Na początku listopada do tego wąskiego grona ponownie dołączyli funkcjonariusze polskiej Policji. Na zaproszenie TOPR-u pod Mnichem zameldowało się czterech policjantów z BOA i ja. Zarówno dla nich, jak i dla mnie miała to być przygoda życia. Kierownikiem działań nurkowych był doświadczony ratownik górski Maciek Latasz, który na zmianę z instruktorem CPKP ,,BOA” ,,Strażakiem” przez kilka godzin powtarzali, że najważniejsze jest bezpieczeństwo. Przez kolejne pół dnia dopasowywali i mierzyli suche kombinezony pożyczone od zaprzyjaźnionych służb, sprawdzali różne zamki i suwaki, klamry i złączki, mierzyli i dokręcali przeróżne rurki i wężyki. Zakładali na plecy ważące prawie 30 kg butle ze sprężonym powietrzem, aby zaraz je zdjąć i majstrować kolejną godzinę przy ustniku, poprawiając kolejną dyszę. Omawiali zasady poręczowania, sposoby komunikacji pod wodą czy metody przemieszczania się z ograniczoną widocznością. Pięciu facetów było w swoim żywiole, a ja siedziałem jak na tureckim kazaniu.
Około dwudziestej czwartej zakończył się pierwszy dzień szkolenia, tzw. teoria. Następnego dnia od rana kolejne przymiarki, dobijanie butli z powietrzem, uzupełnianie dodatkowych butli. Gdy już każdy nurek miał dopasowany sprzęt, włożony do torby wielkości małego samochodu, którą osobiście przeglądał Maciek w asyście „Strażaka”, mogliśmy ruszać z Zakopanego.
DZIESIĘĆ GODZIN PRZYGOTOWANIA, PÓŁ GODZINY NURKOWANIA
Dwoma TOPR-owskimi busami, zapakowanymi po dach przywieźliśmy nad Morskie Oko kilkaset kilogramów niezbędnego sprzętu. Tu poszło już szybciej. Po dwóch godzinach pierwsi szczęśliwcy zanurzyli stopy w jeziorze. Była godzina 16, gdy panowie zniknęli pod wodą, ja zostałem na brzegu pogrążony w coraz to większych ciemnościach, przyprószony padającym śniegiem, który po chwili zamienił się w rzęsisty deszcz, a temperatura odczuwalna spadła do -3°C. Do kwater wróciliśmy zmarznięci i ledwo żywi.
Następnego dnia udało się zanurkować dwa razy, za pierwszym razem nawet przy świetle dziennym. Gdy nurkowie wchodzili do wody, była piękna pogoda, co odważniejsze cepry robiły sobie selfie na tle gór rozebrani do koszulek. Ale jak to w górach, po kwadransie nie było już widać Mięguszowieckich Szczytów, parę minut później nie widziałem własnych stóp i musiałem uważać, aby nie przegapić powrotu nurkujących policjantów, którzy niczym zjawy wynurzali się z mgły. Po sprawdzeniu ciśnienia w butlach okazało się, że nie trzeba wracać i można zanurkować bez uzupełniania powietrza. Po obowiązkowym odpoczynku drugie zanurzenie odbywało się w całkowitych ciemnościach, bez asysty turystów, którzy musieli jeszcze wrócić na nogach prawie dziesięć kilometrów do swoich samochodów i autobusów.
DWA TEATRY
Niebo nad górami przejaśniło się całkowicie, taflę jeziora rozświetlił księżyc i kilka gwiazd. W oddali przebijały się kontury szczytów, a ja miałem swoje pół godziny zupełnie sam, siedząc z aparatem w ręku w tym pięknym teatrze. W oddali majaczyły sylwetka Mnicha i światełka powracających nurków. Panowie nie chcieli się przyznać, czy widzieli zatopiony wrak Syreny, która niegdyś woziła turystów po jeziorze. Udawali, że nic im nie wiadomo o mającym kilkaset lat podwodnym, limbowym lesie, nie spotkali nawet słynnej, przeszło metrowej głowacicy, która króluje wśród tysięcy miejscowych pstrągów. Jak mantrę powtarzali, że przyjechali tu służbowo, a nie turystycznie. Założeniem szkolenia były przecież trening przy linach poręczowych, nurkowanie w toni i przeszukiwanie akwenu. Na dowód tego pokazali mi dwie puszki, jedną szklaną butelkę i połamany parasol wyłowiony z dna jeziora.
JACEK HEROK
zdj. autor