Był listopadowy wieczór 1992 r., kiedy mieszkaniec niedużej wsi w okolicach Żagania znalazł na torach kolejowych leżącego nieruchomo człowieka z rozbitą głową. Wyglądało na to, że został potrącony przez pociąg. Zszokowany mężczyzna popędził do wsi i zadzwonił po Policję.
FANTY Z WŁAMANIA I SŁOMA W KIESZENIACH
Ze wstępnych ustaleń wynikało, że ofiarą wypadku jest mężczyzna w wieku ponad czterdziestu lat, średniego wzrostu, z ciemnymi wąsami, ubrany w mocno zniszczoną kurtkę, jeszcze bardziej zniszczone spodnie i rozpadające się buty. W kieszeniach kurtki i włosach denata było mnóstwo źdźbeł słomy i siana, co sugerowało, że mógł nocować w stodole albo w stogu na polu. Obok zwłok leżały trzy ucięte palce prawej ręki, a na torach rozrzucone reklamówki, z których wysypały paczki papierosów, paczki herbaty, puszki różnych konserw, słoiki kawy i butelki piwa.
Wyjaśnienie dotyczące tych przedmiotów okazało się bardzo proste – poprzedniej nocy do sklepu w sąsiedniej wsi dokonano włamania, a złodziej zrabował właśnie te produkty. Policjanci mogli więc odnotować w statystyce wykryte włamanie, ale pytanie, kim jest nieszczęsny złodziej, którego ukarał przypadkowy los, pozostawało na razie bez odpowiedzi.
OKIEM SZWAGRA
Zanim na miejsce przyjechała ekipa policjantów z KPP w Żaganiu, jeden z funkcjonariuszy lokalnego posterunku, przyglądając się zwłokom, doszedł do wniosku, że jest to niejaki Marian S., znany Policji złodziej i włamywacz, który po odsiadce w więzieniu został przez żonę wyrzucony z domu i słuch po nim zaginął. Od kilku lat nie odzywał się ani do żony, ani do matki, nie wiadomo było nawet, czy żyje. Wyglądało na to, że po latach wrócił w rodzinne strony, jednak żona zaprzeczała, jakoby miała z nim jakikolwiek kontakt. Niezbędna była identyfikacja zwłok, ale żona odmówiła udziału w tej czynności. Twierdziła, że nie widziała męża od czterech lat i nie zamierza oglądać go nadal, obojętnie – żywego czy martwego. Ktoś jednak musiał dokonać identyfikacji i policjantom udało się przekonać do tej przykrej czynności szwagra denata.
W wyznaczonym dniu szwagier przybył do zakładu medycyny sądowej. A że był bardzo zdenerwowany niecodzienną sytuacją, wcześniej trochę wypił na odwagę. Wprowadzony do pomieszczenia rzucił ledwie okiem na twarz denata i szybko odwracając głowę od nieprzyjemnego widoku, powiedział: – Tak, poznaję, to jest Maniek! – po czym natychmiast wyszedł z widoczną ulgą.
WRÓCIŁ, ŻEBY UMRZEĆ
Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci mężczyzny było potrącenie przez pociąg. Zwłoki zostały zidentyfikowane, sprawa była więc zakończona. Prokurator polecił wydać zwłoki rodzinie, aby mogła dokonać pochówku. Ucięte w wypadku palce zostały spalone, co jak się później okazało, miało znaczenie dla dalszego przebiegu zdarzeń.
Na pogrzeb zeszli się wszyscy mieszkańcy, tak spektakularny powrót do domu po latach był nie lada sensacją. Ludzie komentowali, jak to przewrotny los sprowadził tu Mańka, żeby umarł w rodzinnej wsi. Żona, aczkolwiek bardzo niezadowolona, wysupłała pieniądze na pochówek. Uznała, że jest to już ostatni kłopot, jaki sprawił jej były małżonek, a chrześcijański obowiązek nakazywał oddać mu tę ostatnią posługę. Na pogrzeb przyjechała też mieszkająca w sąsiedniej wsi jego matka. Ludzie trochę poplotkowali, matka popłakała, po czym wszyscy wrócili do swoich spraw. Wkrótce o Marianie S. ponownie zapomniano.
NIE WYGLĄDAŁ NA DUCHA
Kilka miesięcy później matka tragicznie zmarłego Mariana dostała list. Na odwrocie koperty jako nadawca widniało imię i nazwisko… jej syna. Zdenerwowana, w przeświadczeniu, że ktoś robi jej głupi żart, otworzyła kopertę.
„Droga mamo, nie odzywałem się długo, bo miałem trochę kłopotów. Teraz mam pracę na Śląsku, w kopalni. Mieszkam w hotelu robotniczym, jak trochę zarobię, to przyjadę cię odwiedzić. Napisz, co u ciebie słychać. Pisz na adres…”
Kobieta była zszokowana. Przecież jej syn od pół roku leżał w grobie. Od kogo więc pochodził ten list? Przecież nie z zaświatów, bo miał jak najbardziej realne stemple pocztowe z nazwą miejscowości i aktualną datą. Czyżby ktoś zrobił jej makabryczny dowcip?
Rozważała zgłoszenie sprawy do Policji, ale po naradzie z sąsiadkami postanowiła wysłać list na wskazany adres. Napisała o pogrzebie i prosiła, że jeśli autorem listu nie jest oszust, ale naprawdę Marian S., to niech przyjedzie ją odwiedzić.
Upłynęły dwa tygodnie, gdy pewnego wieczoru ktoś zapukał do drzwi jej domu. Otworzyła. W progu stał Marian. Nie wyglądał na ducha, wręcz przeciwnie. Był realny, z krwi i kości, nawet całkiem przyzwoicie ubrany i trzeźwy. Kiedy ochłonęła z szoku, opowiedziała mu, co się stało.
Następnego dnia o wiele większy szok przeżyła żona Mariana, a wkrótce wieść o „zmartwychwstaniu” Mańka obiegła lotem błyskawicy całą wieś.
POCHOWAŁAM OBCEGO
Żona zaprowadziła go na cmentarz i pokazała grób, na którym stał krzyż i wisiała tabliczka z jego imieniem i nazwiskiem. Mariana niewiele interesowało, kto jest pochowany pod jego nazwiskiem, zdał sobie natomiast sprawę, że w sensie formalnym nie istnieje, został bowiem skreślony z rejestru żywych. Uznał, że to dla niego nawet lepiej, i wyjechał.
Być może taka sytuacja trwałaby do momentu, aż napotkałby pierwszą urzędową przeszkodę, gdyby nie żona, która otrząsnąwszy się z szoku, zrozumiała, że wydała pieniądze na pogrzeb i nagrobek dla obcego człowieka. Udała się więc do prokuratury, aby zażądać zwrotu poniesionych kosztów, bo przecież to prokurator kazał jej pochować tego człowieka, twierdząc, że to jej mąż.
W prokuraturze zapanowała konsternacja i zaczęło się postępowanie wyjaśniające. Ustalono, że Marian S. rzeczywiście jest zatrudniony w jednej z kopalń i zameldowany w hotelu robotniczym. Porównano aktualne zdjęcia z wcześniejszymi, a przede wszystkim odciski palców. Na szczęście Marian S. jako wcześniej karany miał swoją kartę daktyloskopijną. Porównano ją z odciskami palców aktualnie pobranymi przez Policję w jego miejscu pobytu. Nie było żadnych wątpliwości – to był ten sam człowiek. A skoro Marian S. żyje, to kto został pochowany pod jego imieniem i nazwiskiem? Aby to ustalić, prokuratura zarządziła sekcję zwłok.
NIEZAWODNA DAKTYLOSKOPIA
Identyfikacji znalezionych na torach zwłok dokonano „na szwagra oko”, teraz miała się tym zająć nauka. Możliwe były dwie metody. Pierwsza to daktyloskopia, która mogła przynieść wyniki pod warunkiem jednak, że proces gnilny zwłok nie zniszczył naskórka. Była taka szansa, ponieważ zwłoki leżały w ziemi w okresie zimowym, kiedy wszelkie procesy zachodzą wolniej. Istniały tylko obawy, że materiał do badań może być zbyt mały – przy identyfikacji daktyloskopijnej obowiązywała formuła 10-palcowa, tymczasem denat nie miał trzech palców. Drugim sposobem identyfikacji było odtworzenie budowy czaszki metodą Gierasimowa, jednak ta metoda nigdy nie daje takiej pewności jak pierwsza.
Zaczęto od daktyloskopii, zlecając badanie specjalistom z ówczesnej komendy wojewódzkiej w Zielonej Górze. Okazało się, że naskórek na palcach obydwu rąk denata jest dobrze zachowany, a linie papilarne w miarę wyraźne. Badania przyniosły materiał, który dał podstawę do szukania w centralnym rejestrze daktyloskopijnym. Zważywszy na włóczęgowski tryb życia i włamanie tuż przed śmiercią, zakładano, że mężczyzna, który zginął na torach, był już wcześniej karany, a zatem także daktyloskopowany.
Przeszukanie centralnego rejestru daktyloskopijnego na początku lat 90., gdy nie istniał jeszcze Automatyczny System Identyfikacji Daktyloskopijnej AFIS, było żmudne i trochę trwało. Zakończyło się jednak sukcesem. Okazało się, że odciski palców denata są tożsame z odciskami palców skazanego kilka lat wcześniej za kradzieże i włamania niejakiego Józefa M., mieszkańca sąsiedniego województwa.
DRUGIE ŻYCIE MARIANA
Podobieństwa dotyczące obydwu mężczyzn były zaskakujące. Józef M. był w tym samym wieku co Marian S., podobnej postury, również nosił czarne wąsy, co głównie zmyliło szwagra podczas identyfikacji. I co ciekawe – podobnie jak Marian S., miał żonę i dwoje dzieci, również nie pracował, nie płacił alimentów, pił i rodzina wyrzuciła go z domu.
Po zidentyfikowaniu ofiary wypadku wszyscy odetchnęli z ulgą. Prokuratura – że udało się naprawić pierwotny błąd, specjaliści z laboratorium kryminalistycznego – że ich praca zakończyła się sukcesem, a rodzina Józefa M., tak jak parę miesięcy wcześniej rodzina Mariana S., że pozbyła się pasożyta i złodzieja przynoszącego tylko wstyd i kłopoty.
Na cmentarzu w N. nastąpiła zmiana nazwiska nieboszczyka na nagrobku. „Zmartwychwstały” Marian S. wrócił na Śląsk, by tam cieszyć się swoim drugim życiem. Czy syn marnotrawny przestał pić, jak obiecał matce, nie wiadomo…
ELŻBIETA SITEK
zdj. unsplash