Nie wszyscy też pewnie wiedzą, że Juliusz Machulski, pisząc scenariusz do tego filmu, szukał wsparcia w przedwojennej prasie, a przede wszystkim w „Tajnym Detektywie”, którego już sam podtytuł – „Ilustrowany Tygodnik Kryminalno-Sądowy” – wyjaśnia profil tego pisma i charakter zamieszczanych w nim materiałów.
Czytelników, którzy nie mieli dotąd w ręku tego krakowskiego tygodnika, wypada uświadomić, że jego ukazanie się na rynku prasowym w 1931 r. wywołało w całym kraju olbrzymie poruszenie. Dziś byśmy powiedzieli, że był to jeden z pierwszych polskich tabloidów, bodaj największy. Brukowiec ociekający krwią, ale trafiający w gusta żądnej sensacji publiczności. Każdego tygodnia na rynku pojawiało się 100 tys. egzemplarzy tego czasopisma, które rozchwytywano na pniu.
Pomimo upływu dziesięcioleci pamięć o „Tajnym Detektywie” wcale nie zaginęła. Pojedyncze numery tygodnika można dziś nabyć w antykwariatach i na aukcjach internetowych. Nigdzie nie zagrzewają długo miejsca. I nic dziwnego, bo to pasjonująca lektura i źródło informacji o ciemnej stronie życia naszych rodaków sprzed wieku.
Ekranowy Duńczyk i inni przestępcy
W filmie Juliusza Machulskiego głównym bohaterem jest kasiarz Henryk Kwinto (w tej roli Jan Machulski), który po wyjściu z więzienia dąży do organizacji skoku na bank swojego dawnego wiarołomnego wspólnika, Gustawa Kramera (Leonard Pietraszak), odpowiedzialnego za śmierć jego dawnego przyjaciela. Inspiracją do postaci Kwinty był Stanisław Cichocki, ps. Szpicbródka, również „profesjonalny” kasiarz żyjący w dwudziestoleciu międzywojennym w Warszawie, który zasłynął z autorstwa metody neutralizowania systemów alarmowych przy użyciu… małej mosiężnej blaszki.
Galerię sław stołecznego złodziejstwa tamtej epoki uzupełniają jeszcze tacy zawodowi kasiarze, jak: „Nuta”, „Moks”, „Szpula”, Melski i Krempitsch. Karzące ramię sprawiedliwości reprezentowali natomiast komisarze Policji Państwowej: Przygoda i Karelicki, również mający swoje historyczne pierwowzory w przedstawicielach organów ścigania. Komisarz Leon Przygoda to, na przykład, autentyczny funkcjonariusz policji śledczej z Zamościa, Siedlec, a od roku 1930 r. – stołecznego Urzędu Śledczego.
Zastanawiająca jest natomiast obecność w tym zestawieniu kasiarzy niejakiego J.J. Duńczyka (granego zresztą wyśmienicie przez Witolda Pyrkosza). W policyjnych annałach, wśród fachowców tej branży nie odnotowano złodzieja (kasiarza) o takim nazwisku. Znalazł się natomiast Tadeusz Duńczyk, 21-letni mieszkaniec podwarszawskiej Zielonki, który trafił za kratki (i na łamy „Tajnego Detektywa” 1931, nr 49) nie za udział w skoku na bank, ale za prymitywny, bandycki napad rabunkowy na kobietę, dokonany z łomem w ręku. Nie był to więc doświadczony kasiarz, spec od alarmów – jakim chciał go widzieć Juliusz Machulski w swoim filmie, ale zupełny nowicjusz, i to raczej bez widoków na zdobycie sławy legendarnego stołecznego przestępcy. Prawdopodobnie młody Duńczyk „trafił do filmu” tylko i wyłącznie dzięki swemu nietuzinkowemu nazwisku, które przypadkowo znalazł reżyser, przeglądając numer „Tajnego Detektywa”. I, na szczęście, zaakceptował je, bo świetnie pasuje do tej postaci.
Atak na schodach
W przygotowywanej do druku książce o stołecznym półświatku Jacek Dehnel przypomina sprawę Tadeusza Duńczyka, na którym – być może – wzorował się współczesny bandzior, 30-letni Henryk R., mieszkaniec Konstancina. To jemu przypisuje się dokonanie w latach 1992–1993 w stolicy 29 napadów na starsze kobiety, które również pozbawiał przytomności uderzeniem w głowę metalowym przedmiotem (stąd pseudonim Łomiarz) i ograbiał. Pięć zaatakowanych kobiet zmarło. Bandzior skazany został na 25 lat więzienia, po apelacji obniżono mu karę do lat 15. W roku 2008 wyszedł na wolność, ale już w następnym ponownie trafił za kratki. Też za napad rabunkowy na kobietę. Przedwojenny „Łomiarz” z Zielonki – Tadeusz Duńczyk na szczęście nie zdążył rozwinąć swej aktywności tak jak ten konstanciński. Miał pecha, wpadł tuż po swym rozbójniczym debiucie i w trybie doraźnym powędrował za kratki.
Dzięki pisarzowi Jackowi Dehnelowi, który skompletował materiały związane z tym śledztwem, możemy poznać szczegóły sprawy.
Tadeusz Duńczyk na ofiarę napadu upatrzył sobie 29-letnią Helenę Lieberman, żonę zamożnego kupca. Zauważył ją 31 października w lombardzie na Placu Napoleona, gdzie zastawiała kosztowną biżuterię, za którą zainkasowała 1000 zł. Jak na ówczesne czasy była to kwota bardzo duża. Kobieta schowała pieniądze do torebki i skierowała się na Nowogrodzką, na umówioną wizytę u modystki. W ślad za nią ruszył Duńczyk.
Kiedy Liebermanowa weszła do kamienicy pod nr 9, zauważyła idącego za nią mężczyznę. W tym momencie coś ją tknęło. Zatrzymała się więc, aby go przepuścić. Ten minął ją bez słowa, ale na drugim półpiętrze nagle stanął i sięgnął po notesik, jakby chciał coś sprawdzić. W chwili, gdy kobieta go mijała, szybkim ruchem wyciągnął spod płaszcza żelazny łom i znienacka uderzył ją w głowę. Cios był tak silny, że kobieta bez jęku upadła na posadzkę. Napastnik wyrwał jej torebkę i przez nikogo niezaczepiany, wymknął się na ulicę.
Śledztwo
Ciężko ranną kobietę przewieziono do szpitala, gdzie dokonano trepanacji czaszki. Po odzyskaniu przytomności ofiara niewiele jednak mogła powiedzieć o przebiegu napadu i samym napastniku. Jedynie, że był młody, wysoki, w jasnym gabardynowym płaszczu i cyklistówce na głowie. Na miejscu przestępstwa oprócz kałuży krwi nie znaleziono żadnych śladów, nie było też żadnego świadka tego napadu. W tej sytuacji przed funkcjonariuszami Urzędu Śledczego stanęło niezwykle trudne zadanie znalezienia jakiegoś punktu zaczepienia i ukierunkowania działań wykrywczych. Z konieczności skupiono się na pracy operacyjnej, mobilizując wywiadowców i tajnych współpracowników.
Kierujący grupą śledczą kom. Leon Przygoda nie miał najmniejszej wątpliwości, że Helena Liebermanowa nie była przypadkową ofiarą napadu. Musiała być obserwowana przez sprawcę i dopiero kiedy ten zauważył, że kobieta inkasuje większą gotówkę, zdecydował się na atak. Wniosek nasuwał się sam – napastnik niejednokrotnie krążył wokół lombardu, może więc ktoś go zapamiętał: jakiś pracownik, dozorca domu albo któryś z mieszkańców. Zadanie to zlecono wywiadowcom Urzędu Śledczego, którzy – choć dysponowali skromnym rysopisem bandziora – znaleźli punkt zaczepienia, docierając do osób, które rozpoznały młodzieńca w gabardynowym płaszczu. Uzyskano także jego adres zamieszkania w Zielonce koło Wołomina.
Miejscowa policja nie miała o nim najlepszej opinii. Dał się poznać jako drobny złodziejaszek, mający „lepkie ręce”. Aktualnie nigdzie nie pracował, wyrzucony za kradzież w firmie.
Zatrzymanie Tadeusza Duńczyka było dla niego kompletnym zaskoczeniem. Odpoczywał jeszcze po nocnej hulance w gospodzie u Majewskiego, gdzie trwonił zrabowane pieniądze, kiedy usłyszał za drzwiami ostre polecenie: „Otwierać! Policja!”. Próbował jeszcze iść w zaparte i konfabulować, ale gdy kom. Przygoda wziął do ręki leżące na stole wieczne pióro ze złotą stalówką i wybitym monogramem: „H.L. – 1920” (podarunek od męża Liebermanowej), Duńczykowi opadła szczęka. Nie miał już nic na swoją obronę.
Stołeczna prasa nie omieszkała podkreślić sukcesu warszawskiego Urzędu Śledczego. Wychwalała sprężystość i nieprzeciętne zdolności detektywistyczne prowadzącego śledztwo, który w tak niezwykły sposób zdołał w ciągu kilku dni wykryć i wsadzić pod klucz zuchwałego zbrodniarza.
nadkom. KRZYSZTOF MUSIELAK
dyrektor Biura Edukacji Historycznej – Muzeum Policji KGP
JERZY PACIORKOWSKI
Biuro Edukacji Historycznej – Muzeum Policji KGP
zdjęcia Narodowe Archiwum Cyfrowe, „Tajny Detektyw”
„Tajny Detektyw”, wydawany przez koncern prasowy Mariana Dąbrowskiego, był jednak nie tylko tabloidem – w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Ale tabloidem z ambicjami. Edytorsko bez zarzutu (wspaniałe, dynamiczne fotomontaże to zasługa grafika Janusza Marii Brzeskiego, ściągniętego przez Dąbrowskiego z samego Paryża). Artykuły – jak pisze Jacek Dehnel we wstępie do przygotowywanej książki – nawet jeśli epatowały przemocą i seksem, pisane były językiem literackim, z pewnymi ambicjami reporterskimi oraz licznymi odniesieniami do kultury wysokiej, np. wierszy perskiego poety Rumiego czy tragedii Schillera, co wyróżnia je na tle prasy brukowej.
Niestety, po 4 latach sukcesów, okupionych jednak ciągłymi utarczkami z częścią opinii publicznej, niechętnej istnieniu tygodnika, gwałtownymi atakami hierarchii kościelnej za drukowanie na łamach „TD” obrazoburczych treści, a także oskarżeniami władz administracyjnych za częste ujawnianie przez redakcję szczegółów prowadzonych śledztw i dochodzeń – „Tajny Detektyw” zniknął z rynku prasowego. Jedni odetchnęli z ulgą, większość pozostała w „nieutulonym żalu”.
(JERZY PACIORKOWSKI)