Tylko cztery roboczogodziny dzieliły mnie od urlopu. Kiedy przyszło zgłoszenie, że mamy jechać na trupa, optymistyczne tylko zmieniło się w depresyjne aż. Wpakowaliśmy się do samochodu i bez zbędnej zwłoki udaliśmy się w kierunku Rudy Pabianickiej. Naszym celem było jedno z tych świeżych łódzkich osiedli, na którym mieszkali korpomenedżerzy i prywaciarze.
Marketingowy bełkot dewelopera, przekonującego, że to idealna lokalizacja zapewniająca komfort, bliskość przyrody i zdrowe powietrze, zupełnie do mnie nie trafiał. I ta osobliwa nazwa – Mewa Park. Być może uruchamiało to wyobraźnię łodzian marzących o ucieczce z miasta. Mnie w centrum było dobrze, a kruki i wrony wydawały mi się o wiele ciekawsze niż nijakie mewy.
Dojechaliśmy na miejsce w dziesięć minut. Wszystkie domy na ulicy wyglądały tak samo. Że ich mieszkańcy nigdy się nie mylą? Nie wchodzą do sąsiada zamiast do siebie? A może właśnie się mylą i o to właśnie im chodzi? Skoro mają takie same domy, takie same garaże i takie same auta, to czemu nie mogą wymieniać się żonami?
Nasi zabezpieczyli miejsce zdarzenia, więc weszliśmy od razu na właściwą posesję. Okazały hol prowadził do salonu, ale skierowano nas do kuchni. Nigdy nie podążam za ogółem, zerknąłem więc najpierw do salonu, a dopiero później do kuchni.
– Janowski, nie jesteś czasem zbyt stary, żeby trup robił na tobie takie wrażenie? – aspirant Wachowiak, niezbyt bystry na co dzień, oczywiście musiał zauważyć, że włosy stanęły mi dęba.
– Nie chodzi o trupa… Chociaż nie – próbowałem zebrać myśli, bo to, co zobaczyłem w salonie, znacznie utrudniło mi podejście do trupa i cholernych czterech roboczogodzin. – Nie, właściwie chodzi o niego. Trochę komplikuje mi pewne sprawy. (…) Modus operandi – wobec braku innych możliwości odpowiedziałem lakonicznie i zgodnie z prawdą.
W ciągu trzech ostatnich miesięcy prowadziłem dwie sprawy kradzieży, które nie dawały mi spokoju. W obu z sejfów znajdujących się w domach nadzianych biznesmenów zniknęły małe woreczki zawierające diamenty. W obu ofiarami byli mężczyźni w wieku średnim, jeden wdowiec, drugi funkcjonujący w nieformalnym związku. Na sejfach nie znaleziono żadnych śladów włamania, ale mężczyźni utrzymywali, że okradła ich jakaś baba. Żaden z nich nie potrafił podać jednak jej nazwiska, a sporządzone na podstawie zeznań dwa rysopisy wykluczały się wzajemnie. No, chyba że w Łodzi ukrywała się jakaś hybryda – blondynka z ciemnymi włosami, w połowie prostymi, w połowie kręconymi, z oczami niebieskimi lub zielonymi, w zależności od tego jak na nie padało słońce.
(…) Dwoiłem się i troiłem, ale nie udało mi się znaleźć podejrzanej. Wdowiec wspominał o kobiecie, która przysiadła się do niego w barze, a drugi mężczyzna nabrał wody w usta i stwierdził jedynie, że wielokrotnie przekonywał się na własnej skórze o braku skuteczności działań policji i nie ma czasu, by udzielać odpowiedzi na bezsensowne pytania. Moje bezsensowne pytania? Wkurzył mnie ostro i pomyślałem sobie, że kiedy już złapię tę złodziejkę, to pogratuluję jej tego, że obrobiła skurwiela. Zasłużył, a może nawet sam się prosił?
Nieważne, istotne było to, że odwlekałem zamknięcie obu spraw i spokojnie czekałem na trzecie, podobne zdarzenie. Wiedziałem, że nastąpi to prędzej lub później, bo każda baba jak się rozochoci, to chce więcej.
Ta, której szukałem, nie mogła być inna. Dwa razy jej się udało, więc na pewno będzie chciała spróbować po raz kolejny. A w Łodzi miała jeszcze przynajmniej kilku kolesi, którzy trzymali w domach wartościową kolekcję kamieni. Ciekawe dlaczego baba uparła się na diamenty?
– Panie komisarzu, żona zamordowanego twierdzi, że z domu nic nie zginęło, nic poza…
– Poza diamentami – dokończyłem, obserwując kątem oka reakcję kolegów. Prognozowałem, że za chwilę szczęki im opadną. I dobrze, niech im się głupio zrobi.
– Poza diamentami – zdziwiony funkcjonariusz pokiwał głową. – Sejf został otwarty przy użyciu kodu, którego nie znał nikt poza małżonkami.
Bingo! W salonie widziałem otwarty sejf, w którym leżały teczki z dokumentami. Mogłem się założyć, że technicy nie będą w stanie zabezpieczyć żadnych śladów włamania ani odbitek palców, które przez laików nazywane są odciskami. Tak samo było przy poprzednich kradzieżach. Zero śladów, zero paluchów, zero typowań.
– Gdzie żona była podczas zdarzenia?
– Nie określiliśmy jeszcze czasu zgonu, ale utrzymuje, że ostatnie dwa dni spędziła na konferencji w Berlinie. Wróciła dziś rano.
Wróciła i zastała męża sztywnego jak nigdy. Ciekawe, czy zatarła ręce z radości, czy załamała je z bezradności, bo zaraz wyschnie źródło dochodów? (…)
Skróty pochodzą od redakcji.
Joanna Opiat-Bojarska:
Modus operandi [w:] Rewers,
Wydawnictwo Czwarta Strona, Poznań 2016, s. 538
Rewers to antologia 11 opowiadań kryminalnych autorstwa m.in. Marcina Wrońskiego, Ryszarda Ćwirleja, Remigiusza Mroza, Joanny Opiat-Bojarskiej, Marty Guzowskiej, Wojciecha Chmielarza, Gai Grzegorzewskiej i Joanny Jodełki. Każde z nich rozgrywa się w innym mieście, zwykle kojarzonym z danym pisarzem. Mamy więc komisarza Maciejewskiego i jego syna Olka (milicjanta), którzy w Lublinie próbują rozwiązać zagadkę śmierci młodych dziewcząt; spotykamy też kaprala Teofila Olkiewicza na kursie w szkole milicyjnej w Pile i oczywiście archeologów jako bohaterów opowiadania Marty Guzowskiej (archeolożki i pisarki). Mnie jednak najbardziej spodobał się łódzki komisarz Janowski – wyjątkowy mizogin. Fragment jego zmagań z rzeczywistością zamieszczamy obok.
AW