Nie wiadomo, od kiedy Krzysztof G. stał się pasjonatem historii II wojny światowej i kolekcjonerem związanych z nią pamiątek. Być może od dnia, kiedy w jego ręce trafiła niemiecka gazeta z okresu II wojny, gdzie był wymieniony żołnierz Luftwaffe noszący takie samo jak on nazwisko. Krzysztof uznał, że to mógł być jego przodek, i szukając o nim więcej informacji, coraz bardziej zgłębiał wiedzę o II wojnie światowej. Zaczął też zbierać pamiątki, zwłaszcza militaria z tego okresu, i z czasem kolekcja rozrosła się tak, że jego niewielkie mieszkanie w bloku wyglądało jak muzeum. Zgromadził ponad kilkaset eksponatów: noży, bagnetów, pistoletów, granatów, garłaczy, a nawet pocisk artyleryjski i wyrzutnię granatu przeciwpancernego.
Wielbiciel Göringa i syn polskiego żołnierza
Ulubioną postacią Krzysztofa G. był Hermann Göring. Bardzo mu imponował, był dla niego nie zbrodniarzem wojennym, lecz człowiekiem o wielkiej inteligencji, znawcą i kolekcjonerem dzieł sztuki, przystojnym oficerem, ulubieńcem kobiet. Krzysztof G. lubił się upodabniać do swojego idola, był podobnej do niego postury i tuszy. Sprawił sobie nawet dwa mundury, zwykły i galowy, podobne do tych, które nosił Göring. Zostały uszyte według dostępnych fotografii marszałka III Rzeszy. Był często zapraszany do udziału w rekonstrukcjach historycznych, gdzie odgrywał oczywiście rolę Hermanna Göringa.
Z kolei Robert N. był synem żołnierza armii Andersa. Ojciec po wojnie zamieszkał na stałe w Anglii. Robert nie znał jego rodziny, wiedział tylko, że pochodziła z Wielkopolski. Kiedy obydwoje z żoną, również pochodzącą z rodziny polskich emigrantów, przeszli na emeryturę, postanowili przeprowadzić się do Polski. Żona miała rodzinę na Pomorzu, wybrali jednak okolice Poznania, tu bowiem Robert postanowił odnaleźć swoje korzenie. Za pośrednictwem biura nieruchomości kupili działkę w niewielkiej miejscowości i zaczęli budowę domu, póki co mieszkając w wynajętym mieszkaniu.
Pewnego dnia drogi Krzysztofa G. i Roberta N. się przecięły, co miało ogromny wpływ na życie obydwu. Zdecydował, jak to często bywa, przypadek. Krzysztof G. dowiedział się od swojej znajomej o małżeństwie N. i o tym, że szukają korzeni swojej rodziny. Znajoma spytała, czy Krzysztof, jako człowiek posiadający dużą wiedzę o historii regionu, mógłby im pomóc.
Nie wiadomo, czy pomysł tego, co się później działo, przyszedł Krzysztofowi do głowy od razu, czy dopiero później, w trakcie kontaktów z państwem N. Przedstawił się im jako mecenas G., który współpracuje z kancelarią adwokacką w Łodzi. Dużo opowiadał o sprawach, jakie prowadził, o sukcesach i licznych kontaktach w świecie prawniczym. Chwalił się, że udało się mu pomóc wielu rodzinom w odtworzeniu drzewa genealogicznego. Państwo N. byli nim zachwyceni i poprosili o zajęcie się ich sprawą.
Wielomilionowy spadek
Mecenas G. przystąpił do pracy i regularnie przekazywał Robertowi N. informacje o kolejnych ustaleniach i pozyskanych dokumentach dotyczących historii jego rodziny. Zapewniał, że poszukiwania idą dobrze, że udało mu się ustalić kilku przodków. Nie żądał zapłaty za wykonane czynności, a jedynie zwrot kosztów, zwykle po kilkaset złotych za wyciągi z archiwów czy poświadczone kopie dokumentów. Nagle, po kilku miesiącach Krzysztof G. przekazał swojemu klientowi elektryzującą wiadomość – ustalił, że ojciec Roberta jest potomkiem bardzo zamożnej wielkopolskiej rodziny, która utraciła duży majątek na skutek wywłaszczeń po 1945 r. Miały to być kilkadziesiąt hektarów ziemi, jezioro, lasy w okolicy Poznania i Konina oraz kilka kamienic w Łodzi. I, co najważniejsze, mecenas twierdził, że Robert N. jest jedynym spadkobiercą.
Państwo N. byli tą wiadomością oszołomieni. Tymczasem Krzysztof G. przysyłał im coraz to nowe skany dokumentów, między innymi mapy z zaznaczonym obszarem ziemi, której właścicielem do roku 1945 był dziadek N., a także dokumenty z archiwów państwowych, które tę własność potwierdzały. Zaproponował, że kancelaria, z którą współpracuje, może się podjąć odzyskania tego majątku, ponieważ ma doświadczenie i z sukcesem przeprowadziła już kilka takich spraw. Zapytany o honorarium, odpowiedział: – Teraz będę potrzebował pieniędzy tylko na koszty postępowania. A honorarium zapłacicie mi na końcu, jak wygramy sprawę. Umówmy się na tzw. success fee. Zwyczajowo jest to 12–15 procent od wartości roszczenia, ale ja lubię to, co robię, i fascynuje mnie wasza sprawa. Wystarczy mi trzy procent od wartości odzyskanego majątku.
Państwu N. bardzo się podobało, że mecenas nie jest pazerny i nie chce pieniędzy od razu, tylko po zakończeniu sprawy. To budziło zaufanie. Natomiast koszty związane z prowadzeniem sprawy były czymś oczywistym. Żeby zaoszczędzić im kłopotu i wyjazdu do kancelarii w Łodzi, mecenas przyjechał do swoich klientów do domu, gdzie Robert N. na firmowym papierze z nadrukiem kancelarii adwokackiej podpisał pełnomocnictwo. Na poczet kosztów wpłacił zaliczkowo pięć tysięcy złotych.
O postępach w sprawie mecenas G. informował państwa N. na bieżąco, przekazując kopie kolejnych odnalezionych dokumentów – m.in. dokument o nadaniu jednemu z przodków Roberta tytułu szlacheckiego i herbu Ostoja w 1840 r. Autentyczność dokumentu potwierdzało stosownymi podpisami i pieczęciami towarzystwo heraldyczne. Przybywało archiwalnych dokumentów z różnych urzędów i z ksiąg parafialnych, a drzewo genealogiczne tworzone przez mecenasa systematycznie rosło. Pojawiały się na nim kolejne nazwiska, układały się koligacje.
Żmudne procedury
Na początku koszty poszukiwań były niewielkie. Po kilkaset złotych za każdy dokument z archiwum, kserowanie, poświadczanie za zgodność. Kosztowały też przejazdy do różnych miejscowości, w których należało przetrząsać archiwa państwowe, diecezjalne i księgi parafialne. Z czasem koszty zaczęły rosnąć. Najdroższy był operat szacujący wartość majątku, za który ekspert zażyczył sobie 40 tysięcy złotych, potem zaczęły dochodzić inne kosztowne ekspertyzy. Mecenas G. na wszystko przedstawiał rachunki, a Robert N. skrupulatnie je przechowywał. Kiedy przyszedł moment składania pozwów przeciwko skarbowi państwa, zaczęły się koszty największe, bowiem wysokość opłaty zależała od wysokości roszczenia.
A to oznaczało, że trzeba było wnosić po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset tysięcy złotych opłat w kilku różnych sądach. Czymże jednak były te koszta, gdy w perspektywie był wielomilionowy majątek? Sprawy posuwały się naprzód, o czym świadczyły różne urzędowe pisma przychodzące z sądu – prośby o dostarczenie brakujących dokumentów, wezwania do zapłaty itp. W każdej rozmowie mecenas G. zapewniał państwa N. o swoich znakomitych, wieloletnich kontaktach w sądach, dzięki czemu składane przez niego pozwy miały być rozpatrywane szybko i korzystnie. Po trzech latach państwo N. zaczęli się jednak niepokoić, że wymarzony spadek jakoś się nie przybliża, a koszty związane z jego odzyskaniem rosną. Ich obawy rozwiało pismo, jakie za pośrednictwem kancelarii adwokackiej dostali z Ministerstwa Infrastruktury. Wynikało z niego, że niebawem rozpocznie się procedura zwrotu ich majątku, trzeba jeszcze tylko dostarczyć kilka dokumentów.
Tymczasem mecenas jakby spowolnił swoje działanie, więc zaniepokojony Robert N. wysłał list ponaglający na podany mu adres mailowy kancelarii. Dostał od szefowej kancelarii odpowiedź z zapewnieniem, że zmobilizuje Krzysztofa G. do aktywniejszego działania. Upływały kolejne miesiące, pisma z sądów i urzędów przychodziły, dokumentacji było mnóstwo, były robione kolejne opłaty. W sumie państwo N. wydali na poczet przyszłego majątku ponad milion złotych, prawie całe oszczędności, jakie przywieźli ze sobą z Anglii. A majątku nie było widać. Wreszcie Robert N. zaniepokoił się na dobre i postanowił sprawdzić mecenasa G. Pomógł mu przypadek. Podczas spotkania towarzyskiego u znajomych opowiedział o swojej sprawie i poprosił o pomoc w znalezieniu firmy detektywistycznej. Okazało się, że jednym z uczestników spotkania był policjant. Sprawa od razu wydała mu się mocno podejrzana.
Mecenas G.
Robert N. przedstawił Policji wszystkie dokumenty, jakie w ciągu czterech lat przekazywał mu mecenas Krzysztof G. Było ich ponad 400, z pieczęciami sądów, kancelarii parafialnych, archiwów państwowych, ministerstw, nawet IPN. Już pierwsze sprawdzenie w sądzie wykazało, że pod podanymi numerami akta takich spraw nie figurują, nie istnieją również podpisani pod kolejnymi dokumentami sędziowie. Potem poszło lawinowo – wszystkie dokumenty poddano badaniom i wszystkie okazały się sfałszowane. Mapy, zdjęcia, dokumenty, pieczęcie, wszystko było zręcznie fałszowane na podstawie materiałów prezentowanych w internecie. W Łodzi nie istniała wskazana przez G. kancelaria adwokacka, zaś adres mailowy, na który Robert N. pisał z prośbą o interwencję, był jednym z kilku mailowych adresów Krzysztofa G., zatem to on sam odpowiadał jako rzekoma szefowa kancelarii.
Ale przede wszystkim nie istniał mecenas Krzysztof G. Istniał tylko Krzysztof G., mężczyzna bez zawodu, z podstawowym wykształceniem. Owszem – pasjonat historii, znawca heraldyki, miłośnik II wojny światowej i Hermanna Göringa, kolekcjoner. A także niezły aktor, który nie tylko odtwarzał role Göringa podczas spektakli rekonstrukcyjnych, lecz także z powodzeniem wcielił się w postać mecenasa. Specyfikę pracy adwokackiej znał co nieco od swojego sąsiada, autentycznego adwokata. W trakcie śledztwa okazało się, że Krzysztof G. stworzył stronę internetową i oferuje usługi odtwarzania drzewa genealogicznego, istniała więc obawa, że jego ofiarami mogło paść więcej osób. Do organów ścigania nikt się jednak nie zgłosił. Być może ze wstydu.
Kolekcjoner, fałszerz i oszust
Przeszukanie mieszkania i zatrzymanie Krzysztofa G. odbyły się z udziałem wojskowego patrolu rozminowania saperskiego, wiadomo było bowiem, że posiada on dużą kolekcję broni, w tym palnej. Żołnierze zabezpieczyli wiele jednostek broni pochodzącej z okresu II wojny światowej, m.in. pocisk artyleryjski 75 mm, pocisk przeciwlotniczy kal. 37 mm, mechanizm zapalnika z układem ogniowym grupy zapalników AZ, dwa pociski podkalibrowe kal. 46 mm, pocisk podkalibrowy kal. 76 mm, granat odłamkowy garłacz, wyrzutnię 10 mm granatu przeciwpancernego, cztery sztuki amunicji do broni 7,92 mm z prochem. Dopiero kiedy broń została zabrana, do przeszukania przystąpili policjanci. Odnaleźli kilkaset sfałszowanych dokumentów, których kopie rzekomy mecenas wysyłał Robertowi N., gotówkę w wysokości 80 tysięcy złotych i sporo wartościowych eksponatów. Prokurator postawił Krzysztofowi G. zarzuty wyłudzenia ponad miliona złotych, podrabianie dokumentów, powoływania się na wpływy w sądach i nielegalne posiadanie broni. Zarzuty usłyszała też partnerka aresztowanego, która pomagała mu tworzyć fałszywe dokumenty.
W październiku 2019 r. Sąd Okręgowy w Poznaniu uznał Krzysztofa G. za winnego zarzucanych mu czynów i wymierzył mu karę czterech lat pozbawienia wolności oraz dwa i pół tysiąca złotych grzywny. Zobowiązał go także do naprawienia szkody w wysokości ponad miliona złotych na rzecz pokrzywdzonych. Wątpliwe jednak, aby państwo N. kiedykolwiek odzyskali utracone pieniądze. Wprawdzie między skazanym a poszkodowanymi została zawarta sądowa ugoda, na mocy której miały zostać im przekazane pieniądze ze sprzedaży całej kolekcji Krzysztofa G., jednak wartość tej kolekcji była daleka od straty, jaką ponieśli. Wątpliwe też, czy poznają prawdziwą historię swojej rodziny. Wszystkie opowieści Krzysztofa G. były zmyślone, a drzewo genealogiczne przez niego stworzone było tak samo fikcyjne, jak i sam „mecenas”.
Elżbieta Sitek
zdj. unsplash