Pogrzeb ministra Pierackiego odbył się w jego rodzinnym Nowym Sączu
|
(...)
Tragiczny piątek
Dochodziła godzina 15.30, było ciepłe czerwcowe popołudnie. Minister Pieracki, jak co dzień o tej samej porze, zajechał służbową limuzyną do Klubu Towarzyskiego na obiad. Był tylko z kierowcą, nigdy bowiem nie życzył sobie osobistej ochrony. Również na jego polecenie odwołano sprzed klubu stały policyjny posterunek. Choć tłumaczył tę decyzję względami oszczędnościowymi, niewielu to przekonywało.
Gdyby więc przed siedzibą klubu dyżurował umundurowany policjant, z pewnością zwróciłby uwagę na spacerującego od dłuższego czasu młodego mężczyznę w zielonkawym gabardynowym płaszczu i brązowym kapeluszu, trzymającego w ręku jakieś zawiniątko. Nieznajomy wyraźnie na kogoś czekał, nerwowo rozglądając się dokoła. Kiedy zobaczył ministra, ruszył w jego kierunku. Na schodach prowadzących do klubu był już tylko 3-4 metry za nim. W tym momencie odrzucił paczkę, wyciągając z kieszeni płaszcza rewolwer. Oddał trzy strzały w głowę swej ofiary i, nie oglądając się, pobiegł w stronę pobliskiej ul. Szczyglej. Ciężko ranny minister upadł w progu budynku. Zmarł w dwie godziny później w szpitalu.
Podjęty natychmiast za zamachowcem pościg nie powiódł się. Zniknął z oczu w zaułkach ulicy Szczyglej lub Okólnik. Przedtem zdążył jeszcze ranić w rękę jednego ze ścigających go policjantów. Drugi z funkcjonariuszy, post. Bagiński, pobiegł za zabójcą w kierunku wskazanym mu przez przygodnego przechodnia ubranego w wojskowy mundur. Późniejsze śledztwo wykazało, że było to celowe wprowadzenie pogoni w błąd, aby umożliwić bandycie ucieczkę.
(...)
Jerzy Paciorkowski
zdj. archiwum
Artykuł w pełnej wersji przeczytacie w tradycyjnym - papierowym wydaniu miesięcznika POLICJA 997.