Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Zbrodnicza spółka Zbońskich

W długiej galerii międzywojennych zbrodniarzy jedno z pierwszych miejsc z pewnością należy się parze Zbońskich. W stosunkowo krótkim czasie, od roku 1919 do połowy roku 1924, Stanisław Zboński – 28-letni szewc, rodem z Warszawy, i jego 22-letnia kochanka Janina Szykowiczowa, podająca się za panią Zbońską – popełnili ponad 50 morderstw na tle rabunkowym, nie licząc bezkrwawych oszustw i kradzieży.

Przerażenie ogarnia, gdy się czyta szczegółowo zeznania podane przez niego samego [Zbońskiego], tych wszystkich 51 morderstw skrytobójczych, popełnionych zawsze według planu – pisał katowicki „Górnoślązak” w lipcu 1924 r. – Mordowano nożem, duszono rękoma, strzelano do bezbronnych z rewolweru. Ofiarami mordu są kobiety przeważnie, często żydzi. Miejscem mordu najczęściej las przydrożny, pustkowie, czasem mieszkanie mordowanego. Morderstw dokonano na całym terenie b. Kongresówki i Małopolski; po każdem morderstwie zmieniano miejsce pobytu i nazwiska. Zbrodnicza para przebywała kolejno w Wilnie, Grodnie, Brześciu Litewskim, Warszawie [gdzie zamordowano, według zeznań Zbońskiego, członka misji sowieckiej] i w Krakowie.

Swoją bogatą działalność przestępczą rozpoczął Zboński w 1919 r. w Wilnie, pracując w wojskowej służbie kwatermistrzowskiej. Tam, na podstawie sfałszowanych dokumentów, defraudował z intendentury artykuły żywnościowe, umundurowanie i wszystko, co tylko można było spieniężyć. Po kilku miesiącach tych praktyk, kiedy zorientowano się, kto kradnie, Zboński zdezerterował z wojska.

Schronił się u Janiny Szykowiczowej, z którą stworzył zgrany bandycki tandem. Czy na nich wzorowali się Bonnie i Clyde, amerykańska para zbrodniarzy lat 30. ubiegłego wieku – trudno powiedzieć. Ale nie jest to wykluczone, bowiem światowa prasa sporo o naszej zabójczej spółce pisała. Początkowo grasowali w Wilnie, czerpiąc dochody ze stosunkowo drobnych kradzieży i oszustw. Unikali rozlewu krwi. Wkrótce jednak odważyli się na pierwsze morderstwo. Ofiarą padł rodzony brat Zbońskiej, który daremnie usiłował sprowadzić ją na drogę cnoty i odwieść od łamania prawa. Wściekła na niego Zbońska, w obawie, że brat za dużo o nich wie i może to „sprzedać” policji, bez skrupułów wydała na niego wyrok śmierci. Zboński wykonał go w lesie koło Grodna, przebijając niedoszłemu szwagrowi tętnicę szyjną.

Pierwszy raz za kratkami

Po powrocie do Wilna Zboński przebrał się w mundur podchorążego i pod nazwiskiem Karol Krause, wraz ze swą wspólniczką, dokonali kolejnej serii oszustw, fałszerstw i kradzieży. Zdemaskowani przez policję dostali się – bezpośrednio przed zajęciem Wilna przez bolszewików – do więzienia, skąd – wykorzystując wojenny rozgardiasz – udało im się uciec.

Szczęście im sprzyjało. Bezpośrednio potem Zboński zgłosił się do władz rosyjskich, podając się za jeńca wojennego Ilję Getmanowa, powracającego z Niemiec do Łotwy. Udało mu się nawet wyrobić dokumenty tożsamości krasnoarmiejca i nadal uprawiać złodziejski proceder.

Kiedy w kwietniu 1919 r. Wilno ponownie powróciło pod polską jurysdykcję, Zbońscy czuli, że grunt zaczyna im się palić pod nogami. Postanawili uciekać z Litwy i wyjechać do Warszawy, aby zniknąć w wielkomiejskim tłumie. Nie mieli jednak gotówki, planowali więc zabójstwo swej gospodyni, u której wynajęli pokój przy ul. Kalwaryjskiej 6.

Jak zaplanowali, tak i wykonali. Zboński udusił kobietę, w czym czynnie pomagała mu Janina Szykowicz. Spodziewali się jakiejś większej gotówki, ale nic nie znaleźli. Złota, biżuterii też nie. Zwłoki gospodyni upchnęli w piwnicy, w skrzyni na węgiel.

W stolicy Zboński ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem Karasiński. Zarabiał na życie jako szewc. Kiedy zapadł na żółtaczkę i trafił do szpitala, Zbońska utrzymywała się z drobnych kradzieży i prostytucji. Poznała również pewnego poznaniaka, z którym przebalowała cały miesiąc. W końcu zdradziła kochankowi, że poznaniak ma gruby portfel i warto by było go „oskubać”.

Wymyślili więc wyjazd do Sochaczewa, do rzekomych krewnych, pod pretekstem ich odwiedzin. Od stacji poszli przez las. Po półgodzinnym marszu Zbońska zaproponowała krótki odpoczynek, rozłożyła kocyk i wyjęła butelkę wódki. Gdy gość z Poznania sięgnął po kieliszek, siedzący z boku Zboński strzelił mu w głowę z pistoletu. Obdarłszy zabitego do koszuli, zwłoki przykryli gałęziami i leśną ściółką. Potem, jakby się nic nie stało, spokojnie wrócili na stację.

Powrót na Kresy

Nie czując się pewnie na warszawskim gruncie, Zbońscy przenieśli się do Grodna, spieniężywszy uprzednio rzeczy zrabowane zabitemu. Ponieważ jednak gotówka szybko im się skończyła, a nie trafiła się żadna okazja do rozboju, pojechali do nieodległego Brześcia. Już na stacji wypatrzyli potencjalną ofiarę. W kolejowym bufecie siedziała młoda, samotna kobieta przy szklance z herbatą i kanapką w ręku. Przysiedli się do stolika i nawiązali towarzyską rozmowę. Dowiedzieli się, że nieznajoma jest nauczycielką, przyjechała do Brześcia po zakup książek do szkolnej biblioteki i szuka taniego miejsca na dwie noce. Zbońscy natychmiast zaoferowali pomoc, proponując „kącik” we własnym domu na obrzeżach miasta.

Nieświadoma zagrożenia nauczycielka z ochotą przyjęła zaproszenie, tym bardziej że na dworze już zmierzchało. Daleko nawet nie musieli iść. W pobliskim parku, do którego wprowadził ich Zboński, aby rzekomo skrócić drogę, odczekawszy na odpowiedni moment, z zimną krwią uderzył kobietę w głowę przygotowanym młotkiem. Bezwładne ciało odciągnęli szybko w zarośla, zabierając torebkę i drobną biżuterię, po czym wrócili na stację. Postanowili bowiem pierwszym pociągiem opuścić Brześć. Nie zapomnieli jednak o bagażu ofiary pozostawionym w kolejowej przechowalni.

Ucieszyli się, że najbliższy pociąg zawiezie ich do Drohiczyna, bowiem w pobliżu tego miasta mieszkali krewni Szykowiczowej (Zbońskiej). Jadąc tam, wymyślili więc legendę, że w nadziei nawiązania znajomości i „współpracy biznesowej” z jakimś bogatszym gospodarzem (czyt. „wykiwania” go), wcielą się w rolę bogatych reemigrantów z Ameryki. W tym celu, chcąc pochwalić się swą majętnością, wynajęli w Drohiczynie furmankę, kupili prezenty, żywność i alkohol, aby sprawić krewniakom sute przyjęcie, a zarazem roztoczyć wokół siebie aurę „bogatych wujków z Ameryki”, których stać na wszystko. Po drodze, niejako z przyzwyczajenia, uśmiercili wiozącego ich furmana, którego obecność – jak słusznie rozumowali – przeczyłaby zarówno wersji o ich powrocie zza oceanu, jak i materialnym dostatku.

Zamierzony cel z pewnością osiągnęli, pozostawiając ubogich krewnych w stanie głębokiej frustracji. Także i z tego powodu, że „wujek z Ameryki” zamiast podarować im konia i furmankę, sprzedał wszystko bogatemu Żydowi i nie zostawił ani centa.

Powrót do Grodna

Każdą podróż pociągiem Zbońscy traktowali jak preludium do nowej zbrodni. Najpierw miło rozmawiali ze współpasażerami, starając się wysondować ich status materialny, sytuację rodzinną, cel podróży, a nawet najbliższe życiowe plany, po czym – uznawszy, że nieznajomy wart jest bliższego zainteresowania, proponowali swoją bezinteresowną pomoc w każdym zakresie. Byleby tylko zgodził się z nimi pójść. Jeśli komuś w tym momencie zapalała się czerwona, ostrzegawcza lampka w głowie – dziękował za zaproszenie, ratując w ten sposób życie. Niewiele jednak takich osób było, większość dawała się skusić obietnicami. Tak jak nauczycielka spod Brześcia czy reemigrantka z Rosji Maria Wasilewska, której zbytnia wiara w szczerość intencji nieznajomych z pociągu kosztowała życie nie tylko jej, ale również jej męża.

Zbońscy dotarli bowiem do niego dzięki dokładnej relacji żony, która nie szczędziła szczegółów dotyczących ich rodzinnego życiorysu, ujawniając nawet aktualny adres męża w Brześciu. Dowiedziawszy się, że kobieta zmierza do siostry w Druskiennikach, przekonali ją, aby przenocowała w ich majątku w Łosośnie pod Grodnem, bo podróż pociągiem w nocy jest niebezpieczna. Ponieważ dom miał być niedaleko, zrezygnowali z dorożki, aby w pobliskim lesie zamordować swoją ofiarę i ograbić ze wszystkiego. Ustalili też dokładny plan pozbycia się męża reemigrantki i przywłaszczenia spodziewanego łupu. W tym celu Zbońska przebrała się za felczerkę, Zboński zaś za sanitariusza szpitalnego i pojechali do Brześcia, do męża zamordowanej. Opowiedzieli mu zmyśloną historię o chorobie małżonki, która uległa ciężkiemu wypadkowi i leży w białostockim szpitalu. Prosi męża, aby do niej przyjechał.

Przerażony Teodor Wasilewski spakował natychmiast do torby wszystkie swoje złote 10-rublówki oraz biżuterię i razem z bandycką parą ruszył na ratunek żonie. Nie dane mu jednak było się z nią zobaczyć. Zboński bez skrupułów zastrzelił go z rewolweru w zwierzynieckim parku w Białymstoku, zgarniając cały jego majątek.

Dopóty dzban wodę nosi…

Z Białegostoku – jak informował tygodnik „Na Posterunku” – wpadają Zbońscy na krótki czas do Brześcia, gdzie mordują, a następnie obdzierają z kosztowności poznaną w drodze siostrę miłosierdzia. Pod Baranowiczami zabijają chłopa, wiozącego ich parokonną furmanką. Jednego ze zrabowanych koni sprzedają od ręki, z drugim powracają do Grodna, gdzie Zboński z równym tupetem, jak i spokojem buduje dla konia szopę i urządza w niej licytację zwierzęcia.

We wrześniu 1921 r. pojechali na Targi Wschodnie do Lwowa, na prestiżową międzynarodową imprezę promującą osiągnięcia przemysłu rodzimego i zagranicznego. W tłumie odwiedzających targi wyłuskali polonusa z USA, który miał nieszczęście im zaufać, polubić i nieopatrznie wyjąć przy nich zasobny portfel. Nieświadomie przypieczętował w ten sposób swój los. Zboński już go nie odstąpił. Wyczekawszy na odpowiedni moment, zaatakował i zabił swą ofiarę w… wygódce – jak podał tygodnik „Na Posterunku”, nie wdając się w szczegóły. Ponoć w portfelu miała być fortuna – 5000 dolarów.

Opisane w artykule przykłady makabrycznych zabójstw pary zdegenerowanych kochanków nie wyczerpują pełnego katalogu zbrodni, jakich się dopuścili w latach 1919–1924 w naszym kraju. Długo udawało im się bezkarnie zabijać i rabować niewinnych ludzi. Zbyt długo też, nabierająca dopiero doświadczeń, Policja Państwowa tylko bezradnie zabezpieczała ślady i dokumentowała ich bestialskie czyny.

Dopiero w 1923 r., dzięki skomasowanym działaniom sił policyjnych Wilna, Białegostoku, Brześcia, Grodna, a także Warszawy, analizie zgromadzonych dowodów, w tym sposobu działania sprawców, udało się wpaść na ich ślad. Zabójcza para, czując już na sobie oddech śledczych, postanowiła się rozdzielić, aby przeczekać zagrożenie. Nic im to jednak nie dało.

Zboński został zatrzymany w Baranowiczach pod zarzutem zamordowania chłopa i zrabowania mu konia. Jego kochankę złapano w Wilnie na kradzieży kieszonkowej.

Dochodzenie, a później proces w sprawie pary zwyrodniałych zbrodniarzy trwały blisko dwa lata.

W 1925 r. ogólnopolska prasa codziennie niemal donosiła o coraz to nowych wykrytych grabieżach i morderstwach popełnionych przez Stanisława Zbońskiego i Janinę Szykowicz. W procesie, który toczył się przed Sądem Okręgowym w Wilnie, Zboński z pełnym cynizmem przyznał się do popełnionych zbrodni, ale jako prowodyra wskazywał swoją kochankę. On miał być tylko jej bezwolnym narzędziem. Z kolei Szykowicz w ogóle nie przyznawała się do winy, o wszystko oskarżała kochanka. Symulowała chorobę, łykała w celi gwoździe, igły i tłuczone szkło. Nic to jednak nie pomogło. Obydwoje zostali skazani na karę śmierci.

Stanisław Zboński został rozstrzelany 28 maja 1925 r. w Wilnie. Janina Szykowicz zawisła na szubienicy na początku 1926 r. w więzieniu w Wołkowysku.

nadkom. KRZYSZTOF MUSIELAK

dyrektor BEH-MP KGP

JERZY PACIORKOWSKI

Biuro Edukacji Historycznej – Muzeum Policji KGP

zdj. usnsplash, pixabay