Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Niezatapialna natura

Zanim przyszła wielka woda, Remigiusz Baron był policjantem z niemal 25-letnim stażem, do 2021 r. pełniącym służbę w KPP w Nysie jako dyżurny, były uczestnik misji pokojowej w Kosowie. Jeszcze podczas służby w Policji zaczął działać w Wodnym Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym w Nysie. Gdy więc rzeki zmieniły się w niszczycielski żywioł i zagroziły mieszkańcom Nysy, odpowiedź na wezwanie była oczywista… bo natury się nie oszuka.

Remigiusz Baron sam o sobie mówi, że całe życie stara się być na uboczu i po prostu pomagać, bez zbędnej filozofii. Ostatnia powódź była kolejnym życiowym sprawdzianem.

Sprawdzona ekipa

Ulewy w powiecie nyskim rozpoczęły się w piątek, 13 września br. Woda w rzekach przybierała w zastraszającym tempie. Krajobraz zmieniał się z godziny na godzinę. W sobotę było już bardzo groźnie. Jarosław Białochławek, szef nyskiego WOPR-u, a na co dzień policjant KPP w Nysie, zwołał wszystkich wodniaków w trybie alarmowym. Na stanicę, razem ze sprzętem, stawiło się 35 ratowników. Dyżurnym, dowodzącym działaniami, został Remigiusz Baron.

– W gotowości byliśmy już w sobotę. Czekaliśmy, bo było wiadomo, że coś się wydarzy. Zastanawialiśmy się tylko, na jaką skalę. Przez cały piątek i sobotę właściwie lało non stop. Już wieczorem zaczęła się pierwsza trudna akcja, w Dzierżysławicach. Na początku powstał chaos w koordynacji. Trzeba było uporządkować sytuację, żeby w jedno miejsce nie jechały dwa czy trzy patrole.

W nocy i następnego dnia dzwoniło już wszystko. Telefony były rozgrzane do czerwoności – mówi o akcji powodziowej były policjant.

W sobotę ok. godz. 18.00 woda przerwała wały na Białej Głuchołaskiej. Od strony wsi Konradów nie można było już dojechać do Nysy. W niedzielę przed południem najwyższa fala wyrzucała ok. 150 ton wody na minutę.

W Dzierżysławicach w sobotę późnym wieczorem wszystkie służby przez kilka godzin próbowały się dostać do rodziny z czwórką małych dzieci i dwoma psami uwięzionej w samochodzie. Droga przypominała rwącą rzekę. Nie sprawdziły się liny wykorzystywane przez strażaków. Nurt był na tyle silny, że zepchnął rodzinnego SUV-a do rowu. Śmigłowiec nie mógł też dotrzeć z powodu porywistego wiatru.

– Rodzinę od służb ratunkowych dzieliło 700 m.

Przewaga wodniaków polegała na tym, że dysponowali skuterami, które mogą się poruszać też po płytkich wodach – tłumaczy Remigiusz. W ratowaniu sześcioosobowej rodziny brał udział m.in. asp. Jarosław Białochławek. Ale w Konradowej skutery nie mogły już dotrzeć do ludzi ze względu na niewidoczne pod wodą pole wysokiej kukurydzy. Ratownicy znaleźli więc inną drogę na piechotę.

Sytuacja w całym powiecie nyskim stawała się coraz bardziej krytyczna. WOPR-owcy zdecydowali o wezwaniu na pomoc ratowników wodnych z innych stron Polski. Na ten apel odpowiedziało ponad 230 ratowników.

– Przyjechali ze swoim sprzętem. Podczas tej powodzi poznałem świetnych ludzi – ze Śląska, z Warszawy, Legnicy, Wrocławia. Niektórzy byli krótko, bo fala szła dalej, i jechali pomagać w Lewinie Brzeskim i Wrocławiu – mówi były policjant. O nyskiej grupie ratowników liczącej w sumie dwadzieścia osób Remigiusz Baron mówi z dumą: – To taka ekipa, która o każdej porze dnia i nocy jest w stanie się zebrać i ruszyć do akcji.

Logistyka dla tak dużej ekipy w warunkach narastającej powodzi to kolejne wielkie wyzwanie. O wiele trudniejsze, gdy koordynację prowadzi się z zagranicy i na urlopie. Ratownik z nyskiego WOPR-u Dominik Rossa, który podjął się tego zadania, przebywał akurat wtedy w Wietnamie. Zakwaterowanie i wyżywienie załatwiał przez telefon i internet. Z powodzeniem, bo nikomu niczego nie brakowało, choć warunki były trudne i na całonocny sen brakowało czasu.

Bardzo krótki tydzień

W pierwszych dniach powodzi samych akcji ewakuacyjnych prowadzonych przez WOPR było 1500. Głównie na terenie Nysy i Białej Nyskiej.

– Część informacji dostawaliśmy z centrum zarządzania kryzysowego, a część z Policji. Wszyscy się znamy, więc w takich sytuacjach to bardzo ułatwia komunikację i koordynację. Jechaliśmy często tam, gdzie ani Policja, ani straż pożarna nie mogła dotrzeć. Prowadząc akcje ratownicze i ewakuacyjne, mogliśmy też odciążyć policjantów i strażaków, którzy i tak mieli mnóstwo pracy – mówi Remigiusz Baron.

Czas tych dni miał zupełnie inny wymiar. Ratownicy spali po dwie–trzy godziny, tam, gdzie się dało. Na podłogach, na stołach, na stanicy, w ośrodkach udostępnianych przez ludzi. Cała akcja trwała praktycznie przez tydzień. Trzy dni skracały się do jednego. Przy zamawianiu posiłków z PCK Remigiusz Baron razem z kolegą przekonywali zaopatrzeniowców w piątek, że jest środa.

Kolejnym dużym wyzwaniem była łączność.

– Wszyscy chcieli gdzieś dzwonić, sieci były przeciążone. Posługiwaliśmy się radiostacjami, komórkami, WhatsAppem, ale to też dochodziło z dużym opóźnieniem. Po wszystkim Fundacja Greenpeace Polska ufundowała nam Starlinka z opłaconym abonamentem. Ma zasięg 5–7 km. Z kolei mobilny Starlink może wydłużyć zasięg o kolejne 5–10 km, a w przypadku powodzi i w obszarze zabudowanym każde 100 metrów jest na wagę złota. Myślimy, żeby się doposażyć na takie sytuacje – mówi były policjant.

Gdy fala zaczęła powoli opadać, telefon dyżurnego dalej dzwonił. Drogi były ciągle nieprzejezdne. Ludzie się zjednoczyli. Ratownicy od razu reagowali na wieść o tym, że jest potrzebna pomoc lub trzeba dostarczyć jakieś rzeczy tym, którzy ucierpieli podczas powodzi. Wiele zgłoszeń trafiało bezpośrednio od kolegów policjantów. – Robiliśmy i załatwialiśmy wszystko, co byliśmy w stanie. Mieliśmy też bardzo dobrą współpracę ze starostwem i komendantem powiatowym Policji insp. Krzysztofem Urbanem. Pamiętam, że komendant nie spał ze trzy doby. Jak ludzie się znają i mają do siebie zaufanie, to bardzo procentuje w sytuacjach kryzysowych – mówi często podczas rozmowy Remigiusz Baron.

Zawsze na wezwanie

Służby ewakuowały nie tylko ludzi, ale też zwierzęta. Nie zawsze miłe, grzeczne i przewidywalne. I nie powszechnie trzymane w domu. Wyzwaniem transportowym w takiej trudnej sytuacji w Nysie była np. małpa. Nieduża i na szczęście na szelkach. Trafił się też bardzo drogi kot sfinks.

Okazało się też, że ratownicy, docierając w różne trudno dostępne miejsca, przekazują cenne informacje o sytuacji na danym terenie. – Znamy rejon Nysy dobrze, ale ważne były informacje, do jakiej wysokości jest woda, że trzeba uważać na silny nurt i np. krzaki, których nie widać, bo są pod wodą. Istotne też było, kto ma doświadczenie w sterowaniu w nurcie.

Starszy syn Remigiusza Bartosz również brał udział w akcji ewakuacyjnej i ratowniczej WOPR-u. Ich dom, tak jak innych, też zalewała woda. Na szczęście zatrzymała się na piwnicy. Gdy potrzebna była pomoc, Remigiusz Baron wskoczył w jedyną wolną piankę. Paradoksalnie miała napis „Policja”. – Na każdym kroku tak jest. Wszyscy się śmieją, że jestem na emeryturze, a cały czas jak na służbie. A tak naprawdę robiliśmy po prostu swoje. To, co robimy jako WOPR w Nysie, robimy dla całego WOPR-u. Powódź pokazała, jak ważne są też grupy szybkiego reagowania. W Nysie mamy już taką, ale nie mieliśmy wcześniej sprzętu. Po powodzi dostaliśmy najbardziej potrzebne rzeczy od Fundacji WOŚP – mówi Remigiusz.

Poświęcenie wszystkich służb biorących udział w ratowaniu ludzi z powodzi jest godne podziwu. Ich determinacja i profesjonalizm, 100-procentowe przygotowanie, mimo zmęczenia i wielu trudności, są po prostu warte naśladowania, choć Remigiusz Baron mówi, że: – Bohaterami są wszystkie osoby, które działały na miejscu, i mieszkańcy Nysy, którzy się mobilizowali do działania też poza służbami. Bohaterami są ludzie, którzy oddali swoje auta terenowe. Na przykład syn kolegi policjanta, który miał cztery terenówki, oddał wszystkie. Dwie już do niego nie wróciły, zostały zajechane w tym błocie powodziowym. To są prawdziwi bohaterowie, ludzie, którzy poświęcili to, co mają, żeby pomagać innym.

Wnioski na przyszłość

Powódź to nie tylko wielki sprawdzian dla służb, ale również dla sprzętu. Pianki, liny i kamizelki ratunkowe, których używali ratownicy, po powodziowym szlamie nie nadają się już właściwie do użycia. Noże, latarki i radiostacje, mimo że często dobrze przymocowane, gubią się na potęgę. Powerbanki są na wagę złota.

– Wiemy już, że podczas powodzi bardziej sprawdzają się starsze jednostki skuterów. Lepsze są te, które mają 130–150 koni mechanicznych niż 300, bo przy brudnej, zamulonej wodzie lepiej sobie radzą. Sprawdzają się też pontony trzymetrowe, bo można je przeciągać na linie. W Paczkowie mieliśmy taką trudną sytuację, podczas której np. taki ponton się sprawdził. Pomocy w ewakuacji potrzebowała kobieta, która na stałe korzystała z respiratora. Przyciągnęliśmy skuterem linę do drzwi, na linie poszedł ponton. Do mieszkania trzeba było się dostać po drabinie. Nurt był duży. Strażacy wydostali kobietę, a ratownik WOPR-u z Legnicy niósł respirator, idąc obok pontonu. Dzień wcześniej ta ewakuacja nie byłaby tak skomplikowana. Ludzie, szczególnie starsi, mimo apeli służb, nie chcieli opuszczać domów. Czekali do ostatniego momentu, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Dużo było takich sytuacji – mówi Remigiusz Baron.

I dodaje: – Chcielibyśmy po tym doświadczeniu zrobić szkolenie na rzece w szybkim nurcie, żeby poznać zachowanie skuterów w takich warunkach. Wszyscy mamy szkolenie operatorów skuterów ratowniczych. Potrafimy ratować ludzi w nurcie z platformami, ale na jeziorze. A chcielibyśmy na rzekach. Powódź pokazała, że tego nam brakuje. Wyszło też, że nie mamy dobrego oświetlenia na skuterach. Będziemy je teraz montować.

Postscriptum

17 listopada br. wodniacy z Nysy zorganizowali galę, podczas której podziękowali wszystkim ratownikom biorącym udział w operacji „Powódź 2024” i podzielili się z nimi darami, które otrzymali. Wszyscy otrzymali też medale za zasługi dla WOPR-u.

Jest taki znany cytat pisarza Michaela Hopfa, opowiadający o pewnej cykliczności, że: „Trudne czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzi tworzą trudne czasy”. Ta myśl towarzyszy od wielu lat również Remigiuszowi.

Sytuacje ekstremalne, takie jak powódź, pokazują, co w ludziach jest najlepsze i czym są nasiąknięci. Tak jest i w tym wypadku. Pewna prosta interwencja kosztowała Remigiusza pożegnanie się z mundurem, ale to zupełnie inna historia, która domaga się osobnego opisania. Ważne, że to trudne doświadczenie przekuł w pomaganie innym, angażując się społecznie, nie tylko w ratowanie powodzian, ale też w działalność Fundacji „Powiedz Stop” chroniącej ludzi w sytuacji nierównego traktowania, mobbingu, dyskryminacji i przemocy seksualnej w służbach mundurowych.

Izabela Pajdała

zdj. WOPR w Nysie