Oto wizytówka st. asp. Janusza Sławika, kierownika w Sekcji Lotnictwa Policji z KWP we Wrocławiu”.
Tak zaczynał się tekst naszego redakcyjnego kolegi Przemysława Kacaka, opublikowany w listopadzie 2010 r. na łamach policyjnego miesięcznika. Dziś nie ma wśród nas ani autora artykułu, ani jego bohatera. Obaj zmarli w 2018 r., obaj przedwcześnie, obaj w pełni sił. Janusz Sławik od 2010 r. do swojej nagłej śmierci dobił do 37 wylatanych lat, z czego ostatnich 17 w Policji i 5 tys. godzin w powietrzu. Otrzymał stopień aspiranta sztabowego i odbył kolejne udane akcje – poszukiwania zaginionych, tropienie przestępców, współpraca z kontrterrorystami…
Materiał sprzed lat kończył się stwierdzeniem, że w rodzinie Sławików jest jeszcze jeden lotnik – Tomek. Dziś po 11 latach wiemy, że jest ich dwóch, i obaj służą w Policji, i obaj z wielką estymą, żarliwością i synowską miłością mówią o swoim ojcu – był naszym przyjacielem.
TATO
Jakub i Tomasz Sławikowie są synami pierwszego policyjnego „Błękitnoskrzydłego”, dziś służą w tym samym miejscu, gdzie ojciec. Piszemy o nich szerzej w materiale „Ramię w ramię” na s. 34–35.
– Dla mnie to ciągle trudne do uwierzenia – zamyśla się st. post. pil. Jakub Sławik z Sekcji Lotnictwa Policyjnego Sztabu Policji KWP we Wrocławiu. – Do tej pory nie dociera do mnie, że Jego już nie ma. Mieliśmy bardzo dobry kontakt, taka przyjacielska więź, wspólne pasje. Myślę, że niejeden rodzic chciałby mieć ze swoimi dziećmi takie właśnie relacje.
– Tato był dokładnie taki, jak mówi brat – potwierdza st. post. pil. Tomasz Sławik, który służy w tym samym miejscu. – Był wyrozumiały, przyjacielski, ale do pracy wokół domu nas gonił, nie pozwalał marnować czasu, kształtował nasze charaktery. Chciał, żebyśmy wszystkiego spróbowali, żebyśmy sami wybrali, jaką drogą chcemy pójść. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni.
Obaj bracia wybrali lotnictwo, dokładnie tak jak śp. Janusz Sławik w swojej młodości.
BŁĘKITNE SKRZYDŁA
Droga do lotniczego wyróżnienia była długa i wcale nieoczywista. Janusz Sławik poszedł w ślady swojego starszego brata Stanisława, który był pilotem szybowcowym, śmigłowcowym i samolotowym. Uczył się w Technikum Mechanizacji Rolnictwa, gdzie na profilu usługi agrolotnicze szkolono pilotów dla WSK PZL-Świdnik, która była ongiś jednym z największych europejskich producentów śmigłowców.
Po skończeniu szkoły Janusz Sławik trafił do pracy w wymarzonym zawodzie, ale po ucieczce za granicę w stanie wojennym kolejnego pilota maszyną należącą do Zakładu Usług Śmigłowcowych postanowiono zwolnić kawalerów i osoby, które miały rodzinę poza PRL. Wśród nich znalazł się i przyszły „Błękitnoskrzydły”. Po odbyciu zasadniczej służby wojskowej – bynajmniej nie w wojskach lotniczych – a wręcz przeciwnie, w pancernych, jako kierowca-operator czołgu, zatrudnił się wreszcie w charakterze pilota śmigłowca i świadczył usługi agrolotnicze. Robił opryski pól, gasił pożary. Był też czas, że prowadził prywatną, dobrze prosperującą firmę przewozową.
Na początku XXI wieku trafił do Policji, w której budowano współczesne „niebieskie” lotnictwo. Został kierownikiem lotniczej sekcji KWP we Wrocławiu, wymienia się go wśród współtwórców obecnego lotnictwa Policji.
Nagroda „Błękitne Skrzydła” przyszła nagle. Najpierw była wielka powódź 2010 r. Wtedy Janusz Sławik uratował w Bogatyni pięć osób, które na wyciągarce zostały podjęte z zalewanych domów. Był jedynym pilotem, który w bardzo złych warunkach atmosferycznych dotarł do Bogatyni i niósł na tym terenie pomoc, jak zwykle do ostatniej chwili, dokąd tylko było można, póki starczało paliwa. To poświęcenie doceniła Kapituła Nagrody „Błękitne Skrzydła”. Wyróżnienie przyznawane jest za najwybitniejsze osiągnięcia w lotnictwie polskim w ostatnim roku od przyznania poprzedniej nagrody. Janusz Sławik odebrał nagrodę 27 sierpnia 2010 r. podczas gali Święta Lotnictwa przy Pomniku Lotników Polskich poległych podczas II wojny światowej na warszawskim Polu Mokotowskim.
PAMIĘĆ
– Tato bardzo się z nagrody cieszył, ale w ogóle nią nie chwalił – mówią zgodnie jego synowie. – Był bardzo skromny. Uważał, że po prostu wykonał swoją pracę, zrobił to, co do niego należało.
Janusz Sławik zmarł nagle, we śnie, miał zator płucny. Był 10 lutego 2018 r. Jego pogrzeb kilka dni później zgromadził rzeszę ludzi, z którymi przez lata współpracował, przyjechali pożegnać go piloci, ratownicy, kontrterroryści, przedstawiciele innych służb mundurowych, znajomi i przyjaciele. Był odznaczony m.in.: Krzyżem Zasługi za Dzielność, Krzyżem Zasługi Korpusu Formacji Ratowniczych RP i Złotą Odznaką „Zasłużony Policjant”.
– Minęły trzy lata, a mnie wydaje się, jakby zdarzyło się to wczoraj – mówi Jakub Sławik. – Trudno uwierzyć, że Go nie ma. Jeszcze dwa dni wcześniej latał śmigłowcem. Miał 58 lat i nigdy wcześniej nie chorował. Zmarł, gdy załatwił ostatnie dokumenty potrzebne do rejestracji w Polsce śmigłowca, który zakupiliśmy w Danii i którym stamtąd przylecieliśmy. Papiery załatwił w piątek i z piątku na sobotę zmarł.
– Gdy 20 lat temu Tato wstępował do Policji, trochę tego nie rozumieliśmy – dodaje Tomasz Sławik. – Tato miał firmę przewozową i ciężarówki, które sprzedał, gdy założył mundur. To wszystko świetnie funkcjonowało.
Z firmy miał dużo większe pieniądze niż w Policji. Ale on kochał latanie. To był taki człowiek, któremu pieniądze do szczęścia nie były potrzebne, tylko latanie…
Półtora roku po śmierci ojca bracia Sławikowie zlikwidowali swoją dobrze prosperującą firmę, sprzedali wspólny śmigłowiec i wstąpili w szeregi policyjnych pilotów. Tak, jak uczył ich ojciec – razem – wzajemnie się wspierając i pomagając. Teraz przechodzą szkolenie na śmigłowcu Bell-206 wrocławskiej sekcji lotniczej. Jak najszybciej chcieliby zacząć loty w macierzystym garnizonie. Bo latanie to ich rodzinna pasja…
PAWEŁ OSTASZEWSKI
zdjęcia archiwum rodziny Sławików