMI

Przestało padać. Nad gospodarstwem przelatują cztery żurawie. Niektóre odlatują z Polski na zimę, inne zostają. Rodziny Marka i Małgorzaty sprowadziły się w te strony po drugiej wojnie światowej. I zostały. Marek wychował się na wsi. To jest jego miejsce na ziemi. Nigdzie nie odleci.

– Ojciec mamy ze swoim ojcem przyszli tutaj w 1945 r. z Bosych spod Sejn. Wtedy były to Prusy. Pradziadek objął inne gospodarstwo, a to wybrał jego syn. Wszyscy uprawiali tyle ziemi, ile się dało, byleby odłogiem nie leżała, prawie 30 ha. Później był podział i każdy dostał po 11 ha. Nie można było więcej. Resztę przejęły PGR-y. Potem, jak łączyli gospodarstwa, to pradziadek przyszedł tutaj, bo to było duże gospodarstwo. Tu zawsze było dużo dzieci, także było komu robić – opowiada historię swojego gospodarstwa Makarewicz.

– Przed wejściem do Unii Europejskiej chcieliśmy dokupić ziemi. Ten, który dzierżawił wielki jej szmat, zrzekł się tego pola. Dwa lata walczyliśmy w Agencji Restrukturyzacji Rolnictwa, żeby kupić, i kupiliśmy. Ojciec jest już na emeryturze. Kiedyś była okazja, żeby dokupić jeszcze trochę, ale się nie zdecydowałem i teraz żałuję.

PO CO TOBIE BYĆ POLICJANTEM

Marek Makarewicz urodził się w 1975 r. W 1995 r. poszedł do wojska. Taki był wtedy obowiązek.

– Kto pamięta lata 90., ten wie, że z pracą było wtedy różnie. Ja też wtedy miałem dylemat: co dalej? Rodzice namawiali mnie, bym został w wojsku, ale choć mundur zawsze mnie pociągał, nie chciałem być żołnierzem. Jak wyszedłem z wojska w 1997 r., to spróbowałem do Policji, pozaliczałem wszystkie testy i 20 maja 1998 r. zostałem policjantem. Ponieważ z wojska wyszedłem w stopniu kaprala, a w Policji nie było dwóch belek na pagonach, dali mi od razu sierżanta.

Towarzyszy nam donośne szczekanie Łatka. Psa bernardyna. W tych stronach wielu gospodarzy ma bernardyny, bo te psy nie boją się wilków i głośno szczekają. To zazwyczaj wystarczy, by trzymać wilki z daleka od ludzkich siedzib. Zazwyczaj, bo wilki są w okolicy i czasem pokiereszują owce lub bydło.

– Trafiłem do Komendy Powiatowej Policji w Olecku. To 20 minut drogi samochodem. Najpierw jeździłem w patrolu interwencyjnym, później byłem dzielnicowym w komisariacie w Wieliczkach. Potem wróciłem do patrolu. Namawiali mnie do kryminalnego, ale wolałem pracować w mundurze. Później zostałem pomocnikiem dyżurnego i durny bym był, gdybym sobie nie podniósł kwalifikacji. Poszedłem więc na studia, w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie zrobiłem magisterkę i mogłem przystąpić do egzaminu oficerskiego, który zdałem w 2015 r. Teraz jestem komisarzem i dyżurnym KPP w Olecku.

Niebo nad głową rozcinają jaskółki. Kiedyś na wsiach były wszędzie, dziś ich widok obsiadających druty nie jest już taki oczywisty. Ale tu są. Tu ludzie nie niszczą ich gniazd.

– Jak wstępowałem do służby, ludzie mówili: po co tobie być policjantem, jak masz fajne gospodarstwo? Ale na gospodarstwie to tak fajnie wygląda, jak wszystko jest dobrze. Czasem obrót pieniędzy jest duży, ale nieraz zysku nie ma. Tak jak teraz. Deszcz pada i co? Człowiek siedzi i się denerwuje. Dawno nie pamiętam takich żniw jak te. Każdą okazję trzeba łapać, by wyjechać w pole. Inni pytają: po co ci ta Policja? A po to, że to też odskocznia, pozna się ludzi. Ma się z nimi kontakt, ciągle ktoś nowy, trzeba załatwiać ich sprawy, nie swoje. Inny charakter pracy.

Najbardziej lubi jednak pracować w polu.

– Wtedy się relaksuję. Oba zajęcia są mi tak samo potrzebne, uzupełniają się. Na służbę jeżdżę na 12 godzin, ale nie codziennie. Dzień lub noc i dwa dni wolne. Jak jadę na dzień, to rano nic w gospodarstwie nie pomagam. Jak jest lato i długi dzień, to po powrocie jeszcze coś się zrobi.

NASTĘPCY BĘDĄ

Zatrzymujemy się. Krowy rozeszły się po pastwisku. Były już dwa pokosy trawy, więc szukają miejsc, gdzie mocniej odbiła. Makarewicz rozgląda się we wszystkie strony. Tam, hen, po las, gdzie dziś kosił, to wszystko jego. W drugą stronę, gdzie łąki, to też jego. Właściwie, gdzie nie spojrzy, to ziemia należy do ich rodziny.

– Gdy wychodziłem z wojska, rodzice odpisali mi 11 ha ziemi. Gdy przyjmowałem się do Policji, dostałem zgodę na prowadzenie działalności zarobkowej poza służbą. Dobrze, że nie muszę kombinować, jak pogodzić służbę i pracę na gospodarce, bo obie są mi po prostu potrzebne.

Kom. Marek Makarewicz służy w Policji 23 lata.

W grudniu będzie miał 46. urodziny, a w styczniu, po doliczeniu służby wojskowej i pracy z rolnictwa, dostanie jubileuszówkę za 30 lat pracy. Jego zniszczone  dłonie są dowodem, że solidnie na nią zapracował.

W domu czeka na niego najmłodszy syn, Wojtuś. Niedawno się obudził, ale już jest gotowy do zabawy i prezentacji gospodarstwa. Najpierw tego ustawionego na dywanie. Wojtuś dobrze wie, która zabawka to sieczkarnia, ładowarka na ciągniki, prasa, siewnik, agregat siewny, prasa do kostek, ładowarka do bel. Tak samo jest, gdy wychodzimy na podwórko. Szybko tłumaczy, jak nazywa się każda maszyna i do czego służy, a gdy tata podsadzi, łapie za kierownicę i w dziecięcej wyobraźni rusza maszyną w pole.

Marek Makarewicz nie musi martwić się o następców w gospodarstwie. Na policyjnej dyżurce też go ktoś kiedyś zastąpi. Tak jak teraz, gdy jest na urlopie, zbierając kombajnem zboże z pola.

ANDRZEJ CHYLIŃSKI

zdjęcia Andrzej Chyliński