Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Granatowa cisza (cz. III)

Prezentujemy III, ostatnią część opowiadania „Granatowa cisza” Marcela Woźniaka, nagrodzonego II miejscem w kategorii „Kryminał sto lat temu” i wyróżnionego przez Komendanta Głównego Policji w ogólnopolskim konkursie „Stulecie polskiego kryminału”.

Opowiadanie jest fikcją literacką, w której autor jedynie wykorzystuje autentyczne osoby z historii Policji Państwowej. W swojej twórczości sięga po powieść kryminalną i literaturę faktu, w których odwołuje się do współczesnej kultury i historii. Marcel Woźniak jest absolwentem filologii polskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Studiował również adaptację filmową w Warszawskiej Szkole Filmowej oraz narrację w filmie w Instytucie Studiów Zaawansowanych. Jest doktorantem literaturoznawstwa na UMK w Toruniu. Na swoim koncie wydawniczym ma już trylogię o detektywie Leonie Brodzkim („Powtórka”, „Mgnienie”, „Otchłań”). Za książkę „Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie” w 2016 roku otrzymał nagrodę Magazynu Literackiego „Książki”. W numerze grudniowym – nr 12 (177) zamieściliśmy rozmowę z autorem wyróżnionego opowiadania.

 

Granatowa cisza (cz. III)

 

Klepacz i Zamorski udali się do budynku przy ulicy Ciepłej 13. Tam, w przestronnej pracowni Laboratorium Policyjnego Komendy Głównej, oczekiwał na nich barczysty mężczyzna w białym fartuchu ochronnym.

– Komisarzu Penkala, moje uszanowanie.

– Generale Zamorski, to zaszczyt móc uścisnąć dłoń legioniście.

Penkala i posterunkowy również się przywitali. Klepacz zabrał głos.

– Jak pan wie, komendancie, bieg wypadków przedstawiał się jak następuje: patolog wykazał, iż dziecko zmarło w poniedziałek, jego zwłoki odnaleziono w środę, a ponadto przy niemowlęciu ujawniono ślady stóp.

– Warska przyznała jednak, że przechodziły tamtędy w ubiegły piątek, to jest 3 dni przed śmiercią dziecka.

Penkala podwinął rękawy i zaprosił ich gestem do szerokiego stołu z eksponatami, po czym zaczął:

– Posterunkowy nie zawierzał tej wersji zdarzeń i przekonał mnie, by sprawdzić wiarygodność zaistniałych faktów. Przeto na miejscu czynu przestępczego w identycznych warunkach atmosferycznych odcisnąłem temi samymi butami ślady. – Tu wskazał na obuwie. – Po upływie 3 dni ślady istotnie się utrzymały.

– A zatem Klara Warska mogła mówić prawdę? – spytał komendant.

– Zaraz do tego dojdziemy. Najpierw buty. Ponieważ pozytywy nie dały zupełnej pewności identyfikacji, zdecydowałem się na odtworzenie negatywów, czyli odlewu buta.

– Jak pan to zrobił?

– Tak, jak fałszerz monet, odlewający falsyfikaty w metalu przy pomocy form gipsowych. Odlew pozytywny włożyłem do skrzynki napełnionej piaskiem, stronę wypukłą wysmarowałem olejem lnianym trzykrotnie, poczem, po wessaniu oleju, wlałem płynną masę gipsową.  Uzyskawszy negatyw do dyspozycji, spasowałem z nim buty obwinionej. Ustaliłem, że były to odciski tych samych, wzorowanych na irlandzkie, tanecznych sandałów typu „ghillie” w rozmiarze 37.

– Zatem takie, jak Szmirskiej! Ale słowa o ich bytności nad Wisłą kilka dni wcześniej mogą mieć sens, panie Penkala.

– Niekoniecznie, komendancie.

– Jakże to?

– Z prostej przyczyny. Cały weekend w Warszawie padało. W taką pogodę nie utrzymałyby się na piasku nawet odciski King-Konga.

– Niesłychane! – Zamorski rąbnął go zdrowo w plecy. – Pan, to wybitna siła fachowa jesteś! Gdzie się pan tego przyuczył?

– Na oficerskim kursie śledczym w 1926 u podinspektora Piątkiewicza. No i lektury profesora Leona Wachholza...

– Polska szkoła! Co to odkrycie nam mówi, Klepacz?

– Że zatrzymane mogły tam być w poniedziałek!

– Nic z tego nie rozumiem!

– Jesteśmy już blisko. Pozwoli pan, że zawezwę nianię Michalkową do kostnicy? Coś muszę sprawdzić.

Zamorski skinął.

*

 

Klepacz miał wrażenie, że Izabela trzyma na rękach dziecko tylko po to, by nie móc uścisnąć mu ręki.

Pachnące fornirem perfumami lokum Johnów przy Trębackiej 3 wypełniała sztukateria i liczne sprzęty z katalogów. Nie brakło detefonu, adaptera ani aparatu telefonicznego na piętrze.

– Good evening. Jaki jest powód pana wizyty? Nic nie jest dla nas cennniejsze niż spokój dziecka – rzekł łamaną polszczyzną pan John.

– Mam dla państwa prezent. Gift!

– Gift? Skąd?

– Już tłumaczę. Po porodzie w Świętej Zofii do napięstka Lucy położna przyczepiła znaczek metalowy, który miał ten sam numer, co znaczek przywiązany do szyi pani Izabeli. To był pierwszy krok. Drugim było to, że po wykąpaniu przylepiono do pleców Lucy pasek z nazwiskiem John i datą urodzenia.

– Pamiętam, aż tak nieprzytomna nie byłam – wtrąciła.

– W takim razie pamięta pani także i trzecie postępowanie?

– Oczywiście, była nim metryka – rzekła i przycisnęła dziecko do piersi. – Już wspominałam, że Michalakowa musiała ją wykraść. To wielkie nieszczęście odkryć, że przyjęło się pod dach taką arcyflądrę, prawda mężu?

Pan John przytaknął niepewnie.

– Otóż, jako trzecie postępowanie stosuje się podoskopię.

– Podo… co? – Małżonkowie spojrzeli po sobie.

– W związku ze specjalną ustawą wprowadzoną przez marszałka Piłsudskiego, świeć panie nad jego duszą, polecono nam ściśle współpracować ze szpitalami i klinikami, by ukrócić proceder handlu dziećmi, za co grożą wieloletnie więzienia. A nawet stryczek, podkreślam! To doprawdy nieoceniona wartość dowodowa na wypadek zniknięcia dziecka, a jak państwo doświadczyli, porwania zdarzają się nagminnie. A więc, zaczęto stosować niejawną podoskopię i tą metodą wiadomo, który bobas do której matki należy. Otóż, ponieważ linie papilarne palców rąk po urodzeniu są zbyt delikatne do pobrania odcisków, wykonanuje się odciski stóp. Zanim Lucy i pani opuściłyście salę położniczą...

– Nie ma takiego dokumentu!

– Ależ jest i mam go właśnie w ręku! Oto obiecany gift! – Tu policjant okazał kartkę z widocznym odciskiem małej stopy. – Pozwolę sobie przekazać na pani ręce.

Pani John zacisnęła zęby i wyciągęła dłoń po dokument, ale posterunkowy cofnął rękę.

– Pozwoli pani, że porównamy odcisk ze stópką dziecka? Ciekawi mnie odzwierciedlenie...

John wyrwał mu papier i spojrzał ze zdziwieniem.

– To nie jest metryka naszego dziecka! It’s a fake!

– I tak, i nie panie John.

John zdębiał, marszcząc brwi w niedowierzaniu.

– What?! Co pan powiedział?

– To nie jest pańska córka.

Na to Malinowski wprowadził do pokoju Klarę Warską. Izabela wyrwała metrykę i spojrzała na metrykę, blednąc z sekundy na sekundę jeszcze bardziej.

– Co? Nie! – wrzasnęła Izabela. – Moje dziecko! Gdzie jest? Co z nim zrobiliście? – Wcisnęła niemowlę w ręce męża i podbiegła do Warskiej. – Mówiłaś, że zabrali Cyganie! Gdzie ona jest?

Gdy Malinowski ją odciągnął, podeszła do Klepacza.

– Gdzie ona jest?..

Ten nabrał powietrza i odrzekł cicho.

– Lucy zabrała Wisła. Państwa córka nie żyje, przykro mi.

Niezwruszenie Klepacza przeraziło Izabelę jeszcze bardziej. Jej twarz stężała w makabrycznym grymasie, oczy spojrzały pytająco na zebranych, a usta otwarły się w niemym krzyku. Zatoczyła się, cofając się aż do uchylonego okna.

– Co robisz! – krzyknął pan John.

– Moja biedna Lucy!

I wyskoczyła.

– My Godness, Isabell! – wrzasnął pan John.

Klara wyrwała dziecko z rąk Johna, a to zaraz się w nią wtuliło, John podbiegł zaś do okna.

– Bóg Świętego Piotra do pańskiej małżonki wzywać dziś nie będzie – uspokajał go Klepacz. – Na ulicy czeka straż ogniowa ze sprężynowym materacem. Na takie wypadki polska policja ma procedury. Jak FBI.

*

 

Na Trębackiej, przy budynku Poczty Saskiej, komisarz Paleolog doprowadziła obie kobiety do wozu, gdzie w kajdanki zakuł je Malinowski. Policjantce wciąż nie wolno było tego robić, toteż zajęła się niemowlęciem.

– Co z tym dzieckiem będzie? – spytał Klepacz.

– Adopcję dziecka oddaje się pod sąd, nie w działania własne. Posterunkowy, wyjaśnicie mi zatem ciąg zdarzeń?

– Naturalnie. Izabela Kęcik wychodzi za pana Johna i przybiera jego nazwisko. Akt ślubu obarczony jest ultimatum spowicia dziecka w ciągu dwóch lat od zawarcia związku małżeńskiego. Bezpłodność czy lekkomyślna utrata dziecka równają się rozwodowi i degradacji społecznej, czyli powrotowi Izabeli na Krochmalną, warszawską ulicę złodziei. W tym samym czasie Anna Szmirska próbuje wyleczyć syfilis, co nie udało się jej znajomej, Szymczak Marjannie. Klara Warska doradza Szmirskiej, z czego opłacić kurację: porwie dziecko Izabeli, którą zna. Anna, w różowym futrze i blond peruce kaperuje dziecko, a matka alarmuje policję. Szmirska zostawia w panice oseska nad rzeką, a gdy wraca z Klarą, mała nie żyje. Któraś z nich, ale bardziej Anna, skoro uciekała, rozbija dziecku twarz i wrzuca dociążone zwłoki do Wisły. Sprzedaje wózek i zamiaruje uciec z Warszawy pod nazwiskiem Szymczak.

– Nagle pani John niespodziewanie obwieszcza odnalezienie dzieciątka. Dlaczego?

– Klara boi się o Annę, toteż rozsiewa już plotki, że to Cyganie porwali dziecko. Odwiedza Izabelę, znajomą, by zbadać, co policja wie. Nie wiem czy strata dziecka czy wizja rozwodu z powodu klauzuli przerażają Izabelę bardziej, wszak pragnie utrzymania statusu za wszelką cenę. Klara staje przed tragicznym wyborem: ratować życie siostry czy skazać córkę na życie w Osadzie Czyściciela, gdzie usypia ją makuchą, by płacz nie wzburzał sąsiadów. Klara proponuje Izabeli wyjście: jeśli ta zaniecha poszukiwań, znów będzie matką i wypełni swój kontrakt. Tak oto Izabela dostaje od Klary dziecko. Pan John nic nie wie, niania jest zwolniona, my zamykamy sprawę.

– Jakże odkrył pan tożsamość dziecka?

– Odkryła to... Wisła, wydając na brzeg nieumiejętnie obwiązane kamieniem zwłoki dzieciątka. Patolog i traseolog zrobili robotę, ja skonfiskowałem w domu Warskiej laktator, przez co pojąłem, że była matką.

– Pozostało pytanie, gdzie jest dziecko. Czy to dlatego ujrzałem Izabelę skaczącą z okna?  Po co się pan nad nią pastwił, skoro wiedział o przestępstwie?

– Komendancie, otóż… nie wiedziałem, to była prowokacja! Kluczem do wyjaśnienia był stan poprzedzający przestępstwo. Zauważył pan, że dziecko miało cztery paluszki w lewej stópce? Zauważyła to też Michalakowa, toteż odcisnąłem stopę dzieciątka z kostnicy i zagrałem va banque. Matka rozpoznała dowód i popadła w rozpacz, wydając się. Tym sposobem rozwiązaliśmy zagadkę.

– Powinszować. Szkoda tylko, że jest to studium, jak z powieści detektywnej. Brak nam takiej prawdziwej bazy odcisków palców i stóp do  ustalenia tożsamości.

– Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni.

– Prędzej to niż ludzka natura. Ludzie o słabych charakterach niejednokrotnie załamują się moralnie. Dlatego mamy pracę.

– Że też zaczęło się od zabrania komuś dziecka, a skończyło na oddaniu własnego. Warszawa!

– Skoro już żeśmy rozwiązali sprawę, Klepacz… Nie myślał pan o pionie śledczym u podkomisarz Paleolog?

Posterunkowy sądził, że się przesłyszał, toteż wybałuszył swoje błękitne oczy, rysując na swym obliczu wielki znak zapytania. Chwilę potem zapisał w nosie: „Będę pracował dla Joanny d’Arc”.

*

– Co tam właściwie czytasz? – spytał Klepacz, ruszając ku wypełnionemu tłumem kąpielisku braci Kozłowskich.

Z kosza plażowego wychyliła się czerwona łysina Malinowskiego.

– Żółta róża, kryminalik, w Paryżu się toczy. A tutaj, spójrz, za 50 groszy masz grodzony basen, strzelnicę, czytelnię, zapach waty cukrowej, a w razie co i publiczny telefon. Góra 5 lat i Warszawa przegoni Paryż!

– Uważasz?

– Naturalnie! Z tego miejsca, jak pragnę zdrowia, zobaczysz drapacze chmur wyższe, jak Prudential!

– Tak będzie, Witek. Tak będzie.

– Udanego pływania, tylko nie wyłów tam kogo! Co ty właściwie masz na głowie?

Janek Klepacz uśmiechnął się tajemniczo i ruszył.

Doszedłszy do piaskowego brzegu dzikiej, warszawskiej Wisły poprawił gogle na twarzy, jeszcze raz spojrzał na tłumy ludzi, po czym zanurkował złotobrązowym ciałem w wodzie.

Nareszcie nie było wokół ani żywych ani martwych, których dość już naoglądał się i nasłuchał w minione dni. Pod powierzchnią czekała na niego tylko cisza. Granatowa, jak jego policyjny mundur.

 

Koniec

MARCEL WOŹNIAK

zdj. Łukasz Piecyk