Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Morfiniści i porcjarze (nr 126/09.2015)

Przedwojennych narkomanów najczęściej nazywano morfinistami lub kokainistami, a samo zjawisko morfinomanią. Nieprzypadkowo zresztą, źródeł narkomanii upatrywano bowiem w medycynie, a ściślej w środkach uśmierzających ból.

Jednym z najpopularniejszych i najbardziej skutecznych była wówczas morfina, masowo stosowana w okresie I wojny światowej przez lekarzy frontowych w celu złagodzenia cierpień rannym żołnierzom. Szybko skonstatowano, że poprawia ona również samopoczucie i dodaje energii także ludziom zdrowym. Podobnie jak jej bliźniacza siostra – kokaina. Niestety, obydwie substancje miały jeden poważny defekt – mocno uzależniały, wywołując u narkomana tzw. głód narkotykowy, któremu tylko niewielu uzależnionych było w stanie się oprzeć. Większość wchodziła więc na drogę przestępstwa, starając się za wszelką cenę zdobyć narkotyk lub środki na jego zakup. Kradzieże, rozboje, a nawet zabójstwa popełniane pod jego działaniem nie były wówczas czymś wyjątkowym.

NARASTAJĄCY PROBLEM

Jak podaje Stanisław Milewski w swej książce „Ciemne strony międzywojnia”, powołując się na informacje z dziennika „Rzeczpospolita” z 15 sierpnia 1929 r., w samej tylko Warszawie było wówczas około 15 tys. narkomanów stale zażywających kokainę, morfinę, opium i eter. Na ile wiarygodne są te dane, trudno powiedzieć, dziennikarz opisujący zjawisko przyznał bowiem, że informacje zbierał bezpośrednio od „porcjarzy” (tak wówczas nazywano dilerów narkotykowych), czyli z niezbyt pewnego źródła.

Znacznie groźniejszą plagę społeczną stanowił w tym czasie alkoholizm, który był łatwo dostępny, szybko przenikał w struktury mózgu, wzbudzając agresję i patologiczne instynkty. Jego etiologia była już dobrze znana funkcjonariuszom PP, również instrukcje służbowe podpowiadały, jak postępować w kontaktach z osobami nietrzeźwymi. Narkotyki nie były u nas jeszcze tak powszechne, jak w krajach zachodniej Europy. W Polsce zaczęto o nich mówić dopiero w połowie XIX w., nie akcentując jednak zagrożenia, jakie mogą stanowić dla osób uzależnionych.

Najszybciej zainteresowała się nimi nasza awangarda artystyczna, która szukała podniety dla swych twórczych inspiracji. Używki znalazły więc podatny grunt w niektórych środowiskach twórczych, trafiając do największych krajowych aglomeracji: Warszawy, Krakowa, Poznania i Lwowa. Polska wieś, póki co, nie była wtedy zainteresowana narkotykami, gustując na co dzień w rodzimej mocnej okowicie.

Sytuacja uległa zmianie w wyniku I wojny światowej i jej następstw. Wśród ludzi wszelkich warstw społecznych – pisała „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” – ukazały się w zastosowaniu trucizny, o których zażywaniu bez recepty lekarskiej jeszcze przed kilku laty nikt nie słyszał. Kokaina, dawniej stosowana przeważnie przy operacjach, przez chirurgów i odpowiedzialnych dentystów, obecnie stała się popularną zarówno w pałacach, jak i w suterynach, i na poddaszach.

ZŁOTY INTERES

Pierwsze narkotyki trafiły do Polski z Niemiec, głównie w drodze przemytu. Rozprowadzono je, szybko osiągając bajońskie zyski. Jak obliczyła w 1933 r. „Gazeta Administracji i Policji Państwowej”, włamanie np. do sklepu przynosiło przestępcy średnio ok. 200 proc. zysku w stosunku do poniesionych kosztów (przy dużym ryzyku wpadki), natomiast szmugiel 1 kg kokainy o cenie rynkowej około 1500 zł, rozprowadzonej następnie w 20-miligramowych porcjach w ilości 50 tys., dawał gangom narkotykowym kwotę co najmniej 25 tys. zł (licząc tylko minimalną stawkę 50 gr za porcję). Stanowiło to równowartość pięciu dobrych samochodów. Przy czym ryzyko wpadki było niewielkie, biorąc pod uwagę środki wykrywcze, jakimi dysponowała wówczas Policja Państwowa.

Nic więc dziwnego, że świat przestępczy zacierał ręce: popyt na substancje odurzające ciągle rósł, przybywało też możliwości zdobycia narkotyków. Oprócz „porcjarzy” krążyły na rynku fałszywe recepty lekarskie, upoważniające do zakupu morfiny i kokainy w aptekach. Innym pomysłem były „domy schadzek”, czyli zakonspirowane mieszkania, w których towarzysko zażywano narkotyki, nie stroniąc przy tym od uciech natury erotycznej. Policji zaczęto też zgłaszać przypadki włamań do aptek oraz kradzieży recept z gabinetów lekarskich. Gazety codzienne coraz częściej informowały o rodzinnych tragediach i pospolitych przestępstwach popełnianych pod wpływem środków odurzających.

Skala zjawiska musiała szybko wzrastać, skoro już 22 czerwca 1923 r. Sejm uchwalił ustawę w przedmiocie substancji i przetworów odurzających (Dz.U. nr 72/1923, poz. 559), która zabraniała wytwarzania, przeróbki, przywozu i wywozu, przechowywania, handlu oraz wszelkiego w ogóle obiegu opium (…), haszyszu, morfiny, kokainy, heroiny, wszelkich ich soli i przetworów (…). Za złamanie tych zakazów  groziła kara więzienia od 3 miesięcy do 5 lat oraz grzywna do 10 mln marek. Jeśli winowajca był lekarzem lub farmaceutą, podlegał dodatkowo jeszcze obligatoryjnej karze pozbawienia prawa wykonywania zawodu na okres nie krótszy niż 3 lata lub na zawsze (art. 7). W art. 8 natomiast zagrożono, że samo użycie w towarzystwie środków odurzających, czyli udział w narkotykowym party, będzie uznane za występek i karane więzieniem od dwóch tygodni do roku oraz wysoką grzywną.

1 września 1932 r. wszedł w Polsce w życie nowy kodeks karny (Dz.U. nr 60/1932, poz. 571). Jeden z jego artykułów (244) stanowił: Kto bez upoważnienia udziela innej osobie trucizny odurzającej, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu.

WALKA Z WIATRAKAMI

Ciekawe, że urzędowa statystyka przestępczości, prowadzona przez Policję Państwową w postaci comiesięcznych zestawień czynów zabronionych przez prawo, nie wykazywała wśród kilkudziesięciu monitorowanych kategorii przestępstw pozycji „Handel narkotykami”.  Odnotowywano handel żywym towarem, przypadki świętokradztwa, lichwy i paserstwa, najprzeróżniejsze kradzieże, a nawet hazard karciany, tylko nie narkotyki. Być może ujmowano je w pozycji „Różne”, z której – niestety – nie dowiemy się, jaka była faktyczna skala problemu.

Analizując jednak przeprowadzone wiosną 1932 r. zmiany w strukturach Komendy Głównej PP i ekspozyturach Urzędów Śledczych, można wysnuć wniosek, że kierownictwo resortu spraw wewnętrznych zdawało sobie sprawę z narkotykowego zagrożenia. W Wydziale IV KG PP (Centrala Służby Śledczej PP) utworzono wówczas specjalny referat zajmujący się zwalczaniem handlu narkotykami, założono kartotekę przestępców trudniących się tym procederem (w momencie tworzenia liczyła ona około 200 nazwisk), a kandydatom do tej służby już na etapie szkolenia wpajano, że przestępczości narkotykowej nie można traktować jak pospolitej, bo: 1/ kto raz popadnie w objęcia zgubnego nałogu (…), dopuści się każdej zbrodni dla uzyskania potrzebnej dozy danej trucizny; 2/ pospolite przestępstwa  wyrządzają szkodę jednostce lub pewnej grupie jednostek, [narkotyki] zagrażają dobrobytowi całych warstw społeczeństwa oraz zdrowiu publicznemu; 3/ (…) mają charakter międzynarodowy; 4/ przez szmugiel i sprzedaż narkotyków osiąga się znaczne zyski, do jakich nie prowadzą inne pospolite przestępstwa.

Jak informowała „Gazeta Administracji i Policji Państwowej”, również w urzędach śledczych komend okręgowych policji powołano sekcje do walki z handlem narkotykami. Ze względu na międzynarodowy charakter tej przestępczości, centrala nawiązała też roboczy kontakt z polskimi placówkami dyplomatycznymi, konsulatami państw obcych oraz z sekretariatem Ligi Narodów. Upoważniały ją do tego postanowienia Konwencji międzynarodowej dotyczącej opium z 1927 r., której Polska była sygnatariuszem.

W wyniku podjętych przez Policję Państwową działań ławy oskarżonych o nielegalny obrót narkotykami zaczęły się z każdym rokiem robić coraz ciaśniejsze. Zasiadali na nich „porcjarze”, skorumpowani lekarze i farmaceuci. Niestety, kary, jakie otrzymywali, nie były odstraszające. Oscylowały zwykle wokół najniższego zagrożenia.

JERZY PACIORKOWSKI
zdj. „Tajny Detektyw”