Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Śmierć sierżanta

18 lutego 1982 roku był szarym mroźnym dniem. W zdzieranym małym kalendarzu, który wisiał niemal w każdej kuchni, był zapisany cytat dnia z Marka Twaina: „Zanim prawda włoży buty, kłamstwo obiegnie Ziemię”.

Tego dnia do warszawskiego tramwaju linii 24 na pętli przy Lasku na Kole około godz. 12.30 weszło czworo młodych ludzi. Mimo że było sporo wolnych miejsc, sierżant Zdzisław Karos stanął blisko drzwi na końcu wagonu i spoglądał na mijane ulice. Jechał do Śródmieścia na swoją zmianę ochraniać ambasadę. Na wysokości Marywilskiej drobny chłopak trzęsącymi się rękoma wycelował w milicjanta „tetetkę”, mówiąc – Ręce do góry!

– Synku, zostaw to – odpowiedział spokojnie Karos.

Strzały w tramwaju

Podczas pięciominutowego przesłuchania w Centralnym Szpitalu MSW na Komarowa (dzisiejsza ulica Wołoska) sierżant Karos zeznał:

– Ja mówię: „Ty, synek” do niego. I złapałem go za tę broń. Mówię: „Synu, dawaj to”. I za ten pistolet szybko. I zbiłem go w bok, bo patrzę, a strzelał mi tak na wysokości klatki, bo on z dołu strzelał. I to mnie uratowało, bo bym dostał w serce. Złapałem go za tę broń, zaczęliśmy się… Ale miał tam takiego pomocnika [Tomasz Łupanow, ps. Kowacz]. I tamci szarpnęli, i poszedł strzał. Później upadłem, jeszcze wyciągnąłem broń na leżąco… Jeszcze go chciałem…, ale tyle ludzi było, i już się nie zdecydowałem.

Z sierżantem Karosem szarpał się i nacisnął spust Robert Chechłacz, ps. Dzieciątko, Grot i Kita, który tak zeznawał w tej sprawie:

– Wyszarpnąłem mu pistolet z ręki, odskoczyłem około dwa metry do tyłu. On wstał i ruszył na mnie. Powiedziałem dwa razy: „Stój!”. Chciał mi go wyrwać, pociągając w swym kierunku. Szarpnięty, poleciałem na niego. Prostuję, chciałem się cofnąć, i wtedy wystrzeliłem.

Pocisk, który ugodził sierżanta Karosa, przeszedł na wylot, powodując rozerwanie trzustki i prawej nerki z miedniczkami, dwie rany żołądka oraz rozległą ranę dwunastnicy. Trzydziestopięcioletni sierżant Zdzisław Karos zmarł pięć dni później, 23 lutego 1982 r. w wyniku powikłań będących następstwem zapalenia płuc. Zostawił żonę i osierocił dwójkę dzieci. Jeden z pasażerów również ucierpiał, dostając niegroźnie rykoszetem.

Czas niespokojny i podzielony

Stan wojenny, wprowadzony w Polsce 13 grudnia 1981 r., nawet dzisiaj nie kojarzy się nam ze śmiercią funkcjonariuszy pozornie związanych z systemem czy samoobroną zbrojną, tylko z represjami ze strony władz. Bez wątpienia był to również czas, który podzielił polskie społeczeństwo – na tych, którzy „rozumieli rację stanu”, i na tych, którzy chcieli stawiać jej opór. I tak w imię walki o Ojczyznę 18-latek zabija drugiego człowieka. Ofiary tego podziału są więc zawsze dwie. Stan wojenny, trwający do 22 lipca 1983 r., drastycznie ograniczał życie codzienne Polaków. Został wprowadzony w celu przeciwdziałania opozycji politycznej, w szczególności ruchowi Solidarność.

Wielu działaczy opozycji zostało uwięzionych bez postawienia rzetelnych zarzutów. W licznych miejscach w Polsce w tym okresie odnotowywano opozycyjne akcje, uznawane wówczas za akty terroru, których było przynajmniej kilkadziesiąt – podkładanie bomb, próby wysadzenia różnych budynków administracyjnych, odbierania broni żołnierzom i milicjantom. – Młodzi ludzie chcieli wówczas pokazać, że nie są bezbronni. Wynikało to w głównej mierze z tego, co stało się 16 grudnia 1981 r. w kopalni Wujek, kiedy zostali zastrzeleni górnicy – mówił w audycji Polskiego Radia dr hab. Sebastian Ligarski. Faktyczną władzę w kraju przejęło wojsko. To musiało obudzić reakcję buntu i opozycji wśród młodych.

Chłopięce marzenia o walce

Zaczęli od roznoszenia ulotek w warszawskich kościołach. Chcieli jednak mocniej walczyć z władzą, odwołując się do tradycji Armii Krajowej i Legionów Polskich, chcieli założyć organizację podziemną. Siły Zbrojne Polski Podziemnej, Druga Kadrowa – takich nazw używali. Struktura organizacji miała się opierać na pięcioosobowych zespołach. Mieli po 17, 18, 19 lat. Pierwsze dwie akcje im się powiodły. Rozbroili dwóch żołnierzy, jeden z nich był pijany, drugi zaskoczony. Mieli więc dwie sztuki broni TT. Myśleli o wywołaniu powstania na poważnie?

Jeden z chłopców, Andrzej Chybik, po latach mówił tak:

– Byliśmy młodzi, praktycznie dzieciaki, ale każdy z nas chciał czegoś dokonać, liczyliśmy się również z tym, że mogliśmy zginąć, ale chcieliśmy pokazać przerażonym ludziom, że jest ktoś, kto podjął ryzyko.

Przesłuchanie

Robert Szymon Chechłacz w chwili dokonania zabójstwa sierżanta Karosa miał 18 lat. Był uczniem zasadniczej szkoły zawodowej przy zakładach im. Świerczewskiego w Warszawie. Tomasz Andrzej Łupanow, ps. Kowacz, również 18-latek, który w feralny dzień 18 lutego 1982 r. towarzyszył Chechłaczowi w akcji rozbrojenia milicjanta, był uczniem liceum zawodowego w Żyrardowie. Obaj mieszkali w tym samym bloku w Grodzisku Mazowieckim.

Podczas przesłuchania Robert Chechłacz szybko oddycha, pali papierosa, który mu co jakiś czas gaśnie. Milicjant użycza mu zapałek. Popiół strzepują do wspólnej popielniczki.

– Student [Stanisław Matejczuk] powiedział, że ta organizacja jest kierowana przez KPN. Powiedział też, że mamy zabierać broń żołnierzom lub milicji. Chodziliśmy po mieście i szukaliśmy okazji. Przez tydzień chodziliśmy. Baliśmy się. Ten pierwszy żołnierz nas ośmielił, bo był trochę pijany – zeznawał Chechłacz.

Żołnierza, Stanisława Paducha, chłopcy rozbroili, uderzając go w głowę półkilogramowym odważnikiem zawiniętym w skarpetkę. Pierwszą zdobytą broń zostawili w stogu siana w ogrodzie naczelnika Grodziska Mazowieckiego.

– Chodziliśmy we trzech, Tomek i Jarek Węcławski, z tą bronią, i szukaliśmy następnej okazji. Tomek został wyrzucony ze szkoły w Grodzisku, ja się przenosiłem. Byliśmy w zakładach Świerczewskiego i przy Okopowej.

Drugiego żołnierza, Mariana Mirkowskiego, rozbroili w autobusie, celując do niego ze zdobytej TT-ki, i wołając: „W imieniu Polski podziemnej”.

– Tego dnia, dwa dni po rozbrojeniu tego żołnierza, pojechaliśmy do Warszawy starać się o przeniesienie ze szkołą, kontynuowaliśmy to, ale dyrektor był na zwolnieniu lekarskim. Mieliśmy ze sobą broń i postanowiliśmy rozbroić jakiegoś żołnierza lub milicjanta. Byli z nami Anka [Pyszczak], Krzysiek [Michalak], Agata Syrokomla, Tomek [Łupanow] i ja. Agata poszła do szkoły. Jeździliśmy autobusami i tramwajami. Śródmieście, Powiśle. Wróciliśmy na Koło. Wsiedliśmy do wagonu drugiego, milicjant wsiadł do pierwszego. Po 3–4 stacjach się przesiedliśmy. Teraz była moja kolej rozbrajania. Milicjant stał na końcu wagonu, zszedłem na najniższy stopień. Powiedziałem, żeby podniósł ręce do góry. Milicjant zobaczył mnie, odwrócił się do szyby i zaczął się śmiać. Wtedy popukałem go ręką w przedramię, odwrócił się do mnie, wyciągnął rękę i chwycił za pistolet. Wyszarpnąłem pistolet, odskoczyłem dwa metry do środka wagonu i stałem, czekałem, żeby drzwi się otworzyły na przystanku, żeby uciec. Wtedy milicjant zaczął iść w moim kierunku, powiedziałem: „Stój!”, nie zareagował. Powiedziałem drugi raz: „Stój!”, też nie zareagował. Chwycił za broń, szarpnął. Wyszarpnąłem całym ciałem broń do tyłu i wtedy właśnie pociągnąłem za spust.

– Co było dalej? – pytał przesłuchujący milicjant.

– Następnie… – długie milczenie Chechłacza.

– Padł strzał czy nie?

– Padł… Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Tomek kopnął w drzwi, ale się nie otworzyły. Tramwaj stanął i uciekliśmy. Pobiegliśmy na górkę, na której jest wyciąg, i tam schowaliśmy broń. Pod drzewkiem w dołku, co pewnie jakiś pies wykopał.

W Śródmieściu wsiedliśmy do kolejki i wróciliśmy do Grodziska. Krzysiek i Anka zostali w drugim wagonie tramwaju. Po akcji „Student” zabronił realizowania im kolejnych przez jakichś czas. Chodzili więc postrzelać na Górki Szwedzkie w Grodzisku.

Przy kolejnym przesłuchaniu Robert Chechłacz sam zaczyna mówić:

– Chciałbym jeszcze powiedzieć o swoich przeżyciach po tym strzale. Czułem się źle, nie mogłem spać po nocach. Powiedziałem na spotkaniu u księdza Sylwestra [Zycha] o wszystkim. Pocieszali mnie, mówili, że musiałem to zrobić, żebym nie został złapany. Przeważnie ksiądz tak mówił, żebym zapomniał o tym, że działałem z rozkazu organizacji i że jest to działanie w obronie własnej. Wszyscy mnie pocieszali.

Cała grupa „Studenta” liczyła 14 osób. Pochodzili z Grodziska, Milanówka i Podkowy Leśnej. Aresztowania ruszyły już 4 marca 1982 r. Po co rozbrajali żołnierzy i milicjantów? Chechłacz zeznawał, powołując się na słowa „Studenta”, że użyją zdobytej broni, gdy dojdzie do jakichś akcji przez MO i do próby odbicia więźniów z Białołęki.

Wizja lokalna

Podczas wizji lokalnej w obecności ekspertów z Zakładu Kryminalistyki KGMO oraz prokuratora Robert Chechłacz mówił:

– Nie zrobiłem tego świadomie. Nerwy mi nie wytrzymały prawdopodobnie, nie miałem gdzie uciekać. Dużo ludzi było w tramwaju. Milicjant upadł. 14 [marca] wyjaśniłem, że strzał padł, jak już wyszarpnąłem broń milicjantowi. Wcześniejsze wyjaśnienia złożyłem nieprawdziwe, że w trakcie szamotaniny. Wmówiłem sobie, tak jak po rozmowie z księdzem Sylwestrem, że to był wypadek.

– A dzisiaj jak pan uważa? – pyta prokurator.

– To był wypadek, ale… – zapada długa cisza.

– Czy sierżant wyjął broń?

– Nie. Bardzo się bałem, nie myślałem trzeźwo, nie myślałem wtedy, tylko się bałem.

W parafii

Duchowym ojcem organizacji był ks. Sylwester Zych, wikary parafii św. Anny w Grodzisku Mazowieckim. Tam chłopcy się spotykali, tam zanosili na przechowanie broń, którą dopiero podczas drugiego przeszukania znaleziono na strychu w starym domu na plebanii. Wybrali go, ponieważ wygłaszał płomienne i wolnościowe kazania, ku pokrzepieniu serc. Wikary miał wówczas 32 lata, pochodził z robotniczej rodziny. Przed wstąpieniem do seminarium przeżył zawód miłosny. W notatkach sprawy można znaleźć informacje z wywiadu środowiskowego, o tym, że dokonał wówczas samookaleczenia. Podczas przesłuchania siedział z prawą ręką założoną jak Napoleon, popijał herbatę z cytryną w szklance ze spodkiem i palił papieros za papierosem. Po aresztowaniu stwierdził, że czuje na sobie ciężar winy i odpowiedzialności moralnej za stan duchowy tych młodych ludzi.

– Dzisiaj nie przyjąłbym ich do siebie – mówił na koniec przesłuchania. O postrzeleniu sierżanta Karosa ksiądz Zych dowiedział się z Dziennika Telewizyjnego podczas kolędy u jednego z parafian.

Podczas przesłuchania ksiądz stwierdził: – Gdy to wszystko usłyszałem, uświadomiłem sobie, że muszę obu tym chłopcom pomóc. (…) traktowałem ich jako członków organizacji o poważnych przytoczonych już wcześniej zadaniach, którzy w moim odczuciu nie popełnili zbrodni kryminalnej. Prostuję, nie mieli zamiaru jej popełnić, a jedynie okoliczności doprowadziły do tego, że stali się sprawcami czynu, który tak może być traktowany.

W uzasadnieniu wyroku z kolei czytamy: „Przede wszystkim osk. Zych, uważając działalność członków związku zbrojnego za zgodną z prawem, wypływającą ze szlachetnych pobudek, obiecywał udzielić alibi /k.2015/, a więc niejako z góry dawał swe kapłańskie przyzwolenie na tę działalność. Osk. Zych na rozprawie dał swą ocenę czynu osk. Chechłacza, a mianowicie, że to właśnie «milicjant działał nierozważnie» /k.2015/. Oczywiście oceniając pozytywnie rozbrajanie milicjantów, uważał, że milicjant powinien był się poddać woli napastników /k.2022/ i stąd ta ocena przekazana sprawcom napadu, usprawiedliwiająca ich czyn. Na rozprawie mówił Łupanow, że w ocenie księdza Zycha nie oni a milicjant zachował się nierozważnie /k.2044/”.

WYROKI

Proces ruszył 23 sierpnia 1982 r. przed Sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Na ławie oskarżonych zasiadło łącznie osiem osób. Sześciu uczniów, student historii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz ks. Sylwester Zych. Księdzu zarzucano przechowywanie broni bez pozwolenia oraz przynależność do nielegalnej organizacji zbrojnej. Chechłacza i Łupanowa oskarżono o spowodowanie śmierci funkcjonariusza MO, a także przeprowadzenie dwóch napadów na żołnierzy LWP, do czego się przyznali. Wyrok został wydany 8 września 1982 r. Robert Chechłacz został skazany na maksymalny wymiar kary – 25 lat więzienia, Tomasz Łupanow miał do odsiedzenia 13 lat. Inni członkowie organizacji dostali 2–3-letnie wyroki więzienia. Rozprawie przewodniczył sędzia ppłk Władysław Monarcha (ten sam, który skazał w 1984 r. na karę śmierci płk. Ryszarda Kuklińskiego). Obrońcami byli: Maciej Dubois, Włodzimierz Mizgier-Chojnacki, Ryszard Parulski, Edward Wende, Władysław Siła-Nowicki, Lucjan Skorupka i Jacek Wasilewski.

Ksiądz Zych wyszedł z więzienia w 1986 r., pozostałych objęła amnestia z 1989 r. Robert Chechłacz wyemigrował do Francji. Tomasz Łupanow wyjechał do Irlandii, gdzie w 2011 r. zmarł. 11 lipca 1989 r. ciało ks. Zycha znaleziono na dworcu PKS w Krynicy Morskiej.

Nierozwiązane historie

W styczniu 1989 r. w niewyjaśnionych okolicznościach zmarli księża Stefan Niedzielak, o którym dziś mówi się, że jest „ostatnią ofiarą Katynia”, i Stanisław Suchowolec, kapelan białostockiej Solidarności. W tym samym roku zmarł ksiądz Sylwester Zych, który w lipcu pojechał na krótki urlop do Braniewa, do znajomego księdza Tadeusza Brandysa. Po raz ostatni był widziany 10 lipca na przystani we Fromborku. Ponoć znaleziono go w innych ubraniach niż był widziany na przystani. Księdza znaleźli w nocy 11 lipca młodzi ludzie wracający z dyskoteki. Próbowali go reanimować. Bezskutecznie. Według wyników sekcji zwłok ksiądz miał trzy promile alkoholu we krwi. Śledztwo umorzono w 1993 r. Dziś wielu historyków widzi tę sprawę jako zabójstwo polityczne dokonane przez służby. Czy tak było? Brakuje dowodów, by jednoznacznie i kategorycznie to stwierdzić. Przypomnijmy, że był to już czas po 4 czerwca, czyli po obradach Okrągłego Stołu, po których nastąpił historyczny zwrot w polityce wewnętrznej kraju.

Inną niewyjaśnioną do dziś, niepowiązaną w żaden sposób z historią zabójstwa sierżanta Karosa, jest śmierć porucznika MO Mirosława Turbakiewicza 31 sierpnia 1988 r. w Stalowej Woli. Został on wysłany na służbę patrolową po cywilnemu do Huty Stalowa Wola. Trwał tam strajk pracowników i członków Solidarności. Milicjant został postrzelony w głowę, a następnego dnia zmarł. Sekcja zwłok wykazała, że przed śmiercią był bity, miał połamane żebra oraz wybite zęby. Po przemianach ustrojowych umorzono śledztwo, przyjmując wersję Solidarności, że „milicjant popełnił samobójstwo”.

Finał tych historii jest tragiczny dla wszystkich stron. Rodzi też wiele pytań, które pozostają ciągle bez odpowiedzi. Tłumaczy się je często społeczną sprawiedliwością, zapominając, że pamięć historyczna jest zawsze w jakiejś mierze funkcją sprawowanej polityki.

Izabela Pajdała

zdj. Krzysztof Mokrzyszewski

Artykuł powstał na podstawie akt dostępnych w Instytucie Pamięci Narodowej oraz książki L. Mażewskiego, Powstańczy szantaż: od konfederacji barskiej do stanu wojennego, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 2001.