Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

o policjantach poległych na służbie KSIĄŻKA Dzielnicowy z Wałbrzycha

Fragment książki Joanny i Rafała Pasztelańskich Policjanci. Za cenę życia

(…) „Dziaku”. Po prostu. Kiedy zaczyna tę robotę w 2001 roku w komisariacie I w Wałbrzychu, jest młody i jak to mówią „nieopierzony”. Ale tyle w nim zapału, tyle chęci, że trudno go nie lubić i trzymać na dystans. Starsi stażem policjanci szybko zaczynają traktować „Dziaka” jak równego sobie. Po trzech latach w prewencji awansują go na dzielnicowego. Dostaje jedną z trudniejszych wałbrzyskich dzielnic – Piaskową Górę. (...)

Po Gąskach, kiedy już było wiadomo, że „Dziaku” nie dał rady w starciu z morzem, do komisariatu przy ulicy Wrocławskiej schodzą się obcy ludzie – różnych zawodów, o różnym statusie społecznym – z całej Piaskowej Góry.

– Przychodzili, żeby złożyć kondolencje, wyrazić swój żal. Wzruszenie, bo przecież wiadomo, że policji za bardzo się nie lubi. Że z policją mało kto trzyma. A tutaj przypadkowe osoby, które gdzieś kiedyś spotkały Marka na swojej drodze, przychodzą, żeby złożyć wyrazy współczucia – wspomina młodszy inspektor Adam Błaszak, komendant komisariatu I w Wałbrzychu.

Może dlatego, że „Dziaku” przede wszystkim był dobrym człowiekiem. Człowiekiem, a dopiero później policjantem. W tej kolejności.

„Skubi”, przyjaciel:

– Żartowaliśmy, że z takim charakterem bardziej pasował na księdza albo na lekarza. Na pewno nie na mundurowego.

Czasami, jak był po cywilu, to ludzie nawet nie przypuszczali, że jest z policji. Chyba za dobrze mu z oczu patrzyło. Na ulicy, cokolwiek by się nie działo, traktuje sprawcę jak człowieka, a nie idiotę. Nie wydaje pospiesznie sądów, nie ocenia bez dowodów. Daje zatrzymanemu szansę na wyjaśnienie, skruchę, czasem przeprosiny. Po kilku miesiącach pracy na dzielnicy już wie, kto po jednej reprymendzie więcej prawa nie złamie, a komu nie można popuścić. Czyta z jednego czy drugiego gościa jak z książki. I to proste podejście, takie ludzkie i tyle, trafia do ludzi. Bez różnicy, czy to bezdomny, przepity czy biznesmen – ma do niego szacunek. Kiedy idą czasem z Mirelą na zakupy, bywa, że spotkani po drodze piesi w pas mu się kłaniają:

– Siema, panie kierowniku.

Mirela:

– Nie umoralniał, nie krytykował. Mówił szczerze, doradzał. Nie był czarnowidzem, raczej wychodził z założenia, że wszystko będzie dobrze. Że się ułoży.

Tego dnia w Gąskach to nie pierwszy raz, kiedy „Dziaku” kogoś ratuje. Przed laty, zanim jeszcze w ogóle wstąpił do służby, pomógł trzem chłopakom topiącym się w pobliskim zbiorniku.

Mirela:

– Może ta akcja sprzed lat sprawiła, że potem już zawsze czuł się w wodzie pewnie? Bardzo dobrze pływał, nurkował z pełnym ekwipunkiem.

Często jeździli do Egiptu. Któregoś razu jeden z miejscowych nagle upadł przy basenie i stracił przytomność.

– Marek zaczął go reanimować. Zanim przyjechało pogotowie, przywrócił akcję serca. Pomagał mu kolega. A potem wrócił do mnie nad basen, jakby nigdy nic. Jakby właśnie podniósł komuś ręcznik z podłogi. Kolega był roztrzęsiony, nie mógł dojść do siebie. A Marek wręcz zawstydzony zainteresowaniem, jakie wzbudzał.

W Gąskach też myślał, że się uda. Że wskoczy do morza, uratuje. A potem pójdą sobie z Mirelą i córką na kawę, jak planowali. (…)

„Dziaku” nie lubi prac biurowych, nie jest typem gliniarza siedzącego przy biurku. Najlepiej czuje się w terenie. Denerwuje go dokładne wypełnianie sterty formularzy po każdej interwencji. Nie cierpi papierologii. Buntuje się, że wszyscy zrzucają czarną robotę na policję. A przecież policja jest od ochrony życia i mienia, a nie od wypełniania papierków. To chyba jedyne, co go kłuje w służbie, co przeszkadza. Poza tym wszystko stara się załatwiać łagodnie, pokojowo. Bez agresji.

Z czasem wiadomo już, że dzielnicowy Dziakowicz zawsze pomoże, wyjaśni, pogodzi. Że często ratuje kogoś z opresji. Tak jak w marcu 2003 roku, kiedy razem z kolegą z patrolu przeciął sznur, na którym powiesił się 27-letni mężczyzna. „Dziaku” podejmuje się reanimacji. Niedoszłego samobójcę udało się uratować, podobno już więcej nie targnął się na swoje życie. Jakiś czas później „Dziaku” z kolegami forsuje drzwi do mieszkania, w którym uwięziona jest skrajnie wycieńczona 68-letnia kobieta. Sąsiedzi przez dłuższy czas bagatelizowali dochodzące zza drzwi jęki. „Dziaku” i inni dostają za tę sprawę list gratulacyjny. Ale on sam nie lubi się wyróżniać, woli raczej działać anonimowo. Zawstydzają go wyróżnienia. Najmniejsze słowo pochwały. Chociaż po jego odejściu koledzy będą się zastanawiać, czy dzielnica to nie było dla niego za mało, on sam właśnie jako dzielnicowy czuł się najlepiej.

– Był jednym z wołów roboczych, niedocenionych. Miał pecha, bo trafił akurat na korek etatowy i nie można go było nigdzie przenieść. Nie miał o to pretensji, ale mógłby wykazać się w innym wydziale – powie jeden z kolegów. I tak jak skromny był Marek na samym początku, tak ta skromność była w nim do końca. Nie lubił poklasku, fałszywych nagród.

W 2010 roku podczas poszukiwań starszej, wyziębionej kobiety to „Dziaku” znajduje ją w zaroślach ogródków działkowych. Kolejny raz przeprowadza udaną reanimację. Albo słynna w Wałbrzychu akcja w czerwcu 2011 roku, w budynku wielorodzinnym na Piaskowej Górze. Policjanci dostają wezwanie, że jest ryzyko wybuchu gazu i w budynku przebywa podejrzany o dokonanie przestępstwa. „Dziaku” bez chwili zastanowienia pędzi do najbliżej położonego mieszkania, a stamtąd po balkonach przedostaje się na wspomniane 4 piętro i zapobiega katastrofie. Po balkonach wchodzi też, kiedy dostają wezwanie na inne wałbrzyskie  osiedle, gdzie małoletni wyrzucają z balkonu ciężkie przedmioty, w tym szafkę i książki. „Dziaku” tym razem wdrapuje się na 10 piętro. Do mieszkania, z którego co chwila lecą jakieś graty, przechodzi przez balkon sąsiada. Nie ma lęku wysokości. Gapiom na dole zapiera dech w piersiach, gdy widzą go łażącego bez asekuracji po barierkach.

W 2013 roku „Dziaku” po raz kolejny ratuje starszą kobietę. Tym razem lekarkę, która traci przytomność w mieszkaniu i w ostatniej chwili wzywa pomoc. Jakoś ogólnie jest takim dobrym duchem starszych kobiet.

Czesław:

– Sam z siebie opiekował się jedną staruszką. Odizolowana od sąsiadów, nieufna wobec obcych. Tylko „Dziakowi” otwierała, tylko do niego miała zaufanie. Kiedyś poszliśmy do niej razem. Zdjął kurtkę w przedpokoju jak domownik, kazał mi usiąść w pokoju, a sam wyszedł na zewnątrz. Patrzę, a on wraca po chwili z naręczem drewna do kominka. Wyszedł i drewna narąbał kobiecinie, żeby miała czym palić.

Albo jak kiedyś ze „Skubim” wpadają do mieszkania, gdzie małe dzieci są pozostawione bez opieki. „Dziaku” zarządza szybką akcję. „Skubi”:

– Dzieciaki były głodne, więc jako że miałem wtedy ze wszystkich nas najmłodsze dziecko, „Dziaku” poprosił, żebym ugotował kaszkę. Kiedy po jakimś czasie do mieszkania przyjechali pracownicy opieki społecznej, zobaczyli dość niecodzienny widok – policjantów gotujących kaszkę i na zmianę karmiących dzieciaki.

Jadą potem z nimi do domu dziecka. Nie chcą się rozstać. „Dziaku” i „Marcinek” przełykają łzy. Dusi w gardle. (…)

– Moje pasje to żonka, góry i motor – powie w wywiadzie dla lokalnej gazety tuż po wyborze na dzielnicowego.

Na chopperze jeździ codziennie do pracy. Wolny czas spędza z rodziną, dziećmi i żoną na wycieczkach po Polsce. Jeżdżą w góry, nad morze. Sami, we czwórkę lub z przyjaciółmi. Lubi życie. Widać to na każdym kroku i na każdym zdjęciu, jakie po Marku zostanie. „Marcinek”:

– Do rany przyłóż. Na służbie, po służbie, nigdy nie odmówił pomocy. O, teraz przypomina mi się na przykład sprawa z akumulatorem, bo akurat mi szwankuje. Pamiętam, jak dwa lata temu też mi się popsuł. Marek od razu radził, gdzie, co i jak. Pomagał zakładać akumulator. Ludzie go znali, lubili, wszystko załatwiali mu szybciej, po przyjacielsku.

Czesław, od 7 lat na emeryturze, znał Marka od początku jego służby:

– Przyszedł jako gotowy materiał na gliniarza. Jeszcze niewyszkolony, żółtodziób absolutny, ale od razu wiedziałem, że jest dobrym obserwatorem.

„Dziaku” potrafi  słuchać, nigdy nie przerywa. Dużo tych wspólnych patroli mają z Czesławem. Później, jako dzielnicowi, mają też graniczące ze sobą dzielnice.

– Przez siedem lat współpracy nigdy nawet głupio się nie posprzeczaliśmy. Nic. Nie dzielił ludzi na lepszych czy gorszych. Czy bezdomny, czy prezydent to zawsze był dla niego człowiek. Przez duże C.

– Kiedy ja już dwa lata pracowałem w swojej dzielnicy, on zaledwie kilka miesięcy. Idziemy jednego dnia ulicą, a ludzie mu machają. Taki leszcz był, a mimo to ludzie do niego lgnęli, mieli zaufanie – wspomina Czesław. (…)

 

Skróty pochodzą od redakcji.

 

Joanna i Rafał Pasztelańscy: Policjanci.

Za cenę życia. Wydawnictwo

Znak Horyzont, Kraków 2016,

s. 384