Niedźwiedzie brunatne i ich siedliska w naszym kraju są pod ścisłą ochroną gatunkową od 1952 r. Populacja tych drapieżników stale rośnie, a one uczą się żyć w pobliżu ludzi lub nawet między zabudowaniami. Tu mają łatwy dostęp do pożywienia. Najczęściej są to odpadki wyrzucone do koszy na śmieci, ale czasem także kury, króliki czy inne drobne zwierzęta hodowane w przydomowych gospodarstwach. Miejscowi wprawdzie przywykli do widoku niedźwiedzi, ale nie przestali się ich bać. Dla turystów wizyta misia na grillu czy spotkanie w sadzie to szok. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak spakować manatki i uciec jak najdalej.
Coś trzeba było zrobić
– Ludzie boją się niedźwiedzi, one ludzi coraz mniej – mówi wójt gminy Solina Adam Piątkowski. Na jego terenie do takich spotkań dochodzi coraz częściej, bo populacja niedźwiedzi się rozrasta i przyjeżdża tu coraz więcej turystów.
– W całym ubiegłym roku zdarzeń z niedźwiedziami było ponad 50, teraz mamy już ponad 80, a gdybyśmy doliczyli interwencje, w których nie było szkód, to jest już ponad 140 zdarzeń tylko na terenie naszej gminy. Zarejestrowanych mamy 14 osobników, w tym trzy są bardzo problemowe. Któregoś dnia może dojść do tragedii. Wtedy odpowiedzialność spadnie na mnie – dodaje wójt. – Coś trzeba było zrobić. Byłem w tej sprawie nawet w Warszawie. Zwróciliśmy się do generalnego dyrektora ochrony środowiska o zgodę w formie decyzji administracyjnej na redukcję i taką otrzymaliśmy. Natomiast jest ona trudna do wykonania, bo uwarunkowana wieloma czynnikami zewnętrznymi. Mówiąc wprost: praktycznie niewykonalna. Nikt tak naprawdę nie chce zabić misia. Od strachu przed nim jeszcze większa jest obawa przed hejtem.
– Jestem policjantem i myśliwym – mówi bieszczadzki funkcjonariusz. – Ale jestem stąd i tu mam rodzinę. Gdyby wydało się, że to ja pociągnąłem za spust, nie miałbym tu już życia.
Nad sprawą pochylił się wojewódzki zespół zarządzania kryzysowego. Przedstawiciele różnych formacji i myśliwi szukali rozwiązania kłopotliwych wizyt niedźwiedzi. Pomysł wsparcia policyjnym patrolem zaproponował komendant wojewódzki Policji w Rzeszowie nadinsp. Dariusz Matusiak. Sześcioro funkcjonariuszy OPP zostało oddelegowanych do służby w Komendzie Powiatowej Policji w Lesku. W razie zagrożenia jako pierwsi mieli działać na terenie powiatów leskiego, sanockiego i bieszczadzkiego. 18 lipca media obiegła wiadomość, że oddelegowani funkcjonariusze zostali wyposażeni w broń gładkolufową, a „specjalna policyjna grupa interwencyjna zajmie się odstraszaniem niedźwiedzi, które podchodzą blisko zabudowań w bieszczadzkich powiatach. Będą strzelać do drapieżników gumowymi kulami i w ten sposób uczyć je, żeby trzymały się z dala od ludzi”.
Nie będą strzelać!
Ktoś, podając taką informację – mówiąc kolokwialnie – nieco się zagalopował. Biuro Prewencji Komendy Głównej Policji już w maju br., odpowiadając na pytanie Fundacji Bieszczadziki o możliwość wykorzystania broni palnej z amunicją specjalną niepenetrującą do odstraszania drapieżników chronionych od siedzib ludzkich, wskazało, że przepisy jej nie przewidują. Odrębną sprawą są natomiast wszystkie przypadki użycia broni w obronie koniecznej lub stanie wyższej konieczności.
– Społeczność liczyła, że jak niedźwiedź wejdzie na posesję i będzie niszczył, to przyjadą policjanci i będą strzelać – mówi zastępca naczelnika Wydziału Prewencji i Ruchu Drogowego KPP w Lesku asp. szt. Rafał Nikulcza. – Ano nie będą strzelać! Przepis nie pozwala. Co innego w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia. Czy gumowe kule zrobią wrażenie na niedźwiedziu? Może jak poczuje ból, to odejdzie. A może przeciwnie? Nie mamy żadnego doświadczenia. Bez odpowiedzi pozostaje jeszcze jedno pytanie, które sami sobie zadają policjanci wyznaczeni do niedźwiedziego patrolu: w którym momencie jest zagrożenie życia i zdrowia ludzkiego? Czy wtedy, gdy niedźwiedź przychodzi i skrobie do drzwi, czy może dopiero gdy już stoi nad nami i jedną łapą przyciska do ziemi?
– Ciężko określić, gdzie jest ta granica zagrożenia życia i zdrowia – mówi asp. szt. Rafał Nikulcza. – To jest już indywidualna decyzja policjanta. Mówiąc językiem dyżurnych: „Jesteś na miejscu, decyduj”.
Dziewięć lat temu w olszanicy
Funkcjonariuszy ze specjalnej grupy interwencyjnej mającej chronić mieszkańców przed niedźwiedziami zakwaterowano w Ośrodku Doskonalenia Kadr Służby Więziennej w Olszanicy. Dziewięć lat temu w pobliskim lesie 5 października 2014 r. niedźwiedź zabił 61-letniego mężczyznę, a potem zaatakował poszukujących go ratowników GOPR-u. Im udało się uciec, a zwierz wyładował gniew na porzuconym quadzie. Był to jedyny w ostatnich stu latach przypadek zabicia człowieka przez niedźwiedzia. Jak to tego doszło?
– Tego nigdy nie udało się ustalić. Sprawa była delikatna – wspomina rzecznik KPP w Lesku asp. szt. Katarzyna Fechner. – Wójtowie wydali ostrzeżenia, żeby nie wychodzić na grzyby, a jesień była taka piękna… Wybuchła panika. Nikt jednak nie chciał straszyć turystów, więc w Rzeszowie zorganizowano konferencję, była ówczesna pani wojewoda, byli komendanci i zostało wydane oświadczenie, nie wiem, na podstawie czego, że to nie niedźwiedź zabił, tylko jakiś człowiek. Nam kazano prowadzić śledztwo w tym kierunku, choć każdy, kto widział ciało, wiedział, że ślady jednoznacznie wskazywały na atak zwierzęcia. Na wiosnę była ponowna sekcja i choć stwierdzono, że to jednak niedźwiedź zabił, mało kogo to już zainteresowało. Niedźwiedzia zabójcy nigdy nie udało się schwytać.
Nie straszyć turystów
Jednak reakcja ówczesnych władz wykazała pewien sposób myślenia, który głęboko tkwi w świadomości mieszkańców żyjących z turystyki.
– Gdy moje dzieci idą do szkoły i z niej wracają, to dowożę je pod przystanek, a po lekcjach odbieram, gdy tylko dojedzie autobus. Jak robi się ciemno, to nie ma mowy, bym je wypuścił z domu – mówi gospodarz z bieszczadzkiej wsi. – Natomiast mam kilka pokoi dla turystów. Oni nie muszą wiedzieć o tych kłopotach i widzieć porozbijanych nocą koszy przez niedźwiedzie. Oni tu przyjechali na wypoczynek, a gdyby uciekli, to byłbym stratny. Dlatego nic nikomu nie zgłaszam.
Niedźwiedzia przysługa
Policjanci delegowani do patrolu, rozpoczynając półtoramiesięczną służbę, spodziewali się, że każdego dnia będą mieli pełne ręce roboty z niedźwiedziami. Wprawdzie już pierwszego dnia mieli interwencję i zabezpieczali miejsce, gdzie z drzewa trzeba było ściągnąć trzy małe niedźwiadki, ale docierających do nich zgłoszeń od mieszkańców czy turystów było niewiele.
– Gdy wzywano nas do niedźwiedzia, a było to sporadycznie, zwierzęcia dawno już nie było. Nie czekał na nas, poszedł dalej – mówi st. post. Damian Smelecki. – Mieszkańcy byli jednak zadowoleni, że przyjechaliśmy, bo wiedzieli, że ktoś zareagował na ich wezwanie o pomoc. Teraz, gdy patrolujemy okolice, ponownie do nich zaglądamy i sprawdzamy, czy wszystko jest w porządku. Niedźwiedzie mają swoje stałe trasy, a raczej stałe miejsca stołowania, i jak raz gdzieś przyjdą i coś zjedzą, to potem chętnie tam powracają. Potwierdza to Kazimierz Nóżka z Nadleśnictwa Baligród, człowiek legenda tych stron, którego filmy ze spotkań ze zwierzętami zamieszczanymi w internecie oglądają tysiące ludzi na całym świecie.
– Misie, zamiast buszować po przepastnych lasach, coraz częściej widywane są w okolicach zabudowań czy nawet w okolicach większych miejscowości, takich jak Polańczyk, Lesko czy Sanok. To bierze się stąd, że jeszcze w latach 90. niedźwiedzi było kilka, może kilkanaście w całych Bieszczadach. Dziś jest kilkaset. Niedźwiedzie nie mają naturalnych wrogów, mają się więc jak pączki w maśle, głównie przez naszą nadkonsumpcję. W latach 80., 90. wszystkie resztki ze stołów były przerabiane i pożytkowane przez gospodarstwa domowe. Dziś świnek, kur czy gęsi jest coraz mniej, ale gromadzimy niewiarygodne ilości odpadków. Sami sobie robimy krzywdę, niedźwiedzią przysługę. Odpadki lądują w koszach, kompostownikach, przy wiatach przystankowych, tam, gdzie ludzie powinni wypoczywać. Po weekendzie w każdym takim miejscu są duże ilości resztek jedzenia. To nęci. Niedźwiedź, gdy gdzieś zakosztuje czegoś, co mu odpowiada, będzie powracał. Nie musi to być kawałek chleba czy masło. Wystarczy opakowanie po maśle, czekoladzie, puszka po rybie i problem gotowy. Jeśli jest to samica, kiedyś przyprowadzi swoje młode – mówi Kazimierz Nóżka i dodaje
– Teraz mamy kłopot z dwoma czy trzema najbardziej uciążliwymi niedźwiedziami, ale myślę, że problem będzie narastał, dopóki nie zostanie to systemowo rozwiązane, czyli te niedźwiedzie najbardziej zintegrowane ze światem ludzi nie będą odławiane i osadzane w odizolowanych miejscach. Mimo że je kocham, ale jestem też mieszkańcem tego terenu. Jeżeli niedźwiedź przyszedł mi na podwórko i przeszedł przez piaskownicę wnuczki, to wiem, że tak być nie powinno. Myślę, że państwo coś musi z tym zrobić.
Zawodzi przepływ informacji
Policjanci, którym przez kilka dni towarzyszymy w patrolach, czekają na każdy sygnał do podjęcia interwencji z niedźwiedziami. Funkcjonariuszy nie ma wielu, ale i tak mają co robić, gdyż są dysponowani do standardowych zgłoszeń.
– Tych niedźwiedzi nie ma chyba tu wcale tak dużo – mówi mł. asp. Dariusz Swatowski – Gdyby były, mielibyśmy dużo zgłoszeń. Coś się tu nie zgadza. Znacznie więcej informacji od buszujących w pobliżu ludzi niedźwiedziach dociera do patrolu interwencyjnego Fundacji Bieszczadziki, który na zlecenie lokalnych władz zajmuje się monitorowaniem i odstraszaniem drapieżników. Ludzie częściej dzwonią do urzędu gminy, która przekazuje fundacji zgłoszenia, niż pod numer alarmowy 112. Ten mieszkańcom nie kojarzy się z niedźwiedziami, częściej turystom. Krajowa Mapa Zagrożeń Bezpieczeństwa też nie ma kategorii „dzikie zwierzęta”. Przepływ informacji od społeczeństwa do Policji zawodzi.
– Udało się nam odłowić kilka osobników i założyć im obroże telemetryczne. Śledzimy ich przemieszczanie w specjalnej aplikacji, a gdy zbliżają się do zabudowań, jedziemy w te miejsca i staramy się je płoszyć. Choćby petardami i kołatkami. Czasami pędzimy je przez całą wieś, a jak jakiś wpadnie do zastawionej pułapki, to wywozimy w odległe miejsce. Tylko że to wiele nie pomaga, bo one i tak wracają – mówi prezes Fundacji Bieszczadziki Marek Pasiniewicz. – Gdy powstał policyjny patrol niedźwiedzi, liczyliśmy na rozwinięcie współpracy. Może następnym razem, bo teraz działaliśmy jakby obok siebie. Choć gdy specjalna grupa policjantów przyjechała do Leska, o jej misji było głośno w mediach, informacja ta nie utrwaliła się w społecznej świadomości.
– Pierwsze słyszę, że jest na naszym terenie zespół policjantów chroniący mieszkańców przed niedźwiedziami – zdziwił się Michał Hogaj. – Byłbym pierwszym, który by do was dzwonił.
To jest ułamek sekundy
Michał Hagaj przez 43 lata pracował w lesie. W październiku ubiegłego roku zaatakował go niedźwiedź. Spotkał go w młodniku.
– Szedłem głośno przez las, bo wiem, że tak trzeba się zachowywać. Nie raz w życiu spotkałem niedźwiedzia, ale pierwszy raz takiego, który się na mnie rzucił. Gdy spojrzeliśmy na siebie, dzieliło nas kilkanaście metrów. Po chwili już przy mnie był. Zahaczył mnie w plecy, dobrze, że miałem grubą kurtę i nie zaczepił o kręgosłup. Gdy czołgałem się pod brzózki, pociągnął mnie łapą po głowie i uchu. Wtedy straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem, jego już przy mnie nie było. Miałem kilkaset metrów do samochodu, jakoś tam dotarłem i wezwałem pomoc. To cud, że żyję – mówi Michał Hagaj. – Mam kilka zdjęć ze szpitala, mogę wam pokazać.
Na ich widok policjantom skierowanym do płoszenia niedźwiedzi ugięły się nogi. – Mamy broń. Nie chce mi się wierzyć, że nie zdążyłbym wyciągnąć – zaczął mówić mł. asp. Dariusz Swatowski, ale leśnik mu przerwał.
– To jest ułamek sekundy. Nic byś nie zrobił. Nie ma szans. Ten niedźwiedź wykonał może ze dwa susy i już był na mnie. Może jakbyś miał gaz w ręku i jeszcze go nim trafił…
Pan Marian jest szwagrem Michała Hagaja, ale także myśliwym.
– Gumowa kula? Widziałem, jak kiedyś niedźwiedź dostał taką w tyłek. Tylko się po tym miejscu podrapał. Ani nie uciekł, ani się nie zdenerwował. Może trochę się zdziwił. Ale nie wiem, czy gdyby któryś z was do niego wypalił, też by miał tyle szczęścia – mówi pan Marian i dodaje – Macie ganiać niedźwiedzie? Uważajcie, żeby one was nie pogoniły! Michał Hagaj do pracy nie wrócił i raczej już nie wróci. Nawet nigdy nie pojechał w to miejsce, gdzie dopadł go niedźwiedź. Ślad po tamtym spotkaniu pozostał mu nie tylko na głowie i uchu.
– Mówicie, że ludzie wam nie zgłaszają informacji o obecności niedźwiedzi? – zdziwił się Hagaj. – Jak nie? Zgłaszają, ale nie na Policję, tylko do wydziału ochrony środowiska, który płaci odszkodowania za kury i króliki. Ochrona środowiska odnotowuje, wypłaca odszkodowanie i tyle. Gdyby informacja o policyjnej grupie interwencyjnej była wywieszona pod sklepem czy kościołem, czyli tam, gdzie ludzie chodzą i czytają, co jest wywieszone, to by wiedzieli. Tutaj nikt nic takiego nie rozwieszał.
Tego lata policyjny patrol specjalny powołany do ochrony mieszkańców przed niedźwiedziami zakończył już służbę. Czy powróci za rok? Pierwsze doświadczenia zostały zdobyte, ale problem z kłopotliwymi niedźwiedziami sam się nie rozwiąże.
– Boję się tylko jednego – mówi wójt Adam Piątkowski. – Nasi mieszkańcy są zdesperowani. Widząc bezradność władz gminy i instytucji państwowych, mogą kiedyś posunąć się do samosądu na niedźwiedziu.
Andrzej Chyliński
zdj. Jacek Herok, Michał Hagaj