Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Sprawa Marii Zajdel

Mroźnego poranka 28 stycznia 1938 roku w holu III Komisariatu Policji Państwowej przy ul. Zgierskiej 7 w Łodzi, któremu podlegały Stare Miasto i Bałuty, pojawiła się 29-letnia Maria Zajdel. Przyszła z zamiarem zgłoszenia zaginięcia swojej córki.

Jej płacz i lament można było usłyszeć w całym budynku komisariatu. Zgodnie z przytoczonymi przez zgłaszającą danymi, 12-letnia Zosia dzień wcześniej, czyli 27 stycznia, około godziny 14.00 wyszła z domu i do tej pory nie wróciła. Policja natychmiast przystąpiła do poszukiwań dziewczynki.

Drobna blondynka w wieku 29 lat powiedziała policjantom, że jej córka zniknęła. Jeszcze 2 godziny wcześniej dziewczynka leżała w łóżku, ale ona nie mogła zasnąć z powodu bolącego zęba. Wyszła więc do apteki po środek przeciwbólowy. Nie było jej 3 kwadranse. Zanim z powrotem weszła do mieszkania na pierwszym piętrze drewnianego domu na rogu Szopena i Murarskiej, spotkała 28-letniego Stanisława Gibkiego. Kiedyś był woźnym w urzędzie skarbowym, teraz grywał na harmonii na imieninach i weselach.

KOCHAJĄCA MATKA?

Przedwojenna rzeczywistość mocno różniła się od tej, którą znamy dziś. Choć przez lata wcześniejsze dokonała się rewolucja technologiczna i kulturowa, to w wielu ludziach nadal drzemał prymitywny potwór, zdolny nawet do zabicia własnego dziecka. Tak właśnie było w przypadku Marii Zajdlowej, kobiety, której sprawą żyła nie tylko Łódź, ale też cała międzywojenna Polska. Ówczesna prasa szybko okrzyknęła ją „łódzką Gorgonową”, a czytelnicy w całym kraju, w atmosferze niezdrowej fascynacji, oczekiwali na każdy nowy artykuł dotyczący tej wyjątkowo bezwzględnej, przebiegłej i zarazem intrygującej kobiety. Nie było wówczas chyba nikogo, i to zarówno wśród organów ścigania, jak i zwykłych ludzi, którzy nie zadawali sobie pytania: co pchnęło matkę do tak potwornej zbrodni popełnionej na własnym dziecku?

Krewni, znajomi, a nawet nauczyciele ze szkoły Zosi zgodnie twierdzili, że w przeszłości Maria Zajdlowa była dobrą żoną i troskliwą matką – w pracy uważano ją za przykładną pracownicę. Przychodziła do szkoły na wszystkie wywiadówki w klasach swojej córki, interesowała się osiąganymi przez nią wynikami w nauce. Co więcej, udzielała się również w wielu organizacjach, w tym i charytatywnych. Faktem było, że Zosia w dzieciństwie była bardzo chorowita, i to głównie na Marii spoczywała wówczas opieka nad dzieckiem, której poświęcała się z czułością i oddaniem.

Zajdlowa nie miała łatwego życia. W wieku lat 16 zaszła w ciążę i głównie dlatego, a nie z miłości, zawarła pośpiesznie związek małżeński z Leonardem Zajdlem. Po 7 miesiącach na świat przyszło ich pierwsze dziecko – Zosia. Po niej małżonkowie mieli jeszcze jedno dziecko – też córkę, ale przeżyła zaledwie kilka dni. Prasa, komentująca proces sądowy, tak odnosiła się do przeszłości Marii Zajdel: „[...] Jej mąż był szoferem, jednak ze względu na słabe zdrowie niewiele w tym fachu zarabiał. Już biorąc ślub, chorował na gruźlicę, a z roku na rok jego stan tylko się pogarszał. Zajdlowa starała się łączyć rolę dobrej matki, żywicielki rodziny i opiekunki umierającego męża […]”.

Ostatnie pieniądze późniejsza dzieciobójczyni wydała najpierw na leczenie, a następnie na pogrzeb swego męża. Bezrobotna kobieta zajęła się hafciarstwem i usługami krawieckimi, ale pieniądze były z tego niewielkie, więc ciągle borykała się z długami. Sytuacja zdecydowanie ją przerosła, co w połączeniu z brakiem oparcia w kimkolwiek doprowadziło do sytuacji, w której zaczęła się staczać po równi pochyłej w stronę moralnego upadku. Zdaniem ówczesnej prasy jego przyczyny tkwiły jednak nie w biedzie, lecz w „dużej popędliwości na tle seksualnym”, o czym donosił m.in. „Głos Poranny”:

„[…] Po śmierci męża przez pewien czas żyła wstrzemięźliwie, lecz w ostatnich latach zaczęła objawiać wielkie zainteresowanie mężczyznami […]”.

Bardzo trafnie dysonans między skutkiem a przyczyną, wytworzony w prasie z tamtego okresu, określił w swej książce „Upadłe damy II Rzeczypospolitej” Kamil Janicki:

„[…] Gazeta napisała prawdę, pomyliła jednak skutek z przyczyną […]. Kluczem do wyjaśnienia degeneracji Zajdlowej nie był żaden rozbuchany popęd, lecz samotność. Kobieta desperacko, wręcz bezmyślnie, poszukiwała towarzystwa, zainteresowania, chwili czułości. W robotniczej dzielnicy nie brakowało mężczyzn gotowych spędzić noc u boku młodej wdówki, żaden jednak nie garnął się do opieki nad biedną wdową z dzieckiem […]”.

ANONIM MORDERCY

Wróćmy jednak do owego mroźnego poranka 28 stycznia 1938 r., kiedy to Maria Zajdel przyszła zgłosić na posterunek Policji Państwowej zaginięcie swojej córki – dwunastoletniej Zofii. W tym czasie w mieście zaginęły 3 inne dziewczynki, więc sprawę potraktowano niesłychanie poważnie – na tyle poważnie, że zaangażował się w nią bezpośrednio komendant komisariatu podinsp. Anatoliusz Elsesser-Niedzielski. Po całym kraju rozesłano telefonogramy z dokładnym rysopisem Zosi: ciemna blondynka, wysoka jak na swoje 12 lat, broda z dołeczkiem, ubrana w białą koszulę z koronką, granatową sukienkę z 3 dużymi guzikami i płaszcz tego samego koloru, w uszach złote kolczyki w kształcie podkówek, na szyi medalion z Matką Boską Częstochowską. Składając zawiadomienie o zaginięciu córki, Maria Zajdlowa, cały czas doprecyzowując swoją wersję przebiegu zdarzenia, opowiadała, że 27 stycznia jej córka wróciła ze szkoły i zabrała się do odrabiania lekcji. Ona wyszła na podwórze. Gdy wróciła do domu, Zosi nie było. Zaczęła jej szukać, ale bez rezultatu. Tak przynajmniej zapewniała policjantów, którzy przyjęli zgłoszenie o zaginięciu Zosi. Po złożeniu zawiadomienia Maria Zajdel wróciła do jednoizbowego mieszkania przy ul. Szopena 49 w Łodzi, gdzie poza stołem, szafą, małą kuchenką i dwoma łóżkami oddzielonymi przepierzeniem nic więcej się nie znajdowało. Na tyle bowiem stać było samotną matkę zarabiającą haftowaniem na życie swoje i swojej córki.

Policjanci z III komisariatu PP nie mieli punktu zaczepienia w sprawie zaginięcia Zosi, a co więcej zgłoszenie zniknięcia nastolatki na terenie najgęściej zaludnionego i najbiedniejszego obszaru Łodzi, na którym zamieszkiwało przeszło 113 tys. ludzi, nie było najważniejszą ze spraw. Uznano nawet początkowo, że może dziewczynka po prostu uciekła z domu.

Sytuacja diametralnie zmieniła się 2 dni później, kiedy 30 stycznia w komisariacie znów zjawiła się matka zaginionej. Przyniosła ze sobą anonim, który – jak twierdziła – dopiero co otrzymała pocztą, w którym ktoś groził wymienionej śmiercią, jeśli nie wyprowadzi się do innej dzielnicy. Z treści tego listu wynikało ponadto, że dziewczynka została zamordowana, a jej zwłoki ukryte. Autor anonimu i – jak sugerowała sama Zajdlowa – najprawdopodobniej morderca, podawał w nim też motyw zabójstwa dziecka, którym była zemsta za dług, którego Leonard Zajdel nie spłacił przed swoją śmiercią. Warto przypomnieć, że od śmierci wymienionego minęło w tym czasie prawie 8 lat.

DOWODY WINY

Wszystko wyglądało na działalność zorganizowanej grupy przestępczej. Prowadzenie sprawy przejęli wspomniany już wcześniej podinsp. Elsesser-Niedzielski i kierownik wydziału śledczego nadkom. Polak. Po rozesłaniu telefonogramów z rysopisem dziewczynki do komisariatów w całym kraju policjanci postanowili przyjrzeć się szczegółowo mieszkaniu Zajdlowej, gdzie po raz ostatni widziana była Zosia. W czasie pierwszego przeszukania mieszkania nie uzyskano dowodów, które mogły mieć związek ze zgłoszeniem, natomiast pierwsze wątpliwości przyniosły rozmowy z sąsiadami. Nie mieli dobrego zdania o matce Zosi. Zaginiona dziewczynka została przedstawiona jako grzeczne i posłuszne dziecko. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się przypuszczenie, że jej zaginięcie mogło mieć związek z nietolerowaniem przez nią rozwiązłego stylu życia jej matki.

Śledczy podejrzewali, że dziewczynka mogła uciec. Idąc tym tropem, postanowili ponownie przeszukać mieszkanie Zajdlowej, licząc, że Zosia zostawiła jakiś list. Podczas kolejnego przeszukania mieszkania na pościeli Zosi policjanci odkryli krwawe ślady. Chwilę potem w ich ręce wpadły także 2 kolejne anonimy.

W pierwszym porywacze stwierdzili, że ukryli ciało dziecka, a w drugim do morderstwa przyznawała się kobieta, która nie podała swojej tożsamości. Wszystkie były pisane jednym charakterem pisma. Przytomnie jeden z policjantów pobrał próbkę pisma Marii Zajdlowej. Specjaliści potwierdzili, że każdy z 3 „anonimów” został napisany ręką matki Zosi. Policjanci byli już niemal pewni, że Zosia nie żyje, lecz wciąż pozostawało pytanie, gdzie jest ciało dziewczynki. Podejrzenia policjantów skierowały się w stronę Marii Zajdel, a ta przyparta krzyżowym ogniem pytań zaczęła popełniać błędy, które po kolei odsłaniały karty zbrodni.

W końcu śledczy odkryli makabryczną prawdę. Zmasakrowane zwłoki Zosi znalazł pluton straży pożarnej, który na polecenie śledczych sprawdzał pobliskie szambo. To tam, na samym dole, przykryte ogromną warstwą mułu i odchodów, leżały zwłoki Zosi. Ciało było nagie, a na głowie miało ślady od uderzeń tępym narzędziem. Z kolei szyja była posiniaczona, co wskazywało na duszenie dziecka. Mieszkańcy i śledczy ostatecznie zrozumieli, że przez tydzień byli z premedytacją okłamywani i manipulowani przez Marię Zajdel, która w rzeczywistości okazała się jedyną winowajczynią całego zdarzenia. Śledczy oskarżyli niewysoką brunetkę o zabicie własnej córki, ale ta wcale nie zamierzała do niczego się przyznawać. Postanowiła odegrać swój kolejny spektakl…

WYZWOLONA WOJNĄ

Po słowach policjanta oskarżającego ją o zamordowanie córki upadła bez słowa na ziemię i przez kolejną dobę – blisko 25 godzin – nie odzyskała przytomności. Policjanci nie dawali jednak za wygraną i po przetransportowaniu Marii do szpitalnego aresztu, zwrócili się o pomoc do 3 niezależnych lekarzy w celu zdiagnozowania Zajdlowej. Ci nie mieli wątpliwości, że podejrzana symuluje, choć początkowo nie byli w stanie jej „ocucić”. Kiedy „odzyskała” świadomość, została zabrana na przesłuchanie. Podczas niego przyznała się do napisania anonimu i podała nazwiska osób, które nazwała „moralnymi sprawcami czynu”. Byli to Stanisław Gibki i Wiktoria Stefaniakówna – przyjaciółka Marii prowadząca skład masarski przy Szopena 23. Ta ostatnia miała nastawiać Zajdlową przeciwko Zosi, twierdząc, że Gibki zwleka z oświadczynami, gdyż nie chce wychowywać cudzego dziecka. Według niej Zosia miała być krnąbrna i zuchwała, a roztkliwianie się Marii nad nią niezrozumiałe. Sama Maria twierdziła, że tego dnia, kiedy doszło do zdarzenia, była poddenerwowana, a dodatkowo Zosia sprowokowała kłótnię, której koniec był tragiczny. Pod wpływem wzburzenia chwyciła młotek i rzuciła nim w córkę – twierdziła, że nie wiedziała, co robi. Dziewczynka uklękła na łóżku i wyciągnęła w jej kierunku ręce. Matka chwyciła je i przytuliła. Opowiadała, że ogarnął ją jakiś szał i zaczęła dusić dziewczynkę. Kiedy Zosia przestała się ruszać, postanowiła za wszelką cenę usunąć ciało. Wyniosła zwłoki córki w worku na dwór i wrzuciła do kloacznego dołu.

Po przesłuchaniu Zajdlowa została przewieziona do więzienia przy ul. Kopernika, a Gibki i Stefaniakówna wkrótce oczyszczeni z zarzutów. W więzieniu Maria Zajdel próbowała popełnić samobójstwo – wcisnęła sobie do gardła chusteczkę, ale w porę zauważył to jeden z policjantów i morderczynię odratowano.

Sprawa zrobiła się głośna, a po odnalezieniu zwłok Zosi stała się sensacją opisywaną na pierwszych stronach większości gazet w Polsce. Wydarzeniem stał się też pogrzeb dziewczynki. Ciało dziecka po sekcji zwłok zostało wydane rodzicom Marii Zajdel, czyli państwu Śniegom. W piątek po południu zwłoki przywieziono do ich domu na ul. Jasną, gdzie – podobnie jak przed prosektorium – wystawały tłumy. Trumnę i dom Śniegów musiała ochraniać policja. Tysiące ludzi przyszło też na pogrzeb Zosi. W ostatniej drodze na cmentarz św. Rocha na Radogoszczu w kondukcie szło ok. 30 tys. osób, w tym komendant policji, nauczyciele i uczniowie szkoły przy ul. Wspólnej, do której chodziła Zosia. Setki gromadziły się też przed gmachem łódzkiego sądu, gdzie 26 kwietnia o godz. 9.00 zaczął się proces Zajdlowej.

W toku procesu sądowego biegli psychiatrzy stwierdzili, że kobieta ma narcystyczną osobowość. Jest notorycznym kłamcą, nigdy nie jest też sobą. Kilkukrotnie zmieniała zeznania, a dopiero na koniec – przed ogłoszeniem wyroku – starała się na siłę ukazać skruchę. Sąd nie dał wiary jej słowom i skazał kobietę na karę bezwzględnego, dożywotniego więzienia i pozbawienie jakichkolwiek praw publicznych.

Po procesie Zajdlowa została umieszczona najpierw na obserwacji lekarskiej w zakładzie psychiatrycznym w Tworkach pod Warszawą, gdzie przebywała do grudnia 1938 r. W styczniu następnego roku sąd apelacyjny utrzymał wyrok, a Zajdlowa została osadzona w więzieniu kobiecym w Fordonie w Bydgoszczy. Mimo postępowania kasacyjnego w Sądzie Najwyższym, do którego doszło wiosną 1939 r., i odwołania zeznań przez Zajdlową, broniącemu ją mecenasowi Zaleskiemu nie udało się wydostać kobiety z więzienia. Wydawało się, że całe życie spędzi w bydgoskiej celi. Niestety – 2 września, dzień po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę, nad Bydgoszczą pojawiły się wrogie samoloty. Tego dnia gen. Władysław Bortnowski, dowódca Armii „Pomorze”, na 3 dni przed wkroczeniem Niemców do miasta, zdecydował się wypuścić więźniarki. Jak potoczyły się dalsze losy Marii Zajdel, nie wiadomo.

nadkom. KRZYSZTOF MUSIELAK

dyrektor BEH-MP KGP

JERZY PACIORKOWSKI

Biuro Edukacji Historycznej – Muzeum Policji KGP

Tekst na podstawie: K. Janicki, Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013