Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Do ostatniego gwizdka

Nadkomisarz Robert Małek jest kierownikiem Referatu ds. Wykroczeń Wydziału Prewencji Komendy Miejskiej Policji w Zabrzu. Jest także sędzią piłkarskim. Prowadził spotkania Ekstraklasy i mecze międzynarodowe. Choć mógł być arbitrem zawodowym, wybrał służbę w Policji.

Sędzia Polskiego Związku Piłki Nożnej od 1989 r. W latach 1998–2013 sędzia Ekstraklasy (183 mecze). W latach 2002–2013 sędzia międzynarodowy FIFA i UEFA. Prowadził m.in. finał Pucharu Polski (2003 i 2010), mecz o Superpuchar Polski (2007), a także mecze eliminacji Mistrzostw Europy (EURO 2008 i EURO 2012), eliminacji Mistrzostw Świata (WC 2010 i WC 2014), mecze fazy grupowej Ligi Europy UEFA (2009–2012). Uczestnik piłkarskiej Ligi Mistrzów (2012).

Pana pokój służbowy ma oszczędny wystrój. Prócz szaf, krzeseł dostawionych do stołu z komputerem jest tylko godło na ścianie. Żadnych pamiątek piłkarskich.

– Miałem szczęście, że nikt nigdy nie zabronił mi łączenia przyjemnego z pożytecznym. Ciągle staram się nie przekraczać granic, które dla mnie od zawsze były bardzo wyraźne. Służba w Policji jest priorytetem, a sędziowanie to moja pasja, której od lat oddaję się w czasie wolnym od służby. Staram się nie mieszać tych dwóch światów.

Tak bardzo są różne?

– Przez lata międzynarodowej kariery dużo widziałem i wiele doświadczyłem. Byłem w różnych zakątkach świata. W 2008 r. poleciałem do Monachium. Na Allianz Arena Bayern grał z Aberdeen FC. Transmisja na żywo, trybuny wypełnione do ostatniego miejsca. Bayern gładko wygrał, a ja po godzinie i dziesięciu minutach lotu do Katowic, skąd miałem pół godziny jazdy samochodem do Zabrza, znowu byłem policjantem. W krótkim czasie musiałem przenieść się do innego świata, który nie był ani tak doskonały, ani tak bogaty. Z godziny na godzinę trzeba było zaadaptować się do innych warunków pracy. To naprawdę nie było łatwe. Wchodząc do gmachu KMP, w uszach wciąż miałem doping 70-tysięcznej publiczności, a przed oczami Olivera Khana, Miro Klose i Łukasza Podolskiego. To są trudne sytuacje z różnych powodów. Pytanie: „co ja robię tu?” nie raz długo dzwoniło w moich uszach, a trzeba było skupić się na obowiązkach służbowych.

Co jest trudnego w pracy sędziego?

– Zwykle problemem jest obciążenie psychiczne i stres. Mecz trwa co najmniej 90 minut, a gdy zdarzają się błędy, do domu uciec się nie da. Trzeba to udźwignąć, wytrzymać od pierwszego do ostatniego gwizdka. Zawodnicy chyba mają łatwiej. Jeżeli mają słabszy dzień, mogą poprosić trenera o zmianę. W tej robocie jest tak, że jeśli nie idzie – a czasami tak się zdarza niestety – pozostaje brnąć do końca niezależnie od przebiegu zawodów.

Jak udało się pogodzić służbę w Policji i sędziowanie?

– Służbę w Policji rozpocząłem w 1997 r. Gdy rok później zostałem sędzią Ekstraklasy, nie było tajemnicą, że jestem policjantem. Zauważyły to media, a przede wszystkim lokalna prasa. Nieraz można było przeczytać, że w sobotę jako policjant zabezpieczałem mecz Górnika Zabrze, a w niedzielę już jako sędzia prowadziłem mecz Legii, Wisły czy Lecha. Nie było to łatwe, bo wbrew przekonaniu wielu moich kolegów nigdy nie korzystałem z bliżej niezdefiniowanych przywilejów. Mecze zawsze sędziowałem w czasie wolnym od służby i odbywało się to przede wszystkim kosztem osób najbliższych. Dzisiaj mecze Ekstraklasy prowadzą przede wszystkim tzw. zawodowcy. Ludzie na związkowych kontraktach, dla których sędziowanie to praca, z której żyją. Kiedyś wyglądało to inaczej. W moich czasach było to zajęcie po godzinach. Byłem przede wszystkim funkcjonariuszem Policji, który jednocześnie starał się dostosować się do wymagań PZPN-u. Miałem szczęście, że przez długie lata spotykałem na swojej drodze dobrych ludzi. Lista tych osób jest bardzo długa. Jeżeli nie mogli pomóc, to zwykle także nie przeszkadzali, za co zawsze będę im bardzo wdzięczny. Każdy funkcjonariusz Policji ma świadomość, że dobro służby wymaga poświęceń, a jednak przez te wiele lat żaden z moich przełożonych nie postawił sprawy na ostrzu noża. Nikt nigdy nie zmuszał mnie do dokonania wyboru. Za to mogę tylko podziękować. Przełożeni często szli mi na rękę, a przecież wcale nie musieli tego robić. Pamiętam, jak wiele lat temu zaistniała sytuacja, która wymusiła obecność w służbie praktycznie wszystkich funkcjonariuszy naszej jednostki. Był to dla mnie duży kłopot, bo zostałem wyznaczony na mecz Ekstraklasy i niestety kolidowało to z harmonogramem służby. Problemem podzieliłem się z ówczesnym komendantem. W odpowiedzi usłyszałem: „Skoro masz mecz, to jedź. Bez jednego żołnierza tę wojnę też wygramy”.

Nie zawsze jednak było tak słodko. W 2005 r. wybuchła afera futbolowa z ustawianiem meczów przez działaczy, piłkarzy, a także sędziów. Jedna z gazet wymieniła również Pana nazwisko na tzw. Liście Fryzjera.

– Nigdy nie zapomnę momentu, w którym wybuchła afera. Był maj 2005 r., pierwsze zatrzymania. Byłem wtedy w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie. Wszyscy wiedzieli, kim jestem i czym zajmuję się po godzinach. Pewnego razu zostałem wywołany z zajęć przez służbę dyżurną. Jak opuszczałem aulę, większość osób machała mi na pożegnanie, w przekonaniu, że już raczej nie wrócę. To nie były łatwe momenty. Po chwili okazało się, że dowódca kompanii potrzebował mnie do czegoś na cito i nie miało to nic wspólnego z sędziowaniem.

Musiał się Pan tłumaczyć przełożonym?

– Przez pewien czas pełniłem w jednostce funkcję oficera prasowego. Dość długo znajomi dziennikarze pytali mnie wprost, jak to jest, że wciąż jestem w służbie, no bo jak to, że wszystkich zatrzymują, a ja wciąż pracuję? Przywykłem do tego. Przez lata, dość regularnie tłumaczyłem się kolegom i czasami przełożonym z błędów popełnianych na boiskach Ekstraklasy i nie tylko. Prawie po każdym weekendzie musiałem coś tłumaczyć. Gdy wybuchła afera, wzrosła liczba osób, które chciały na ten temat porozmawiać. Na szczęście z przełożonymi nigdy nie miałem problemów.

Składał Pan zeznania we wrocławskiej prokuraturze prowadzącej tę sprawę.

– W momencie wybuchu afery futbolowej od siedmiu lat byłem sędzią najwyższego szczebla rozgrywek, a także od trzech lat sędzią międzynarodowym. Nie mogłem więc powiedzieć, że kogoś nie znałem, bo znałem. Trzeba tutaj wyjaśnić jedną sprawę. Będąc w tym środowisku przez lata, znałem prawie wszystkich, co nie oznacza – nie wiem, czy to jest dobre porównanie – że od razu z każdym idzie się na wódkę. Znać kogoś, a spędzać z nim czas wolny to dwie różne kwestie. Z perspektywy lat myślę, że moje szczęście polegało na tym, że wszyscy w środowisku wiedzieli, gdzie pracuję. To nigdy nie była tajemnica. Mówiono o tym w trakcie transmisji telewizyjnych, pisała o tym prasa. W momencie wybuchu afery pojawił się problem wizerunkowy. Miałem tego świadomość. Wiedziałem, że moja przygoda z gwizdkiem może zostać przerwana jedną rozmową. Przecież ktoś mógł powiedzieć: „Robert, formuła się wyczerpała. Dla dobra służby musisz zrezygnować”. Na szczęście dla mnie takiej rozmowy nigdy nie było. W trakcie przesłuchania zostałem zapytany wprost, jak znajduję się w tym środowisku. Odpowiedziałem, że po prostu robię swoją robotę. Wszyscy wiedzieli, kim jestem. Z przyczyn obiektywnych rozmawialiśmy m.in. o pogodzie.

Miał Pan czasem wrażenie, że piłkarze robią coś nieciekawego na boisku?

– Nieraz miałem wątpliwości. Jeżeli jedna drużyna atakuje, to druga zwykle broni dostępu do własnej bramki. Jeżeli natomiast obrońcy uciekają z własnego pola karnego, to widać, że coś jest nie tak. Życie uczy jednak, że jeżeli nie ma dowodów, to nie ma również sprawy. Czasami zdarza się, że po strzale ze znacznej odległości piłka wpada do bramki pod brzuchem bramkarza. To przecież nie oznacza, że ktoś gra nie fair. Nie dajmy się zwariować. Błędy zawsze były i nadal będą. Mylą się wszyscy: zawodnicy, trenerzy, a także sędziowie. Problem polega na tym, że od tych ostatnich ludzie wymagają niemożliwego – nieomylności. Niezależnie od tego, czy pracujemy w Policji, czy na boisku, czasami po prostu się mylimy. Błądzić jest rzeczą ludzką. Trzeba o tym pamiętać.

O oczyszczenie swojego nazwiska musiał Pan walczyć w sądzie.

– PZPN zobligował zainteresowanych do ochrony dóbr osobistych na drodze sądowej. Dla mnie w stosunkowo krótkim czasie sprawa zakończyła się happy endem. Publikacja splendoru nie dodała, ale po zakończeniu postępowania mogłem kontynuować przygodę z gwizdkiem. Nie było łatwo. Kibice, a często także dziennikarze po każdym poważnym błędzie nadal „wysyłali” mnie do Wrocławia.

Był moment, gdy w Polsce sędziowie prowadzący mecze Ekstraklasy mogli przejść na zawodowstwo.

– Ja też mogłem. Warunkiem koniecznym była rezygnacja ze służby w Policji. Miałem 42 lata. Przy obowiązującym wtedy limicie wieku dla sędziów międzynarodowych (45 lat) perspektywa tzw. zawodowstwa nie była jednak wystarczająco kusząca. Zawodowy kontrakt dawał perspektywę na stosunkowo krótki czas. Policja pozwalała realizować się zawodowo na warunkach, które znane są od lat. Stabilność zatrudnienia oraz mundurowa emerytura były dla mnie ważniejsze. Poza tym, po wielu latach biegania z gwizdkiem poczułem, że jestem tym po prostu zmęczony. Zaczęły pojawiać się kontuzje. Szybko zrobiłem rachunek zysków i strat. Wypadł on na korzyść służby w Policji. Myślę, że zwyciężył pragmatyzm.

Dziś jest Pan członkiem Centralnej Komisji Szkoleniowej Kolegium Sędziów PZPN.

– Formalnie nadal jestem sędzią PZPN. Na bieżąco analizuję mecze Ekstraklasy i biorę udział w procesie szkolenia. Można powiedzieć, że w czasie wolnym od służby staram się, aby za kilka lat ktoś był w stanie zastąpić Szymona Marciniaka.

rozmawiał: Andrzej Chyliński