Członkowie misji humanitarnej wrócili z Ukrainy 22 lutego 2023 r. Spędzili tam prawie pięć miesięcy, rozminowując tereny, gdzie wcześniej stacjonowały wojska rosyjskie. Pracowali w tajemnicy, bo tego wymagało bezpieczeństwo ich, ich rodzin oraz współpracujących przedstawicieli strony ukraińskiej.
– W skrócie nasze działanie można określić w ten sposób, że pomagaliśmy cywilnej ludności ukraińskiej – powiedział naszej gazecie zaraz po powrocie nadkom. Krzysztof Funkiendorf, dowódca 98-osobowego Kontyngentu Humanitarnego Policji na Ukrainie (KHP), a na co dzień dowódca Samodzielnego Pododdziału Kontrterrorystycznego Policji w Warszawie. – I to jest chyba najważniejsze.
FIRST TO FIGHT – FIRST TO AID
Strona ukraińska wiosną 2022 r. zwróciła się z dramatycznym apelem do społeczności międzynarodowej o pomoc w rozminowaniu terenów, na których podczas bitwy o Kijów stacjonowały wojska Federacji Rosyjskiej. Pomoc zadeklarowały 43 kraje, ale na tym się skończyło. Z działaniem ruszyła tylko Polska. Tak jak podczas II wojny światowej naszych rodaków określano „First to Fight – pierwsi do walki”, pierwsi, którzy stawili czynny opór Hitlerowi i pierwsi stawali do boju na wielu frontach, tak teraz zaczyna funkcjonować określenie „First to Aid – pierwsi z pomocą humanitarną”. Chodzi tu zarówno o pomoc ukraińskim uchodźcom wojennym od pierwszych godzin po agresji Rosji 24 lutego ub.r., jak i o pomoc na terytorium naszego sąsiada, czego ostatnim przykładem jest służba Kontyngentu Humanitarnego Policji.
Wstępne prace przygotowawcze nad wysłaniem polskiego kontyngentu zaczęły się w KGP. Powołano Zespół ds. Organizacji Kontyngentu Humanitarnego Polskiej Policji na terenie Ukrainy. Od początku ustalono, że grupa będzie się składać ze specjalistów służby kontrterrorystycznej, dlatego kluczową rolę przy jej tworzeniu odegrały CPKP „BOA” i jego dowódca nadinsp. Dariusz Zięba. Nad wszystkim pieczę trzymał zastępca Komendanta Głównego Policji nadinsp. Roman Kuster, nadzorujący służbę kontrterrorystyczną (KT). Całość spinał Główny Sztab Policji KGP, ale były zaangażowane także inne biura komendy głównej. W wypadku tej misji niezwykle istotne były cisza medialna i kontrola informacyjna, i to zarówno po stronie polskiej, jak i ukraińskiej. Czuwał nad tym rzecznik Komendanta Głównego Policji insp. Mariusz Ciarka. Ochotnicy mieli przecież wyjechać do kraju, gdzie toczy się regularna wojna. Policjanci uczestniczą zwykle w misjach pokojowych, stabilizacyjnych pod egidą organizacji międzynarodowych, gdy zawarte są już rozejmy czy podpisane układy pokojowe, jak choćby ten z Deyton w 1995 r. kończący wojnę w Bośni i Hercegowinie, który zapoczątkował misję UNIPTF w tym kraju. Teraz wszystko miało wyglądać inaczej.
PRZYGOTOWANIA I REKONESANSE
Do wysłania kontyngentu doszło w wyniku ustaleń bilateralnych między polskim i ukraińskim resortem spraw wewnętrznych. KHP został formalnie utworzony w wyniku niejawnego zarządzenia ministra spraw wewnętrznych i administracji Mariusza Kamińskiego. W sferach rządowych, ministerialnych i poselskich wiedziały o sprawie wąskie grono osób oraz prezydent Andrzej Duda.
Jeszcze w ramach prac zespołu ds. organizacji KHP podjęto decyzję o skierowaniu na Ukrainę grupy rekonesansowej złożonej ze specjalistów w dziedzinie pirotechniki, łączności, logistyki oraz planowania działań. Odbyły się cztery takie rekonesanse. To głównie dzięki nim powstała koncepcja, że kontyngent musi być samowystarczalny, gotowy, aby działać w każdych warunkach.
– Będąc wcześniej w miejscu, które wybraliśmy do stacjonowania kontyngentu, sfotografowaliśmy i pomierzyliśmy dosłownie wszystko – wyjaśnia jeden z policjantów, który musi zachować anonimowość. – Każda brama, sposób jej otwierania, każda furtka, ogrodzenie, wszystkie obiekty, miejsca, które moglibyśmy przeznaczyć na magazyn czy parking, dodatkowo zrobiliśmy zdjęcia z drona, potem to zmapowaliśmy i wiedzieliśmy jeszcze przed przyjazdem całej kolumny, ile pojazdów zmieści się na parkingu zewnętrznym, a ile wewnątrz. Wyznaczyliśmy miejsca, które zostały zaadaptowane na schrony. Atutem terenu były niezależne odwierty wody i agregat prądotwórczy o dużej pojemności.
W tym samym czasie w Polsce odbywał się nabór do elitarnego kontyngentu. Warunkiem była oczywiście dobrowolność wyjazdu do kraju objętego wojną. Kandydaci zostali sprawdzeni pod kątem cech psychofizycznych i reakcji na długotrwały stres. Ważne były doświadczenie, wiedza i unormowana sytuacja rodzinna. Misjanci odbyli miesięczny kurs przygotowawczy, podczas którego poszerzali wiedzę. Przeszli m.in. wojskowe szkolenie SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape – przetrwanie, unikanie, opór w niewoli, ucieczka), przeznaczone na wypadek oddzielenia od oddziału na terytorium wroga. Zostali przygotowani kontrwywiadowczo. Zapoznali się z systemem prawnym i administracyjnym oraz geopolityką Ukrainy. Nie zabrakło wiedzy o niuansach kulturowych, religijnych i regułach życia codziennego. Policyjni minerzy-pirotechnicy przeszli szkolenie z obsługi trałów służących do rozminowywania dużych połaci terenu, które na czas misji przeszły w wyposażenie KHP.
Kierownictwo kompletowało sprzęt i wypracowywało procedury ochrony, łączności, przemieszczania się i służby na Ukrainie, aby stworzyć spójny i szczelny system bezpieczeństwa. 2 października 2022 r. kolumna pojazdów KHP została odprawiona i pożegnana na granicy przez szefa MSWiA Mariusza Kamińskiego i Komendanta Głównego Policji gen. insp. Jarosława Szymczyka.
– Po raz pierwszy w historii policjanci, jako cywilna przecież służba, wyjechali na misję w warunkach wojennych w ramach tak dużego kontyngentu – mówi mł. insp. Wojciech Żmija, dowódca zespołu działań bojowych KHP na Ukrainie, a w kraju dowódca SPKP we Wrocławiu. – Granicę przekroczyliśmy w kilku rzutach, ponieważ konwój był naprawdę długi.
138 ALARMÓW
Zanim do bazy dojechał główny człon kontyngentu, na miejscu od prawie tygodnia działała grupa organizacyjna, która pod kątem pirotechnicznym sprawdziła każdy obiekt i ścieżkę, instalowała łączność, kładła światłowody. Biuro Łączności i Informatyki KGP zadbało o komunikację na najwyższym poziomie, tak aby w pełni zachować bezpieczeństwo teleinformatyczne. Łącznościowcy mieli specjalistyczny samochód, który zapewniał łączność podczas działań w terenie oddalonym od bazy. Spoza służby KT w kontyngencie służyło dwóch łącznościowców i tłumacz z GSP KGP.
– Dlaczego zdecydowałem się pojechać na misję? – powtarza moje pytanie sierż. szt. Bogdan Szelest, w KHP pracujący jako tłumacz. – Pochodzę z Ukrainy, do Polski przyjechałem trzydzieści lat temu jako dziecko. Gdy rok temu wybuchła wojna, miałem nawet taką, może trochę szaloną myśl, że zrezygnuję ze służby i pojadę pomagać. Szybko jednak zamknięto listy chętnych. Nie można było nawet zapisać się do Obrony Terytorialnej Ukrainy, było mnóstwo ochotników. Gdy dowiedziałem się o takim projekcie, jak polski kontyngent, od razu się zgodziłem i czułem, że w ten sposób pomagam Ukrainie. Ciężko było zobaczyć to wszystko na własne oczy. W telewizji wygląda to jednak zupełnie inaczej, niż gdy jedzie się drogą, a na poboczach są stosy aut spalonych, podziurawionych kulami, domy bez dachów, rozwalone cywilne budynki…
Trzon KHP stanowili minerzy-pirotechnicy, to oni wykonywali główne zadanie misji. W celu ich ochrony do każdego zespołu rozminowywania były przydzielone zespół bojowy oraz zabezpieczenie medyczne. Nad bezpieczeństwem bazy czuwał zespół zabezpieczenia i ochrony obiektów. Gotowość operacyjną KHP osiągnął 6 października ub.r.
– Dzień na misji zaczynał się śniadaniem o godz. 7.00, potem 7.50 apel, przygotowanie i wyjazd do zdań – wyjaśnia nadkom. Krzysztof Funkiendorf, dowódca KHP. – Na miejsce pracy zawsze byliśmy pilotowani przez ukraińską policję. Mieliśmy dwa, a przez pewien czas trzy miejsca rozminowywania: lotnisko niedaleko Kijowa, las, gdzie stacjonowali Rosjanie, szykując się do szturmu na stolicę Ukrainy, i drogę, która łączyła kilka wsi, a na której wyleciał w powietrze wóz strażacki. Po pracy zespoły zjeżdżały do bazy, po obiedzie był czas wolny. Na miejscu misjanci zorganizowali dwie siłownie. W sobotę był dzień gospodarczo-organizacyjny.
– Praca była bardzo ciężka, ponieważ często przerywana alarmami powietrznymi – mówi nadkom Krzysztof Funkiendorf. – Mieliśmy 138 alarmów w ciągu 150 dni pobytu. Jeśli odliczy się weekendy, kiedy nie wyjeżdżaliśmy na rozminowywanie, i okresy bez żadnego alarmu to kumulacja ich w pozostałe dni potrafiła zupełnie zdezorganizować pracę. Jeżeli ktoś w nocy dwa razy po trzy godziny spędził w schronie, to nie można go wysłać rano do rozminowywania. Poza tym to, że jest alarm, wcale nie oznacza, że za chwilę spadnie bomba i odwrotnie. Były sytuacje, że bomby spadały, ale celem była infrastruktura krytyczna. Widzieliśmy przelatujące szahidy (drony Shahed-136 produkcji irańskiej, wykorzystywane przez Rosjan – przyp. P.Ost.) Ostatnio Ukraińcy strącili trzy rakiety. Trzeba przyznać, że robią to bardzo skutecznie.
DWA TYSIĄCE MATERIAŁÓW NIEBEZPIECZNYCH I WYBUCHOWYCH
Na zagrożenie atakami powietrznymi odpowiedzią jest popularna na Ukrainie aplikacja, którą ściągnęli też członkowie KHP. W obozie i podczas służby mieli opracowane procedury, ale gdy na przykład służbowo jechali do miasta i alarm zaskoczył ich w drodze, polegali na aplikacji.
– Działa to bardzo sprawnie – opowiada jeden z policjantów. – Z mijanych lasów nagle wyjeżdżają pojazdy z ludźmi przyszykowanymi do obrony, na mijanych nad drogą kładkach instalują się żołnierze z polskimi piorunami (PPZR Piorun – przenośny przeciwlotniczy zestaw rakietowy Piorun – przyp. P.Ost.), a aplikacja w telefonie podaje, gdzie jest najbliższe bezpieczne miejsce i jak trafić do schronu.
W bazie funkcjonowały dwa bezpieczne miejsca zaadaptowane na schrony. Po ogłoszeniu alarmu wszyscy niezwłocznie się tam meldowali, a osoba odpowiedzialna za dany schron przekazywała dane dyżurnemu, a ten dowódcy. Podczas pracy w lesie zespoły rozpraszały się na rozminowanej części. W schronach były zmagazynowane woda, indywidualne racje żywnościowe i apteczki. Mając te zapasy, można by tam spokojnie kilka dni przetrzymać. Medycy mieli przydziały do konkretnych schronów. Jak podkreślają członkowie dowództwa KHP – od pierwszego do ostatniego alarmu wszyscy podchodzili do zagrożenia bardzo poważnie i nikt nigdy nie popadł w rutynę, choć nie zawsze rakiety faktycznie leciały.
Polscy pirotechnicy generalnie wykonywali zadania zlecone przez DSNS – Państwową Służbę Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. Misja z planowanych trzech miesięcy przedłużyła się do prawie pięciu. Przez ten czas Polacy przetrałowali łącznie 342 512 m² terenu, oczyścili w sumie 43 641 m² powierzchni i 17,5 km dróg. W trakcie działań ujawniono 1947 sztuk materiałów niebezpiecznych i wybuchowych, takich jak miny, granaty, pociski artyleryjskie, wszelkie rodzaje amunicji oraz 671 kg pozostałości bojowych.
– Największe przeżycia towarzyszyły wszystkim, gdy pracowaliśmy w miejscach, gdzie bezpośrednio toczyły się walki – wspomina mł. insp. Wojciech Żmija. – Chodziliśmy po lesie, który nasiąknięty był krwią, byliśmy w wioskach, które praktycznie w 95 proc. były spalone, zburzone i zniszczone przez ciężki sprzęt bojowy, pracowaliśmy w miejscowości, którą wojska Federacji Rosyjskiej zablokowały i z czołgów strzelały do domków jednorodzinnych. Ludzie nie mogli odwieźć rannych do szpitala, bo ten, kto wychodził na zewnątrz, był zabijany. To są opowieści, których nie każdy może słuchać…
cdn.
Paweł Ostaszewski
zdj. Kontyngent Humanitarny Policji na Ukrainie