Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Prawdziwy glina (nr 112/07.2014)

Komendant mówi o nim mój Janusz, a naczelnik i koledzy z wydziału Maliniak. Zaangażowany, niezawodny, pomocny i pracowity. Zna się na robocie i lubi to, co robi. Nieustannie od 35 lat.

Można na nim polegać jak na Zawiszy – mówi nadkom. dr Marek Ujazda, komendant powiatowy Policji w Nowym Dworze Mazowieckim.

– Nie chciałbym czterech młodych za takiego jednego – dodaje asp. sztab. Sławomir Sosnowski, bezpośredni przełożony.

– Wszystkiego nauczyłem się od niego – wtrąca asp. sztab. Jacek Piotrowski, który z Januszem Malinowskim pracuje od 10 lat.

– Lubię to, co robię – asp. sztab. Malinowski przejęty tłumaczy. – Pracuję na drodze cały czas. Jeździmy na zdarzenia, kolizje. Rejon mamy duży. Wszystko się robi. Całą papierkową robotę też.

POCZĄTKI

Z mundurem związał się trochę przez przypadek, za namową szwagra, bo jak mówi: – O naszym życiu decydują momenty.

Był październik 1979 roku, miał wtedy 20 lat i wybór: wojsko albo milicja. Wybrał zastępczą służbę wojskową w ZOMO. Po dwóch latach skończył kurs podoficerski z wynikiem dobrym i w czerwcu 1981 roku został kapralem. Do komendy powiatowej w Nowym Dworze Mazowieckim trafił jeszcze przed stanem wojennym. Na początku do plutonu patrolowo-interwencyjnego.

– Pracowaliśmy na zmiany, po 12 godzin – wspomina Janusz Malinowski. – Po dniówce było 24 godziny wolnego, po nocce 48. Na cały nasz teren przypadała jedna załoga. Robiliśmy wszystko: interwencje domowe, konwoje, doprowadzenia, pilnowaliśmy porządku.

Zaczynali o szóstej rano albo szóstej wieczorem. Brali notatnik, radiowóz i jechali w miasto. Teren był rozległy. Najgorzej było w nocy, bo podległe komisariaty pozamykane były na cztery spusty. Pamięta, że w tamtych czasach największym problemem były włamania do placówek usługowych.

– Dlatego podczas patroli sprawdzaliśmy, czy są pozamykane, zabezpieczone – mówi. – Ale i tak nie dawało rady upilnować wszystkiego. Załoga była jedna i to złodziejowi łatwiej było pilnować nas, niż nam jego – tłumaczy.

PROPOZYCJA

Już wtedy się wyróżniał. Miał zapał, chęci i dobre wyniki. Ówczesny kierownik sekcji ruchu drogowego zauważył młodego funkcjonariusza i postanowił go ściągnąć do siebie.

– Janusz, mam dla ciebie propozycję – zagaił któregoś dnia w kasynie. – Chciałbym cię widzieć u siebie.

Malinowski był wtedy na urlopie, przyszedł tylko na obiad i ta propozycja szczerze go zaskoczyła. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie chciał podejmować decyzji od razu.

– Prześpię się z tym i odpowiem – powiedział po chwili.

Kilka dni później zdecydował się przejść. Był październik 1988 roku. Tak zaczęła się jego służba w ruchu drogowym.

– To w ogóle był bardzo szczęśliwy rok. Zacząłem pracować na drodze, po sześciu latach czekania dostaliśmy z żoną mieszkanie i urodziła nam się pierwsza córka – opowiada Janusz Malinowski.

NA DRODZE

Był najmłodszy w sekcji. Kot, mówili o takich. Któregoś dnia kierownik poprosił, żeby jechali razem do Warszawy po nowego opla vectrę. Pamięta tamten dzień i tamte emocje, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Starzy patrzyli na niego spode łba, a on z jednej strony czuł radość, z drugiej niepewność. No bo dlaczego on – najmłodszy i najmniej doświadczony, ma mieć na stanie zupełnie nowe auto? Chyba nawet powiedział coś w stylu, że nie chce, bo za młody, i że inni nie będą teraz chcieli z nim rozmawiać. A szef, udając, że nie słyszy, zapytał tylko: Kogo chcesz? Chodziło o zmiennika. Pan sam podejmie decyzję, powiedział wtedy. Nie chciał, żeby koledzy krzywo na niego patrzyli.

Dziś z perspektywy czasu myśli, że nie mieli mu za złe. Pracował dobrze, angażował się i chętnie uczył. Tak naprawdę to od nich, tych starszych i doświadczonych nauczył się fachu. Potem jak pojechali z kolegą w teren, to potrafili w ciągu 8 godzin zatrzymać 30 dowodów rejestracyjnych i kilku nietrzeźwych kierowców.

– Bardzo dobre wyniki uzyskiwaliśmy – mówi Janusz Malinowski.

– Najlepsze – precyzuje Sławomir Sosnowski, który w tamtych czasach pracował z „Maliniakiem” w załodze.

WŁASNE AUTO

Odebranym z Warszawy nowym oplem vectrą Janusz Malinowski jeździł przez kolejnych 10 lat. Po nysie, dużym fiacie, polonezie wspomina go ze szczególnym sentymentem.

– On tak pięknie chodził. Jedynkę się wrzuciło i już było 50 km/h. Jak za kimś trzeba było jechać, to już piątki nie wrzucałem, tylko z czwórki od razu na szóstkę. Pięknie się drogi trzymał! – zachwyca się Malinowski.

Radiostacja w radiowozie montowana była na stałe. Radar do mierzenia prędkości ustawiało się na statywie, podłączony był do akumulatora. Ręcznych radarów nie było. Nie było też punktów karnych, a mandaty były śmiesznie niskie.

– Kierowcy łamali przepisy, płacili małe pieniądze, żadna kara to była, więc ją lekceważyli i robili to samo – opowiada Malinowski. – Ale szacunek dla urzędnika był. Tego powiedzieć nie można.

Pamięta, że pracowało ich wtedy w ruchu drogowym 10 albo 8 osób. Nie mieli nocnych dyżurów, zmiana trwała 8 godzin, w weekendy też. Po 10 tysiącach kilometrów każdy radiowóz musiał mieć zrobiony przegląd.

– Moim oplem przejechałem w sumie 500 tysięcy kilometrów – mówi. – To znaczy, że tych przeglądów było 50. Ponieważ samochód był przypisany do mnie, musiałem o niego dbać. Po służbie zjeżdżałem do jednostki, auto myłem, tankowałem i odstawiałem. Za te obowiązki dostawało się jakieś ubranie robocze, mydło, ręcznik.

SZYK

Jeśli chodzi o mundury, to w ruchu drogowym było o tyle lepiej, że mógł zapomnieć o płaszczu sukiennym.

– Był tak ciężki, że jak się go założyło, to ramiona dosłownie bolały – mówi Janusz Malinowski.

Taki płaszcz był przez funkcjonariuszy patroli interwencyjnych noszony w zimie jako płaszcz służbowy i wyjściowy. Szczęśliwie w ruchu drogowym nosiło się w zimie kurtki.

– Były czarne i stalowe – wspomina Malinowski. – Zresztą przez te wszystkie lata tak dużo tego było, że gdybym chciał je trzymać, na pewno nie zmieściłyby się do jednej szafy.

Dziś chwali sobie obecne umundurowanie. Bo jest wygodne. Najbardziej ze wszystkich, w których służył do tej pory.

– Ale bardzo lubiłem też to poprzednie. Kanadyjka na pas, do tego biała albo niebieska koszula, krawat, w którym lubię chodzić – mówi. – Bardzo elegancko się wyglądało.

– Zawsze taki był. Wyczyszczony, na wybiegu, spod igły – mówią koledzy z podziwem. – Policjant z klasą.

TRUDNE WSPOMNIENIA

Gdy Janusz Malinowski sięga pamięcią wstecz, nie przypomina sobie tego momentu, w którym milicja zmieniła się w policję. Gdzieś tam ma mglisty obraz tego, jak przemalowywane były napisy na radiowozach – u nich chyba robił to mechanik, a może trzeba było jechać na stację obsługi?

Za to mimo upływu lat wciąż ma świeżo w pamięci pierwsze zdarzenie drogowe, które obsługiwał. Była noc, trasa numer siedem, kierunek na Gdańsk. Ojciec zabrał ze sobą w podróż 11-letnią córkę. Siedziała po prawej stronie na przednim siedzeniu. Ojciec przysnął, zjechał na prawo, uderzył prawą stroną auta w naczepę stojącego na poboczu samochodu.

– Pamiętam, dziewczynka wzywała pomocy. Przyjechała karetka, dziewczynka została wyciągnięta, pielęgniarz zapytał, jak się nazywa… – mówi policjant i urywa.

Minęło dwadzieścia parę lat, a żal wciąż ściska za serce, więzi słowa w gardle.

– Boli serce, gdy dziecko ginie – mówi Malinowski po chwili. – Tamtej nocy to ja musiałem przekazać ojcu tragiczną wiadomość. Nie wiedział, że córka nie żyje.

INNE CZASY

Mniej więcej w tym samym czasie Malinowski był już wtedy po kursie ruchu drogowego w Piasecznie, zdarzył mu się pościg za kierowcą, który nie chciał zatrzymać się do kontroli. Po czterech albo pięciu kilometrach kierowca zaczął nagle tracić panowanie nad samochodem i uderzył w drzewo. Efekt był taki, że stracił nogę.

– Ratujcie panowie, poprosił, gdy wreszcie go dorwaliśmy – opowiada Janusz Malinowski. – A my ratowaliśmy.

Ale takich sytuacji, żeby ktoś uciekał przed policją, było mało. Zwykle wszyscy się zatrzymywali. Nawet ci, którzy nie mieli dokumentów.

– Takiego delikwenta zatrzymywało się w areszcie i dzwoniło się do urzędu gminy, żeby ustalić jego tożsamość – mówi policjant. – Teraz jest lepsza technika, znakomita łączność.

Kiedyś nie było telefonów komórkowych ani komputerów, a zapytania do innej jednostki pisało się na dalekopisie. Mniej też było papierkowej roboty, z kolizji nie robiło się karty zdarzenia, na śniadania, obiady chodziło się do konsumów, a po pieniądze stało się w kolejce. Do pani Lenki.

– Lenka przyjeżdżała z pieniędzmi chyba z komendy stołecznej, zamykała się w pokoju, liczyła je, a my wszyscy ustawialiśmy się jeden za drugim i czekaliśmy. Potem ona otwierała drzwi, podpisywało się listę, a ona wypłacała pensję. Konta w banku nikt nie miał – wspomina Malinowski.

NAJSTARSZY

Dziś w komendzie powiatowej w Nowym Dworze Mazowieckim jest najstarszym policjantem, zarówno wiekiem, jak i czasem służby. Obowiązkowy i solidny. Nieetatowo zastępuje naczelnika wydziału, rozpisuje służby, a jak jest sytuacja podbramkowa, woli sobie zabrać dzień wolny niż któremuś policjantowi.

– Zgraną paką jesteśmy – mówi o ludziach ze swojego wydziału. – Tworzymy jedną wielką rodzinę, a naczelnik Sosnowski jest dla nas lepszy niż ojciec.

To jego trzeci bezpośredni przełożony. Z kolei komendantów w swojej historii miał dziesięciu. I przez 35 lat jeden medal i jedną odznakę. Złoty medal za długoletnią służbę dostał w 2009 roku. Brązową odznakę „Zasłużonego policjanta” w lipcu 2012 roku.

– Bo Malinowski to prawdziwy glina. Czuje tę robotę jak mało kto – mówią zgodnie koledzy i przełożeni.

W kwietniu tego roku na 55. urodziny zamówili mu piękny tort (zdj. przy tytule). Z jego własnym zdjęciem i datą wstąpienia do ruchu drogowego. Wiedzieli, że się wzruszy. Bo przecież kocha tę robotę.

ANNA KRAWCZYŃSKA

zdj. Andrzej Mitura