Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Białe kaski bronią granicy

Kryzys migracyjny na granicy Polski z Białorusią, który rozpoczął się w lipcu, trwa. W listopadzie doszło do dwóch poważnych prób siłowego wejścia na teren naszego państwa. Główny ciężar walki wzięły na siebie oddziały prewencji Policji z całego kraju.

Od zakończenia II wojny światowej jest to pierwszy przypadek ataku na granicę Polski. Wojnę hybrydową z wykorzystaniem migrantów rozpoczęły władze Białorusi. Przez kilka miesięcy umożliwiały ich przyjazd do swojego kraju, kusząc perspektywą łatwego przedostania się do Unii Europejskiej. Uwierzyło w to wiele tysięcy ludzi z krajów Bliskiego Wschodu, Afganistanu oraz Afryki. Najpierw skierowano ich ku Łotwie i Litwie, potem przede wszystkim na granicę z Polską. Gdy polskie służby coraz skuteczniej zaczęły udaremniać nielegalne próby przekraczania granicy, migranci zdecydowali się nie przedzierać nocą przez lasy małymi grupkami, tylko w biały dzień przejść kilkutysięcznym tłumem. Z użyciem siły.

PIERWSZY ATAK

8 listopada. Gdy rankiem na przejście graniczne Kuźnica-Bruzgi całą szerokością drogi szli migranci, polskie służby i wojsko czekały w gotowości bojowej. W pewnym momencie kontrolowany przez Białorusinów tłum zmienił trasę.

– Było około godziny 11.00 – mówi podinsp. Robert Kaluta z OPP w Białymstoku. –  Staliśmy dwiema drużynami na przejściu w Kuźnicy na terminalu. Na komórki zaczęły przychodzić zdjęcia dużej grupy migrantów. Na początku nie mogliśmy się zorientować, gdzie oni są i w jakim kierunku się przemieszczają. I czy to jest prawdziwe? Taka fala ludzi wyglądała nieprawdopodobnie. Podbiegła do nas strażniczka graniczna, która też widziała ten filmik, i powiedziała, że Białorusini skierowali ich do lasu i są kilometr w bok, po prawej stronie od przejścia.

Policjanci szybko pojechali we wskazane miejsce. Na początku migranci nie byli zdecydowani, co dalej robić. Zaczęli czekać pod siatką rozciągniętą wzdłuż granicy.

– To, co wydarzyło się później, można podzielić na dwa etapy – mówi podinsp. Robert Kaluta. – Pierwszy to gromadzenie się ich pod ogrodzeniem, wystawienie kobiet i dzieci na przód. Potem kilku mężczyzn zaczęło niszczyć płot. Widać było, że wśród nich są różne grupy etniczne i że są podzieleni, ale także obowiązuje wśród nich pewna hierarchia. Do młodych podeszło dwóch starszych mężczyzn i z mimiki można było wywnioskować, że zabronili im niszczyć ogrodzenie. Młodzi posłuchali, a to, co wcześniej usiłowali zniszczyć, poprawili. Wtedy jeszcze wykazywali trzeźwe myślenie. Za to pojawiły się żale i płacze: „Help me, chcemy do Niemiec, przepuście nas”.

To było zadanie przede wszystkim kobiet i dzieci.

– Druga faza zaczęła się od pojawienia grupy sześciu, może ośmiu mężczyzn, tzw. niebieskich kurtek i czystych maseczek. Nie wyglądali jak uchodźcy. Zaczęli zarządzać emocjami, zagrzewali, zachęcali – mówi podinsp. Robert Kaluta.

To, co było do tej pory, gdzieś pękło. W pewnym momencie kobiety, które stały na pierwszej linii wraz z dziećmi, gdzieś zniknęły. W ich miejsce pojawili się mężczyźni. Zdecydowani i agresywni.

Emigrantom przekazano siekiery, którymi ścinali drzewa. Z boku stały osoby wskazujące, które drzewa ścinać i jak, by spadały na policjantów.

–  Podczas pierwszego dużego ataku mieliśmy do czynienia z ogromną agresją ze strony migrantów. Od początku było widać, że atakują nas głównie młodzi mężczyźni. Rzucano w nas kamieniami, kawałkami drzewa, używano gazu łzawiącego. Po raz pierwszy w mojej dotychczasowej służbie doświadczyłem ataków polegających na ścinaniu drzew tak, aby padały na nas i ogrodzenie. To było bezpośrednie zagrożenie dla naszego zdrowia i życia – mówi dowódca Oddziału Prewencji Policji w Białymstoku insp. Jacek Adamski, który w ramach działań prowadzonych w rejonie przygranicznym pełnił funkcję zastępcy dowódcy operacji ds. taktyki działań i dowodzi siłami policyjnymi w rejonie przejścia granicznego w Kuźnicy.

Na leśną polanę pod Kuźnicą w trybie alarmowym skierowano oddziały prewencji z całej Polski, m.in. z Poznania.

– Na miejscu zastaliśmy kilkudziesięciu żołnierzy – mówi st. asp. Zbigniew Niewiadomski z OPP w Poznaniu. – Stanęliśmy w tyralierze przygotowani jak do walki z kibicami. Ta pierwsza bitwa, te pierwsze zdjęcia, które były robione ze śmigłowca, tych kilkanaście białych kasków, to byliśmy my. Żołnierze ustawili się po bokach, ale oni wyszkoleni są do innych działań, my do innych.

– Z Białegostoku w pierwszej fazie walki mieliśmy 47 policjantów – mówi podinsp. Robert Kaluta. – Tamci brzozami próbowali rozciągnąć drut kolczasty żyletkowy, tzw. concertinę, więc wojsko użyło gazu. Później u nas też była zgoda na użycie ŚPB, więc mieliśmy PMP (plecakowy miotacz pieprzu) i RMP (ręczny miotacz pieprzu). Inne środki nie wchodziły w grę.

Desperacja agresorów przybierała na sile.

– Gdy użyliśmy gazu, zaczęli zasłaniać się dzieckiem, które nieśli przed sobą jak żywą tarczę – mówi policjant z Torunia.

insp. Jacek Adamski – Nasze morale jest bardzo wysokie. Jesteśmy zdeterminowani do działania. W tym swój ogromny udział ma komendant wojewódzki Policji w Białymstoku nadinsp. Robert Szewc, który jest w rejonie działań praktycznie codziennie. Policjanci do tego stopnia przyzwyczaili się do jego obecności, że któregoś dnia, kiedy pojechał na inny odcinek granicy, pytali mnie, co się stało, że szefa jeszcze nie ma. Wizyta Komendanta Głównego Policji gen. insp. Jarosława Szymczyka, z którym policjanci mogli przybić piątkę, została również bardzo pozytywnie odebrana w naszych szeregach. Bardzo dziękuję wszystkim policjantom za ich dyspozycyjność i profesjonalizm. Budujące jest to, że nigdy podczas działań nie usłyszałem słowa skargi od policjantów, choć często widziałem, jak bardzo są zmęczeni. Zawsze byli gotowi do tego, aby zostać i nadal bronić granicy. To dowód, że policjanci OPP/SPPP to prawdziwi wojownicy, zahartowani w boju. Jestem dumny z tego, że jestem z oddziału prewencji Policji.

ANI KROKU W TYŁ

Z filmów robionych z pokładu śmigłowca widać, jak ciężki bój toczyli funkcjonariusze Policji. „Białe kaski” nie cofnęły się nawet o krok.

– Nasi funkcjonariusze bronili granicy bardzo dzielnie, ale żołnierze pomagali nam cały czas zapanować nad sytuacją – mówi insp. Jacek Adamski. – Gdy spadały na nas drzewa, wojska inżynieryjne momentalnie je przecinały, wspólnie zabieraliśmy je na naszą stronę, a ogrodzenia były szybko umacniane. Ogrodzenie z concertiny dobrze się spisało. Może wygląda niepozornie, ale jest bardzo trudne do pokonania. Nam dawało niesamowite wsparcie, bo pozwalało na danym odcinku operować mniejszą liczbą policjantów.

Starcie na granicy trwało kilka godzin. Ile? Wtedy nikt nie liczył czasu. Prowadzone wielokrotnie wspólne działania i ćwiczenia policjantów z różnych oddziałów prewencji teraz przyniosły efekty.

– W takich działaniach nie jest ważne, skąd jesteśmy, z którego OPP w kraju – mówi insp. Jacek Adamski. – Jesteśmy tak samo szkoleni i w działaniach bojowych świetnie się zgraliśmy. Byliśmy jak jeden oddział prewencji.

Gdy dojechała armatka wodna, atak naturalnie wygasł. Także ze względu na brak sił i zapadający zmierzch. Migranci zaczęli organizować sobie spanie i opał na noc. Uspokoiło się.

Pod wieczór przy ogrodzeniu pojawiły się dzieci, wykrzykując: „Sorry Poland”.

Koczowisko tworzone tuż przy granicy z Polską rosło w oczach. Migranci ścinali brzozy i czubki choinek o długim i gęstym igliwiu. Budowali z nich szałasy. Część miała namioty. Rozpalili ogniska. Za ich plecami, w mroku, przemieszczali się umundurowani i uzbrojeni Białorusini. Oni też rozbili swój namiot sztabowy. Z obu stron koczowiska pilnowali, by nikt nie wychodził za wyznaczony przez nich teren.

Po naszej stronie ramię w ramię stanęli policjanci i żołnierze różnych wojsk. Trudno powiedzieć, żeby noc była spokojna. Po obu stronach kipiały emocje. 

WYCZEKIWANIE

Gdy znowu zrobiło się jasno, zmęczeni ludzie po obu stronach granicy przyglądali się sobie uważnie. Teraz można było ocenić, ile osób tworzy koczowisko. Było ich około tysiąca, ale napływali następni. Białoruscy żołnierze pilnowali, by teren tego obozu się nie powiększał, więc kolejne szałasy i namioty były ustawiane między już istniejącymi. Przy jednych ogniskach siedziały kobiety z dziećmi, przy drugich mężczyźni.

W lesie słychać było odgłos pracującej piły łańcuchowej, a dzieci bawiły się drutami ogrodzenia, jakby to były struny gitary. Dzieci też były częścią tej gry, choć sobie z tego nie mogły zdawać sprawy. Gdy po tamtej stronie przyjechała ciężarówka z zaopatrzeniem, do odbierania zgrzewek wody wypchnięto właśnie je. Te, przyciśnięte ciężarem, siadały na ziemi, a białoruskie ekipy telewizyjne w mig chwytały obrazki uśmiechniętych dzieciaczków.

Media oczywiście pokazywały tylko to, co chciały. Delegacje, płacze, druty kolczaste, uzbrojonych Polaków niepozwalających przejść do UE.

Pod płotem, w miejscu ataku, przy ognisku, plecami do polskiej strony siedział mężczyzna starający się ukryć swoją twarz. Podchodzili do niego inni mężczyźni i uważnie słuchali, co miał im do przekazania.

Polski żołnierz, stojący na wprost niego, wskazał brodą.

– Nagrałem go, jak mówił po rosyjsku. I jest rudy, a nos ma jak kartofel.

W Kuźnicy był spokój, ale i niepewność. Mężczyzna, na widok policyjnego radiowozu, podszedł i spytał:

– A wychodzić z domów to można? Bo ja tutejszy, ale nie wiem.

– Można – odpowiedział funkcjonariusz.

Przed zmierzchem migranci rozpalili kolejne ogniska. Było ich znacznie więcej niż poprzedniego wieczora.

Gdy polscy policjanci płynnie rotowali swoje siły stojące na pierwszej linii przy granicy, wojsko i Straż Graniczna stały się mniej widoczne. Ktoś po drugiej stronie granicy postanowił się przekonać, czy jeszcze w ogóle są, więc grupa głośno zachowujących się mężczyzn podeszła do ogrodzenia. W kilkanaście sekund polscy policjanci i żołnierze znowu stali murem jeden obok drugiego.

– Boją się nas. Wczoraj pokazaliśmy im, kto tu jest mocniejszy – powiedział policjant, stojąc twarzą do siatki granicznej. – Ta bitwa była dla nas bardzo ważna. Na co dzień mamy inne zadania, a tu pierwszy raz stanęliśmy w obronie granicy. To coś wyjątkowego, coś innego niż zabezpieczenie meczu, demonstracji, czy przywracanie porządku na ulicy. Każdy z nas jest dumny. Wiem, że kiedyś będę o tym opowiadał swoim dzieciom.

Tak, ten pierwszy zwycięski bój dodał policjantom sił i skrzydeł. Wszyscy, z Poznania, Bydgoszczy, Białegostoku czy Warszawy, wciąż powtarzali jedno:

– Cała Polska widziała, kto bronił jej granic. Białe kaski! Białe kaski! Białe kaski! To byliśmy MY, policjanci oddziałów prewencji!

WIĘCEJ NIŻ TYLKO GROCHÓWKA

Koczowisko emigrantów było już wyraźnie przepełnione. Na siatkach granicznych ludzie starali się suszyć śpiwory, ale przy niskiej temperaturze mogli co najwyżej je przewietrzyć. Zresztą i to było trudne, bo wiatr cały czas spychał smród dymu w ich stronę, a oni palili czym popadło. Gałęziami, plastikowymi butelkami, przegniłą odzieżą, mokrą trawą.

Polscy policjanci nie mogli za to narzekać na zakwaterowanie czy wyżywienie. Wszyscy zamieszkali w okolicznych hotelach czy gospodarstwach agroturystycznych. Ich właściciele dostosowali pory posiłków do wyjazdów policjantów na służbę i powrotów. Śniadanie o godzinie 5.00 rano – to nie problem, obiad, kiedy wrócą – to nie problem, prowiant na noc – to nie problem.

Na medal spisali się mieszkańcy Kuźnic i okolicy. W ciągu dnia piekli ciasta, gotowali posiłki, a wieczorami przywozili je funkcjonariuszom i żołnierzom na granicę. Grochówkę polewał wójt gminy Paweł Mikłasz. 

– Służby mundurowe mają dobre zaopatrzenie, ale my z dobroci serca chcemy dać także coś od siebie – powiedział wójt. – Postanowiliśmy, że zorganizujemy dodatkowe posiłki regeneracyjne. Strażacy z OSP codziennie je dowożą. To jest miłe dla służb i dla nas. U nas to normalne, że pomagamy. Tutaj nikt nie biega za pieniądzem. Każdy dzieli się tym, co ma. Mieszkańcy są bardzo wdzięczni za obecność służb mundurowych. Czują się bardzo bezpieczni, a ja jestem spokojny, że służby poradzą sobie z tą sytuacją.

Przed północą wiatr zmienił kierunek i spadło ciśnienie. Gęsty dym z ognisk długimi powolnymi falami zaczął spływać na polską stronę. Widoczność i jakość powietrza stały się znacznie gorsze. Ale mało kto zwracał na to uwagę. Każdy myślał o tym, co przyniesie następny dzień.

CO PRZYNIESIE ŚWIĘTO NIEPODLEGŁOŚCI

11 listopada. Każdy po naszej stronie wyczekiwał ataku. Ci z przeciwnej doskonale musieli wiedzieć, że część sił polskiej Policji musiała tego dnia zabezpieczać pochody w stolicy.

Około południa przy namiocie służb białoruskich zebrało się około dwustu mężczyzn. Nad czymś radzono, potem wydawano polecenia. Gdy narada się skończyła, mężczyźni ruszyli w stronę obozowiska. Dołączali do nich następni. W tym samym momencie dzieci, które bawiły się przy siatce, gdzieś znikły.

Ruch po tamtej stronie w porę dostrzegli polscy policjanci i żołnierze. Gdy mężczyźni doszli do miejsca, które najprawdopodobniej wybrali do swoich działań, oniemieli ze zdziwienia. Tam, gdzie jeszcze minutę temu było tylko kilku polskich żołnierzy, teraz wraz z policjantami stało ich w gotowości znacznie więcej.

Chwila zaskoczenia nie trwała długo. Pod siatką pojawiły się dzieci z hasłem „Sorry” na kartonach. Wszystkie były napisane jednym charakterem pisma. Zjawiły się kamery telewizyjne, a kilku mężczyzn zachęcało dzieci do okrzyków z przeprosinami. Show dla mediów musiał być i tak.

SPOKOJU NIGDY NIE BYŁO

Następnego dnia koczowisko znowu się rozrosło. Mogło tam być już nawet półtora tysiąca ludzi. Elegancki mężczyzna w prochowcu i przeciwsłonecznych okularach chodził od jednego do drugiego nowo budowanego szałasu i udzielał wskazówek, jak go stawiać. W żadnym z nich raczej nie mieszkał, ale znał się na prowizorce.

Poza tym spokój. Do godziny 22.00. Gdy po tamtej stronie przygasały ogniska i cichły rozmowy, raptem kobiety podniosły swój modulowany krzyk. Dla naszej kultury obcy, niezrozumiały. Po chwili do wrzawy dołączyli się mężczyźni. Czy zapowiadał się atak?

Znowu w jednej chwili na granicy obok policjantów pojawili się żołnierze, a ich patrole zmotoryzowane zaczęły śmigać „po pasku” granicznym. Jednak krzyki migrantów przerodziły się w śpiewy, a po godzinie wszystko ustało. Co to było, nie wie nikt.

13 listopada. Koczowisko, które polscy policjanci zdążyli już ochrzcić „Woodstock”, zaczęło pustoszeć. Nikt jednak nie miał złudzeń, że na tej jednej siłowej próbie przejścia granicy się skończy. Tym bardziej że nadchodziły wiadomości o kolejnych grupach zmierzających w stronę przejścia w Kuźnicy. Mniejszych, ale przez to łatwiejszych do opanowania przez Białorusinów.

– Nocą, a my staliśmy „na pasku” granicznym, czasem największy niepokój budziła cisza po drugiej stronie. Wpatrywaliśmy się w mrok, wyszukując najmniejszego ruchu. Nas był widać aż za dobrze, ich wcale. I nagle leciał rzucony w nas kamień – mówi policjant.

Każdy służbę „na pasku” odbierał inaczej.

– Dla mnie najbardziej obciążające psychikę było postępowanie wobec kobiet i dzieci – mówi podinsp. Robert Kaluta. – Zwłaszcza gdy się widziało, jak były specjalnie wypychane na concertinę… Patrzysz na to draństwo i nic nie możesz zrobić.

ATAK W TERMINALU

16 listopada.

– Pierwsze symptomy tego drugiego ataku były już w noc poprzedzającą – mówi insp. Jacek Adamski. – Gdy stałem w terminalu, pojawiły się nowe grupy migrantów. Oni wyglądali inaczej. Nie byli przemarznięci, nie byli przemęczeni, naradzali się tuż przy nas. Były gesty pokazywania na zegarek i podrzynanego gardła, puszczane z telefonu słowa „Fuck Poland, fuck Poland”. Nocą robili rekonesanse tuż przy ogrodzeniu, a później podchodzili do samochodów służb białoruskich. To były osoby bardzo prowokacyjnie nastawione, które następnego dnia dokonały tego ataku.

Ale większość migrantów w terminalu przeleżała na asfalcie całą noc. To tylko wzmogło ich determinację.

– Atak na terminal również był skoordynowany i zarządzany przez służby białoruskie – mówi insp. Jacek Adamski. – To było bardzo widoczne. Migranci nas uprzedzali, że białoruskie służby rozdają im nożyce do cięcia drutu oraz inne narzędzia i zmuszają ich do ataku na nas. Po każdej takiej sytuacji kolejnego dnia migranci podchodzili do ogrodzenia i nas przepraszali. My na pierwszej linii widzimy, jak niektóre zachowania są reżyserowane, ustawiane pod media. Białoruskie służby się z tym nie kryją. Kiedy w obozie pojawiają się media, wtedy zawsze coś się będzie działo. Z reguły dla nas to zwiastun kłopotów. Jednak jesteśmy odporni na tego typu manipulacje, nie dajemy się prowokować. To kolejny dowód profesjonalizmu polskich służb. 

Około godziny 9.50 kobiety i dzieci stojące w pobliżu drutów się wycofały. Mężczyźni zaczęli rzucać kamieniami, kłodami i wyrywać płot. Na pasku granicznym, na górce po prawej stronie stali policjanci OPP z Warszawy.

– Pierwszy kwadrans był tam niezwykle mocny. My, jako OPP w Białymstoku, doszliśmy dwoma plutonami. Decyzja o użyciu granatów gazowych była podyktowana tym, że w ciągu tych 15 minut mieliśmy dziewięciu rannych. Na 60 osób to jest naprawdę dużo. Ale policjanci pod wypływem adrenaliny nie czuli bólu albo nie chcieli zgłaszać urazów, bo nie zamierzali wycofać się z linii. Nie chcieli jechać do punktu medycznego, tylko chcieli zostać z kolegami i bronić granicy. Zapał bitewny naprawdę był. Warszawa walczyła niezwykle dzielnie, a tam byli bardzo młodzi policjanci! – mówi podinsp. Robert Kaluta.

Na policjantów leciał grad kamieni i innych groźnych przedmiotów.

– Oni używali proc i chust, z których wyrzucali naprawdę duże kamienie. Bo jeżeli kamień wielkości telefonu leci na odległość 100 metrów, to znaczy, że trzeba go rozkręcić chustą. Był taki moment, że między plutonami nie byliśmy w stanie przenosić środków wzmocnienia. Tak była duża intensywność ich rzutów! Po 15–20 minutach wjechały armatki wodne i pojazdy opancerzone TUR. Oberwały solidnie, ale dały zasłonę – mówi podinsp. Robert Kaluta. – Ale to tylko sprzęt, ważne, że chroni ludzi.

NIE CZULIŚMY STRACHU

Z Warszawy na granicy stawili się funkcjonariusze VI, II i I kompanii Oddziału Prewencji Policji. Dowodzący nimi asp. szt. Artur Falak podkreślił, by wymienić ich w tej kolejności.

– Chciałem tutaj przyjechać ze swoimi ludźmi. Wiem, kto za co odpowiada, wiem, na kogo i w czym mogę liczyć. Nie bałem się zabrać ze sobą swoich funkcjonariuszy, bo kadra pododdziału jest naprawdę doświadczona. Zabrałem ze sobą ludzi, na których nigdy się nie zawiodłem podczas zabezpieczeń i działań. Choć mamy duże doświadczenie, to mimo wszystko tu spotkaliśmy się z czymś nowym. Skomasowanym atakiem migrantów – mówi asp. szt. Artur Falak. – Mimo ich niebywałej agresji, nasze doświadczenie i hard ducha były górą. To pozwoliło nam właściwie zadziałać i dopóki nie przyjechały posiłki, realizować powierzone nam zadanie. Obronę granicy.

W VI kompanii są funkcjonariusze o różnym stażu. Wieloletnim, kilkuletnim, ale także w trakcie adaptacji zawodowej. Młodzi, jeszcze niedawno dzieci.

– Przygotowując pododdział, kompletując skład, nikogo nie zmuszaliśmy do wyjazdu – mówi asp. szt. Artur Falak. – Każdy przyjechał tu dobrowolnie, a wręcz wyrażał chęć przyjazdu. Nie wiem, czy policjanci się spodziewali, jakie zadania będą przed nami postawione i co ich tutaj czeka. Demonstracje, podczas których ludzie walczą o swoje postulaty, a uczestnicy zgromadzeń i manifestacji wyrażają swoje niezadowolenie, to nasza codzienność. Ale obrona granicy ojczyzny? Nawet nigdy nie pomyślałem, że do tego dojdzie. Byliśmy jednak gotowi i nie czuliśmy strachu.

Ranni policjanci, którzy trafili do szpitala, wypisywali się na własną prośbę. Chcieli dołączyć jak najszybciej do kolegów.

– Po działaniach w każdym z nas buzowały emocje. Po przyjeździe do miejsca zakwaterowania zrobiłem odprawę i każdemu podziękowałem za zaangażowanie i za stanowczość w działaniu. Byłem i jestem dumny z tego, że bez względu na to, kto ile ma służby, jakie ma doświadczenie, z czym zetknął się wcześniej, to podczas działań byliśmy monolitem. Po tych działaniach wiem, że zawsze mogę na nich liczyć, pójść w każdy bój, a oni też mogą na mnie liczyć. Ślubowanie, które składali, przystępując do tej formacji, tego dnia należycie wypełnili.

To można powiedzieć o wszystkich policjantach, którzy 16 listopada byli na granicy w Kuźnicy.

– Tam działo się coś niezwykłego. Młody funkcjonariusz, który dostał kamieniem w twarz, został odprowadzony do karetki, po chwili wrócił. Powiedział, że da radę, że wytrzyma. Funkcjonariusz z OPP w Białymstoku dopiero pod koniec służby zauważył, że ma mokry mundur. Jak się okazało, miał dużą ranę łokcia, która wymagała zszycia w placówce medycznej. Inny policjant przez kilka dni odczuwał ból w ręce i dopiero po prześwietleniu okazało się, że jest pęknięta – mówi insp. Jacek Adamski.

WSPARCIE

Gdy adrenalina zaczęła ustępować miejsca zmęczeniu, a na wierzch wychodziły emocje, nad funkcjonariuszami czuwali policyjni psycholodzy. Sześciu z Białegostoku i dwójka z Katowic oraz Gdańska.

– Uruchomiliśmy telefony alarmowe czynne całą dobę. Na szczęście nie mieliśmy dużo pracy, bo tutaj zadziałały procesy grupowe, które ich jednoczyły. Oni wracają ze służby zmęczeni, czasem poobijani, ale mocniejsi. To też jest dowód na to, że solidnie przeprowadzony dobór do służby sprawił, że ludzie, których teraz mamy na granicy, radzą sobie w różnych sytuacjach – mówi psycholog policyjny . asp. Łukasz Moniczewski z Sekcji Psychologów KWP w Białymstoku. – Ale wysokie morale nie zbudowało się na granicy. To efekt pracy przełożonych. Jeśli oni szanują swoich ludzi, są otwarci na ich potrzeby, to ci ludzie pójdą za nimi w ogień.

Policjantów niebywale wzmocniło odparcie siłowych prób przekroczenia granicy przez migrantów. Żartowali – 2:0 dla nas! Ale to raczej nie koniec.

– Od rozpoczęcia kryzysu migracyjnego tu nigdy nie ma spokoju. To są tylko zdarzenia mniej lub bardziej medialne. Każdego dnia jesteśmy narażeni na ataki. Codziennie dochodzi do prób nielegalnego przekroczenia granicy. To są bardzo groźne sytuacje i niejednokrotnie trudne psychicznie – mówi insp. Jacek Adamski.

W rejonie przygranicznym pełnią służbę policjanci OPP/SPPP z całego kraju. Są też policjanci z SPKP. Policjanci współpracują ze Strażą Graniczną, wojskiem, strażą pożarną.

– Jesteśmy świetnie przygotowani pod względem organizacyjnym oraz logistycznym – zapewnia insp. Jacek Adamski. –  Mamy bardzo dobrze przygotowaną taktykę działania. Uzupełniamy się w zależności od rodzaju zagrożenia oraz posiadanych kompetencji. Przetarliśmy się w boju i to naprawdę świetnie nam zagrało. Tu w sposób naturalny każdy wspiera każdego, bez względu na kolor munduru czy rangę. Wykorzystujemy każdy dostępny nam sprzęt. Kiedy leci grad kamieni, wykorzystujemy armatki wodne i pojazdy opancerzone SPKP jako osłony. Zawsze, tuż za nami są policjanci SPKP przygotowani do działania na wypadek zagrożenia militarnego. Dzięki dowódcy białostockiego SPKP dopracowaliśmy taktykę na taką ewentualność. Każdy z nas zna swoją rolę i znakomicie ją wypełnia. W czasie dużych ataków wspierają nas także wojska inżynieryjne, na bieżąco uzupełniając zniszczone fragmenty ogrodzenia, tnąc i usuwając spadające na nas drzewa. Koledzy ze straży pożarnej bez względu na zagrożenia wspierają nas w działaniach, a ponadto stworzyli nam zaplecze logistyczne.

BOHATEROWIE NA DRUGIEJ LINII

Policjanci mają swoich cichych bohaterów. Nie ma ich wprawdzie na pierwszej linii, ale bez nich niemożliwe byłyby skuteczne działania. To koleżanki i koledzy z KWP w Białymstoku z Wydziału Zaopatrzenia z nadkom. Anettą Grochowską-Kasperowicz na czele oraz z Wydziału Transportu z podinsp. Grzegorzem Maciejukiem.

– Śmiejemy się czasem, że wprowadzili w życie to powiedzenie: „Rzeczy niemożliwe robimy od ręki…” – chwali ich insp. Jacek Adamski. – Przykładów jest wiele, podam tylko jeden: nocna próba nielegalnego przekroczenia granicy, wybite szyby w radiowozie, pomimo weekendu transport już o 10.00 rano wymienił drzwi i radiowóz wrócił na pierwszą linię działań! Takich rekordów pobiliśmy ostatnio wiele. Bez Zespołu Organizacji Służby także niewiele byśmy zdziałali. Nocami dogrywają nasze służby tak, żebyśmy zawsze wiedzieli, ile czasu zostało na sen, zjedzenie posiłku i kiedy ma nastąpić powrót do działań.

Jednak do najważniejszych cichych bohaterów z pewnością należą rodziny i bliscy policjantów.

– Kiedy my jesteśmy na służbie, spraw życia wcale nie ubyło, nasi bliscy martwią się o nas i nasze bezpieczeństwo. Najtrudniej chyba wytłumaczyć dzieciom, dlaczego nie ma nas w domu – mówi insp. Jacek Adamski. – Bardzo dziękuję im za wsparcie i wyrozumiałość.

Policjanci otrzymują bardzo dużo gestów wsparcia każdego dnia. Kiedy jadą kolumną na granicę, są pozdrawiani, dostają kartki ze słowami wsparcia i kwiaty. „Białym kaskom” z Gdańska ozdobiono radiowozy różami. Takie gesty i każde dobre słowo są teraz policjantom wyjątkowo potrzebne.

Co dalej? Zobaczymy. Ale damy radę!

Relację przygotowali funkcjonariusze i pracownicy służby prasowej Policji:

Andrzej Chyliński, Tomasz Krupa, Jacek Herok, Elżbieta Zaborowska, Marcin Gawryluk

 

insp. Jacek Adamski

– Nasze morale jest bardzo wysokie. Jesteśmy zdeterminowani do działania. W tym swój ogromny udział ma komendant wojewódzki Policji w Białymstoku nadinsp. Robert Szewc, który jest w rejonie działań praktycznie codziennie. Policjanci do tego stopnia przyzwyczaili się do jego obecności, że któregoś dnia, kiedy pojechał na inny odcinek granicy, pytali mnie, co się stało, że szefa jeszcze nie ma. Wizyta Komendanta Głównego Policji gen. insp. Jarosława Szymczyka, z którym policjanci mogli przybić piątkę, została również bardzo pozytywnie odebrana w naszych szeregach. Bardzo dziękuję wszystkim policjantom za ich dyspozycyjność i profesjonalizm. Budujące jest to, że nigdy podczas działań nie usłyszałem słowa skargi od policjantów, choć często widziałem, jak bardzo są zmęczeni. Zawsze byli gotowi do tego, aby zostać i nadal bronić granicy. To dowód, że policjanci OPP/SPPP to prawdziwi wojownicy, zahartowani w boju. Jestem dumny z tego, że jestem z oddziału prewencji Policji.

 

Policjantki i Policjanci!

Koleżanki i Koledzy!

Od kilku tygodni, wspólnie z przedstawicielami innych służb, stoicie na straży nienaruszalności polskiej granicy z Białorusią, a tym samym granicy Unii Europejskiej. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że każda interwencja, którą podejmujecie w tamtym regionie, niesie za sobą realne zagrożenie dla Waszego bezpieczeństwa. Chroniąc innych, codziennie narażacie własne życie i zdrowie.

Pragnę serdecznie podziękować Wam za ciągłą gotowość do działania. Doceniam odwagę, którą się nieustannie wykazujecie, a także poświęcenie i oddanie służbie. Dzięki temu, że Wy – dzień i noc – trwacie na swoich posterunkach, miliony Polaków oraz Europejczyków może spać spokojnie.

Wiem, że sytuacja zagrożenia i niepewności, która towarzyszy Wam podczas codziennej służby na terenach przygranicznych, stanowi ogromne obciążenie psychiczne. Tym bardziej jestem wdzięczny, że w tych niezmiernie trudnych okolicznościach z taką determinacją wypełniacie swoje obowiązki.

Słowa otuchy oraz wyrazy najszczerszego podziękowania kieruję także do Waszych bliskich, którzy pełni lęku i obaw, z pokorą czekają na Wasz bezpieczny powrót do domu. Przede wszystkim jestem wdzięczny za wsparcie, którego Wam udzielają.

Nie do przecenienia jest również ich cierpliwość, która z pewnością pomaga przetrwać często wielotygodniową rozłąkę.

Dziękuję także mieszkańcom terenów przygranicznych oraz wszystkim, którzy w tym niezwykle trudnym czasie okazują gesty sympatii i solidarności z naszą formacją. Dodają one nam siły i motywują do bycia jeszcze skuteczniejszymi w działaniu.

Szanowne Policjantki i Policjanci, żywię ogromną nadzieję, że sytuacja na granicy szybko ulegnie poprawie, dzięki czemu będziecie mogli bezpiecznie wrócić do swoich domów. Życzę Wam zdrowia, wytrwałości oraz spokojnej służby, pozwalającej spojrzeć w przyszłość z nadzieją i optymizmem.

gen. insp. Jarosław Szymczyk

Komendant Główny Policji

 

zdj. Andrzej Chyliński, Jacek Herok, Jacek Adamski, Straż Graniczna, KWP w Białymstoku