- Byli jak w studni. W pułapce - mówi mł. insp. Zdzisław Stopczyk, zastępca komendanta wojewódzkiego w Łodzi.
- Można powiedzieć, że to był strzał w plecy. W tym znaczeniu, że zdarzył się w więzieniu. W tym miejscu powinni być bezpieczni - dodaje podinsp. Marek Wrzawiński, naczelnik Wydziału do walki z Przestępczością Samochodową KWP w Łodzi, bezpośredni przełożony dwóch zastrzelonych policjantów. (...)
STRZELAJĄ DO NAS
Zaczęło się o 8.37. Pół minuty wcześniej brama więzienna zaskrzypiała i zaczęła się powoli rozsuwać. (...)
Gdy padł pierwszy strzał, tłum odruchowo oderwał się od bramy. Ta nagle zatrzymała się - bramowy szybko wcisnął guzik blokujący mechanizm. Sam schował się za budką. Za zwykłym blaszakiem, który nie był żadną barierą dla kul. Pociski padały z góry. Z wartowniczej wieży przy bramie głównej z karabinu kbk AK strzelał wartownik Damian C. Kolega. Ten, który ostatnio był na zwolnieniu lekarskim, a tego dnia kilka minut spóźnił się do pracy. (...)
Policjanci nie mieli gdzie się schować.
Sierż. Bartłomiej Kulesza - siedział za kółkiem, zginął pierwszy.
Mł. asp. Andrzej Werstak - obok kierowcy, próbował się ratować. Otworzył drzwi, wyczołgał się z samochodu i padł przy drzwiach wejściowych do budynku administracyjnego. Z ręki wypadła mu broń.
Sierż. sztab. Wiktor Będkowski - był uwięziony na tylnym siedzeniu tuż za kierowcą. Dostał w brzuch i klatkę piersiową. W którymś momencie zadzwonił jego telefon, koledzy z pracy. Odebrał i powiedział: - Strzelają do nas. Z Andrzejem jest źle.
Obok niego w kałuży krwi siedział przerażony aresztant. Kurczowo trzymał się za brzuch. (...)
Komendant Stopczyk wie, że sytuacja była trudna i nowa: - Ta sprawa to precedens. Tej sytuacji nie mogła przewidzieć żadna z procedur. Pierwszy raz zdarzyła się taka tragedia.
Anna Krawczyńska
zdj. Andrzej Mitura
W sprawie strzelaniny w Sieradzu prowadzone jest postępowanie karne. Operację analizują specjalne komisje Policji i Służby Więziennej. Kiedy oddawaliśmy ten numer miesięcznika do druku, wyniki ich prac nie były jeszcze znane. |
Awansowani pośmiertnie: aspirant Andrzej Werstak, młodszy aspirant Bartłomiej Kulesza, młodszy aspirant Wiktor Będkowski. Cześć Ich pamięci! |
Tacy byli
- Andrzeju, Bartku, Wiktorze, jesteście naszymi bohaterami - mówił na pogrzebach zastrzelonych policjantów insp. Ferdynand Skiba, komendant wojewódzki Policji w Łodzi. Ich koledzy i przyjaciele dodają: - Na ich miejscu mógł być każdy z nas. |
W niedzielę 1 kwietnia, po oficjalnych uroczystościach pogrzebowych, zebrali się i pojechali na groby raz jeszcze. Powspominać.
Wiktor
Drugiego takiego jak Wiktor to ze świecą szukać. Potrafił każdego rozśmieszyć. Rozbrajał poczuciem humoru. A bałaganiarz z niego był, że hej! Można było się pogubić w tych jego papierach, ale on zawsze wiedział, gdzie co ma. I dobrze robił. Dociekliwy był. Fantastycznie kojarzył wątki w sprawach. Angażował się. Nawet jak nie musiał gdzieś jechać, to jechał. Zależało mu. Pamiętacie jego powiedzonko? Wchodził do pokoju i mówił: "Mam takie małe pytanko". Często tak mówił. A jak chciał, żeby jego psa przeszkolić do wykrywania narkotyków? Pamiętacie? Posokowca miał. I rybki. Na paralotni latał. We wrześniu miał zacząć studiować prawo.
Andrzej
A Andrzej? Siła spokoju. Opanowany. Czasem aż za bardzo. A może nie za bardzo? Może tak trzeba. Udzielał się ten jego spokój wszystkim. Bo on do wszystkiego podchodził bez nerwów, powoli. A jak działał, to szybko. Bardzo szybko. No i był najbardziej kulturalną osobą na świecie. U nas zasady dobrego wychowania czasem szwankują. A u niego? Nie szwankowały nigdy. Bo on lubił ludzi. Pomocny był. Nie tam, że w służbowych sprawach pomagał. Prywatnie. Mało jest takich ludzi.
Bartek
Pamiętacie tę sprawę, co facet ukradł samochód z 5-letnim dzieckiem w foteliku? Bartek przy niej pracował. Jak się koleś zorientował, że w środku jest dziecko, to auto porzucił. No i dzięki Bartkowi udało się złodzieja namierzyć. Znał się chłopak na robocie. Miał łeb na karku. I dopiero czwarty rok był w Policji. Wystarczyło na niego spojrzeć i już człowiek widział, że ta robota to jego pasja. On tym żył. Ale nie był żadnym macho. Cholernie nieśmiały. Prawda? I skromny. Ugrzeczniony bardzo. A pamiętacie, jak zatelefonował do szefa i zapytał, czy może wyjść wcześniej z pracy?
Wspólny weekend
- Nie widział we mnie dobrego kierowcy. I pewnie miał rację. Dlatego zawsze, gdy brałam samochód, dzwonił do mnie i pytał, jak dojechałam - opowiada Aneta, żona Bartka Kuleszy. - Zawsze się wtedy śmiałam, że z autem wszystko w porządku.
26 marca też zadzwonił. Dokładnie o 8.28. "Właśnie wyjeżdżamy z zakładu" - powiedział. I dodał, że wróci do domu o normalnej porze. Nie wrócił. Aneta do dziś łapie się na tym, że chce do niego zadzwonić. W pamięci ma ostatni wspólny weekend. Ten przed tragedią. Spędzili go razem. W sobotę poszli nawet do kina. A w niedzielę byli cały czas we trójkę. 9-letnia córka Sonia biegała zachwycona wokół ojca. Poszli i na spacer, i na zakupy, i do knajpy na obiad. A potem jeszcze do babci na herbatę. Wtedy Bartek kupił sobie koszulę i krawat - na chrzciny, które mieli mieć niedługo w rodzinie. Potem mieli dokupić sukienkę pod kolor tej koszuli. Co jeszcze mieli...? Skończyć studia magisterskie - zaczęli je razem we wrześniu, pojechać do Chorwacji w wakacje - wczasy już były wykupione, wyremontować domek na działce...
Idealny dom
O tym, jaki miał być ich przyszły dom, miała zdecydować jego żona, Magda. To ona miała wybrać projekt, który się jej najbardziej spodoba. Andrzej Werstak chciał tylko, żeby były dwie łazienki.
- To był najwspanialszy człowiek, jakiego spotkałam w życiu - mówi Magda. - Sprzątał, robił pranie, gotował, pomagał mi w domu. I rozmawiał. Potrafiliśmy godzinami siedzieć i gadać. O wszystkim.
Wieczorem, gdy ich 11-letni syn Bartek już spał, zamykali się w łazience i wypalali ostatniego przed snem papierosa. Zdarzało się, że tracili poczucie czasu. Mijały minuty, godziny - jedna, druga, a oni opowiadali sobie, co się wydarzyło, snuli plany, marzyli.
Andrzej kochał samochody. Bezbłędnie rozpoznawał marki i zapamiętywał rejestracje. Uwielbiał przy samochodach dłubać. Nawet Bartka uczył naprawiać auta. A dwa lata temu kupił sobie motor. Rozłożył go na części, szykował go na wiosnę.
Marzenia
Wiktor w czerwcu miał brać ślub. Na świadka poprosił Andrzeja. Znali się przecież tyle lat. W poniedziałek rano przed wyjściem do pracy wypisał dla kolegi zaproszenie.
- Uparł się, choć do ślubu było jeszcze sporo czasu - mówi Beata, narzeczona Wiktora. - Nie wiem, czy zdążył mu je wręczyć.
W niedzielę cały dzień spędzili razem. Była jego córka, podlewali rośliny w ogródku. A po południu położył się na kanapie i poprosił Beatę, żeby usiadła obok niego. I żeby go pogłaskała po głowie. Przez godzinę siedziała i go głaskała. Byli razem 4 miesiące i 9 dni. Nazywał ją swoim promyczkiem. I pisał SMS. Np.: "Jak długo musiałbym czekać, jak dużo przejść, by na końcu nadziei poznać Ciebie i znów zacząć żyć, kochać, ufać, wierzyć. Jesteś wszystkim, czego pragnąłem doświadczyć".
Jaki był? Beata mówi, że wrażliwy, łatwo go było zranić. Na początku ich znajomości miał kompleksy. Ale zmieniał się, jego oczy zaczęły się uśmiechać. Zanim los ich połączył, czuł się stary. Może dlatego rozmawiał o śmierci. Z koleżanką z pracy umówił się, że jeśli któreś z nich pierwsze zakończy życie, drugie na jego grobie puści muzykę z filmu "Pluton". W tamtą niedzielę koledzy wzięli na cmentarz magnetofon.
Anna Krawczyńska
zdj. Andrzej Mitura
Archiwalne wydania POLICJA 997 w postaci plików PDF, można pobrać z archiwum strony.