Ruch związkowy w 1981 r. w milicji był zjawiskiem bez precedensu w całym bloku wschodnim. Skupił ludzi odważnych, śmiało wyrażających swoje opinie. Chcieli zmian w resorcie, wytykali błędy, piętnowali zło. Wielu zapłaciło za to wysoką cenę.
Byli wyrzucani z pracy, szykanowani, internowani, niektórzy musieli opuścić Polskę.
Cezurą zmian w resorcie spraw wewnętrznych był rok 1972. Znowelizowano wtedy ustawę o służbie funkcjonariuszy MO. Nowe regulacje wprowadziły obowiązek wyższego wykształcenia dla oficerów i średniego dla reszty milicjantów. Odchodzono również od ściśle do tej pory respektowanych klasowych zasad naboru. Do milicji zaczęli napływać ludzie z innych niż dotychczas środowisk. Powodowało to powolne przemiany w świadomości milicjantów jako grupy zawodowej.
- Analitycy z Departamentu Kadr MSW z niepokojem zastanawiali się, czy napływ kandydatów ze środowisk inteligenckich nie wpłynie ujemnie na ideowość i klasowość resortu - mówi Wiktor Mikusiński, w 1981 r. porucznik MO, pierwszy przewodniczący Ogólnopolskiego Komitetu Założycielskiego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy MO (OKZ ZZ FMO), późniejszy komendant stołeczny Policji, który obecnie pracuje nad monografią ruchu związkowego w milicji.
PARTYJNA ODNOWA
Z roku na rok dla osób, które wtedy wstąpiły do MO, nie do zniesienia stawały się przypadki łamania prawa przez przełożonych, zjawiska nepotyzmu i unikanie wymiaru sprawiedliwości przez ludzi zajmujących stanowiska partyjne.
- Nikt z nas nie chciał żyć w takim schizofrenicznym państwie - wspomina Krzysztof Durek, wtedy st. szer., przewodniczący ruchu z Małopolski, obecnie sierż. szt. i kierownik sekcji w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym KWP w Krakowie. - Prowadziłem przeważnie sprawy drobnych przestępstw, ale także jeździliśmy po hotelach za grupą Baader-Meinhof, która wypoczywała u nas po zamachach na Zachodzie, albo szukaliśmy samochodu krewnych jednego z ambasadorów, który ukradła SB.
Motorem do działań była gorąca atmosfera 1980 roku. Poczucie niezadowolenia społecznego, chęć odnowy i reformy zawitały również w szeregi milicyjne. Moment był sprzyjający, gdyż jesienią 1980 r. zaczęła się kampania sprawozdawczo-wyborcza przed IX Nadzwyczajnym Zjazdem PZPR. Większość funkcjonariuszy należała do partii, zebrania stały się forum wymiany myśli. Zaczęto wysuwać postulaty zmian w resorcie.
- Wszystkie nasze wnioski przekazaliśmy do komitetu zakładowego PZPR - opowiada Marian Sadłowski, wtedy mł. chor. w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym Komendy Miejskiej MO w Szczecinie, dziś na stałe mieszkający w Szwecji. - Potem zapadła cisza. W końcu okazało się, że nasze postulaty zostały przeinaczone, po prostu je sfałszowano. Aby uspokoić rozgoryczenie funkcjonariuszy, przez dłuższy czas nie odbywały się zebrania! Po wykryciu oszustwa pierwszego sekretarza komitetu przeniesiono na ciepłą posadkę w komendzie wojewódzkiej, a w nas rosło niezadowolenie.
Sadłowski sporządził dziesięciostronicowy raport o przestępczości w resorcie, który złożył w KW MO w Szczecinie, wysłał do MSW i NIK. Pisał o tuszowaniu przestępstw w komendzie miejskiej, fałszowaniu statystyki, niesprawiedliwym podziale dóbr. Szybko stał się solą w oku miejscowych aparatczyków.
KOMITETY
Sytuacja w kraju stawała się napięta. W lutym 1981 r. Jaruzelski został premierem, mnożyły się strajki. Milicjanci, jako zdrowa siła narodu, skupiona w szeregach "zbrojnego ramienia partii", mieli na każde zawołanie władzy bez skrupułów wypełniać jej rozkazy.
- Na odprawach służbowych słyszałem tylko "milicja z partią - partia z milicją" - mówi Mirosław Basiewicz, wtedy kapral Komisariatu MO w Piastowie. - Wstałem więc i zapytałem, gdzie jest w takim razie miejsce na społeczeństwo? Od razu stałem się antysocjalistą.
W marcu podczas sesji rady narodowej w Bydgoszczy nie dopuszczono do głosu zaproszonych działaczy "S", których milicja siłą usunęła z sali. Trzech zatrzymanych dotkliwie pobito. Wśród funkcjonariuszy na nowo rozgorzały dyskusje. Wielu obawiało się, że wróci rok 1970 czy 1976, że znowu zostaną rzuceni na ulicę. Spotkania odbywały się oczywiście w ramach zebrań partyjnych, bo tylko w takiej formule funkcjonariusze mogli zebrać się w jednym miejscu.
- Ludzie mieli uzasadnione pretensje do milicji - wspomina Basiewicz. - Przychodził funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa i kogoś zamykał, ale milicjant pisał raport. Dla przeciętnego człowieka to milicja zamykała niepokornych, nie wszyscy wiedzieli, że na polecenie SB.
W tym czasie rozpoczęła się antymilicyjna akcja "Solidarności". Komisje zakładowe "S" uchwalały, że nie będą np. obsługiwać funkcjonariuszy, że ich dzieci nie będą przyjmowane do przedszkoli, z autobusów i tramwajów wypraszano umundurowanych milicjantów. Zaczęły się ataki na radiowozy, zdarzało się, że w biały dzień tłum uwalniał zatrzymanego na gorącym uczynku przestępcę. Symptomy histerii pojawiały się także wśród stróżów prawa. Na fali tych wydarzeń zrodziła się plotka o znakowaniu mieszkań milicjantów. Funkcjonariusze zaczęli uważnie oglądać drzwi, w wielu jednostkach domagali się ochrony.
Coraz częściej pojawiał się także postulat utworzenia związku zawodowego milicjantów, który, wobec braku aktywności kierownictwa, zająłby się problemami środowiska.
Szczególnym poparciem cieszyło się pięć spośród siedemnastu postulatów spisanych w Katowicach-Szopienicach. Tam 20 maja 1981 r. spotkali się delegaci z jednostek MO garnizonu katowickiego. Zażądali oni przede wszystkim: rozdzielenia MO i SB, utworzenia sądów koleżeńskich, lepszej organizacji pracy, niewykorzystywania milicji do rozgrywek politycznych i powołania związku zawodowego.
DWA ZJAZDY
W Batalionie Patrolowym Komendy Stołecznej MO sierż. Ireneusz Sierański przed wyjazdem do służby, 24 maja, po zapoznaniu się z katowickim dalekopisem, powiedział na odprawie - zakładamy związek zawodowy! W Polskę poszła wiadomość o tworzeniu się komitetu założycielskiego z apelem o zgłaszanie delegatów. MSW wprowadziła od razu blokadę łączności. Ale wszędzie zaczęły powstawać tymczasowe komitety związkowe.
W Warszawie w siedzibie pogotowia patrolowego przy ul. Stalingradzkiej (obecnie Jagiellońska) powołano Ogólnopolski Komitet Założycielski Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej.
Dla bezpieczeństwa postanowiono zwołać dwa zjazdy. Jeden w Warszawie, drugi, przygotowywany przez ośrodek krakowski, lubelski i, co ciekawe, śląskie ZOMO z Piotrowic, w Katowicach.
Zjazdy odbyły się 1 czerwca. Szefostwo MO nie wyraziło zgody na zebranie w Hali Gwardii, wobec czego delegaci, którzy przybyli do stolicy, spotkali się w opróżnionych garażach batalionu patrolowego. Gdy okazało się, że obrady przebiegają bez zakłóceń, powiadomiono telefonicznie delegatów w Katowicach, że mogą przyjeżdżać do Warszawy.
- Chcieliśmy wszystko załatwić legalnie - mówi Wiktor Mikusiński. - Wkrótce poinformowano nas, że premier Jaruzelski wyznaczył do rozmów komisję pod przewodnictwem szefa Wojskowej Służby Wewnętrznej gen. Czesława Kiszczaka. Warunkiem było jednak zakończenie zjazdu. Delegaci podjęli więc uchwałę, że w tej sytuacji można zamknąć dyskusję. Na koniec zupełnie niespodziewanie zostałem przewodniczącym związku.
Drugą turę zjazdu zaplanowano na 9 maja. Strona rządowa nie godziła się na argumenty związkowców. Dla Kiszczaka wystarczająco dużym szokiem było, że w jednej delegacji przyszli do niego przedstawiciele różnych szarż. Nie mógł zrozumieć, jak oficerowie mogą bratać się z podoficerami.
Szok dla kierownictwa resortu spraw wewnętrznych był tym większy, że już od 27 maja miało gotowy projekt utworzenia rad milicyjnych i starało się przekonać do niego związkowców. Rady milicyjne, na wzór działających w wojsku, różnicowały funkcjonariuszy według korpusów i były zaprzeczeniem idei związkowej.
- Straszyli nas Wielkim Bratem. Mówili, że ZSRR zgodził się na powstanie "Solidarności", ale nigdy nie dopuści, aby partia oddała władzę w najważniejszym resorcie - wspomina Krzysztof Durek. - Straszyli, że walczymy z ustrojem, że przez nas zawali się socjalizm, że lada chwila oni wprowadzą "PZ" (stan podwyższonego zagrożenia), że staniemy się powodem rozlewu krwi. Usłyszeliśmy, że na związek zawodowy nie ma zgody.
W tym czasie funkcjonariusze MO złożyli w Sejmie petycję, aby w projekcie ustawy o związkach zawodowych wpisać także możliwość zrzeszania się milicjantów.
9 czerwca, mimo wprowadzenia stanu podwyższonej gotowości i odwołania przez kierownictwo resortu zjazdu, w batalionie patrolowym znowu zjawili się delegaci. MSW wprowadziło wcześniej blokadę łączności, więc informacja o zarządzeniu "PZ" nie wszędzie dotarła na czas. OKZ wydał komunikat, że zjazd formalnie odbyć się nie może. Wszyscy prawidłowo zrozumieli, że jednak się odbywa, tyle że nieformalnie. Nowym przewodniczącym został Ireneusz Sierański. W trakcie zjazdu przyszła informacja, że władze rozwiązały cały Batalion Patrolowy KS MO. Delegaci postanowili działać w konspiracji, a za najważniejsze uznali zarejestrowanie związku.
"DLA DOBRA SŁUŻBY"
Po powrocie do jednostek milicjantów związkowców spotkały pierwsze szykany. W ciągu miesiąca usunięto ze służby około stu działaczy na podstawie artykułu "dla dobra służby", który wtedy nie wymagał nawet uzasadnienia.
Zwalniani funkcjonariusze działali dalej w utajnionym OKZ ZZ FMO.
- Pierwsze ulotki z napisem "Żądamy rejestracji ZZ FMO" rozwozili pracujący milicjanci - wspomina Mirosław Basiewicz. - Wieczorem podjechały do mnie załogi sześciu radiowozów z Wilczej. Chłopaki wzięli plakaty i całą noc działali. Rano wychodzę, a tu Warszawa oklejona! Byli odważni!
Niestety, rozprawa rejestracyjna zapowiedziana na 25 września właściwie nie odbyła się. Sędzia zawiesił postępowanie do czasu rozstrzygnięcia przez Sąd Najwyższy pytania prawnego, czy funkcjonariusz MO jest pracownikiem w rozumieniu ustawy o związkach zawodowych.
W proteście milicyjni związkowcy z sądu udali się do Hali Gwardii. Okupacja obiektu trwała kilka godzin i zakończyła się po przybyciu pododdziałów ZOMO. Milicyjni działacze wyszli z hali dobrowolnie, śpiewając hymn.
Po tym zdarzeniu zainteresowały się nimi władze "Solidarności". Od przedstawicieli Regionu Mazowsze "S" otrzymali zaproszenie na II turę zjazdu "Solidarności" w Hali Olivii.
W Gdańsku wyrzuceni z pracy milicjanci zabierali głos z mównicy, uczestniczyli w konferencji prasowej, złożyli kwiaty przed pomnikiem poległych stoczniowców.
- Dla mnie było to niesamowite przeżycie, bałem się, jak zareagują ludzie - wspomina Julian Sekuła, wtedy ppor., kierownik referatu operacyjno-dochodzeniowego IV Komisariatu MO w Lublinie, obecnie przewodniczący Zarządu Wojewódzkiego NSZZ Policjantów. - Wszyscy wiedzieli, że kwiaty będą składać byli milicjanci. Ludzie zaczęli bić brawo, w oczach stanęły mi łzy, czułem, jak poklepywali mnie po ramieniu, dodawali otuchy, zwykli ludzie, mieszkańcy Gdańska.
Służba Bezpieczeństwa jednak nie próżnowała. Rozsiewano opowieści, że tak naprawdę to działacze milicyjnych związków nie zostali zwolnieni, a jedynie przesunięci do bardziej odpowiedzialnych zadań, że mają wniknąć w struktury "Solidarności" i rozpracować ją od wewnątrz. Albo że byli milicjanci to malwersanci, kłusownicy, "prywaciarze", kiepsko się prowadzą, a w dodatku są agentami wywiadu USA.
Pacyfikacja strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa w Warszawie ujawniła prawdziwe oblicze socjalistycznej władzy. Ze strajkującymi był wtedy m.in. Ireneusz Sierański, przewodniczący OKZ ZZ FMO, który z okna przeczytał odezwę do milicjantów.
Ostatnimi akcentami przed stanem wojennym była Centralna Barbórka Solidarności w Bytomiu, podczas której milicyjni związkowcy poinformowali o przygotowaniach do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Wiadomość przyjęto z niedowierzaniem.
8 grudnia grupa działaczy OKZ ZZ FMO podjęła strajk głodowy w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie. Domagano się przede wszystkim przyspieszenia rejestracji związku.
Trzy dni później, na posiedzeniu Komisji Krajowej "S", delegacja byłych milicjantów uzyskała zapewnienie o poparciu ich żądań.
STAN WOJENNY
Na wieść o wprowadzeniu stanu wojennego przerwano głodówkę. Stoczniowcy, którzy, dla bezpieczeństwa, udzielili gościny strajkującym, zaproponowali teraz przerzucenie ich na statki obcej bandery. Żaden z tego nie skorzystał.
W stoczni pozostał m.in. Julian Sekuła, który nagrał odezwę do robotników i sił porządkowych. Puszczano ją przez radiowęzeł. Podczas pacyfikacji stoczni naprzeciw siebie stanęli stoczniowcy i zomowcy.
- Znałem odczucia tych ludzi - wspomina Julian Sekuła. - Mimo że człowiek jest uzbrojony, też się boi. Milicjantom wpajano zresztą, że robotnicy mają przygotowane kwasy, młotki, że będą ich atakować. Gwałtowny ruch albo prowokacja mogły spowodować masakrę. Wyszedłem przed szereg, powiedziałem, kim jestem i bezpośrednio zwróciłem się do tych zza tarcz: - "Nie bójcie się, tutaj są stoczniowcy, ludzie pracy, są bezbronni, nie wierzcie, że będą się z wami bić, walczą o słuszne sprawy". Zaczęło to chyba trafiać. Nastąpiła wymiana zdań. Atmosfera rozluźniła się po jednej i po drugiej stronie. Na terenie stoczni im. Warskiego podczas pacyfikacji nikt nawet nie został uderzony pałką. Wyszliśmy, śpiewając hymn, stoczniowcy dali mi jakąś kufajkę i schowali w tłumie.
Po 13 grudnia około 30 milicjantów internowano, inni się ukrywali. SB dalej rozsiewała plotki o ich agenturalnej działalności. Byli jednymi z dłużej przetrzymywanych w obozach internowania. Wiktor Mikusiński wyszedł na wolność dopiero 23 grudnia 1982 r. W Wierzchowie Pomorskim doszło do brutalnego pobicia uwięzionych, w tym także milicyjnych związkowców.
- Strażnicy w pełnym rynsztunku wpadali do cel, bili nas gdzie popadło długimi pałami - wspomina Marian Sadłowski. - Ja dostałem w głowę i przewróciłem się. Zaczęli bić kolegę, zdążył schować głowę między szafkami, leżałem, a jego nogi osłaniały moją twarz.
GODNOŚĆ NA FALI
Po zwolnieniu z internowania większość milicyjnych związkowców nie mogła znaleźć pracy. SB skutecznie zniechęcała pracodawców nawet z prywatnych firm.
Część szykanowanych milicjantów zmuszono do wyjazdu na Zachód. Wiktor Mikusiński zaangażował się w podziemną działalność wydawniczą. Powstała adresowana do pracujących milicjantów gazetka "Godność", wydawana przez oficynę CDN. Listami i własnymi kanałami kolportowano ją w jednostkach. Ruszyła też radiostacja "Godność", która dzięki pomocy krótkofalowców nadawała audycje na częstotliwościach milicyjnych.
Mirosław Basiewicz przez całe lata 80. przechowywał w starym ulu archiwum związku. Mimo nacisków SB nigdy go nie wydał, ratując wielu ludzi przed represjami (były tam listy osób, z adresami prywatnymi i nazwami jednostek, które w maju 1981 roku deklarowały poparcie dla idei związkowej).
"Wasz ruch był początkiem upadku komunizmu" - powiedział potem Jacek Kuroń do Basiewicza - "bo gdy chwieje się resort represji, to znaczy, że chwieje się cały system".
Po 1989 r. niektórzy związkowcy zaczęli pracować w Policji. Inni jej nie zaufali. Twierdzą dzisiaj, że nie o takie zmiany im chodziło, a ci, którzy ich prześladowali, są teraz nieźle ustawieni, w bankach i radach nadzorczych.
- To był zryw - wspomina Jan Zborowski, który już nie wrócił do służby. - Taki nasz patriotyzm.
PAWEŁ OSTASZEWSKI
zdj. K. Mokrzyszewski i archiwum W. Mikusińskiego
Archiwalne wydania POLICJA 997 w postaci plików PDF, można pobrać z archiwum strony.