Na początku lat 90. przestępczość nieletnich gwałtownie rosła. Nielaty dokonywały głównie kradzieży i kradzieży z włamaniem, ale także rozbojów i zabójstw. W wielu przypadkach było jak w porzekadle „od rzemyczka do koniczka”, kiedy to nieletni przestępca rozzuchwalony niewielkimi konsekwencjami wcześniejszych czynów dokonywał coraz brutalniejszych.
„BYŁ TAKI SYMPATYCZNY”…
Tak właśnie było z Robertem Wareckim. Zaczynał od drobnych kradzieży, od włamań do kiosków, potem zaczął włamywać się do mieszkań. A jeszcze później napadać na starsze samotne kobiety i okradać je. Popełniał przestępstwa na terenie całej Warszawy. Kiedy w 1993 roku żoliborskiej policji udało się postawić go przed sądem dla nieletnich, 16-letni wówczas Robert Warecki miał już na koncie kilkadziesiąt przestępstw. Sąd umieścił go w zakładzie poprawczym. W Chojnicach. Nie przebywał tam zbyt długo, bo już po kilku tygodniach uciekł i wrócił do Warszawy.
Wiedział, że jego niewinny wygląd jest atutem, więc wyspecjalizował się w jednym rodzaju przestępstw – w napadach na starsze kobiety i okradaniu ich. Zlokalizowanie, gdzie na osiedlu czy w bloku mieszka starsza samotna osoba, nie było trudne, wystarczyło parę godzin obserwacji. Potem działał według jednego z kilku wariantów scenariusza. Upewniwszy się, że upatrzona osoba jest w mieszkaniu, dzwonił do drzwi. Gdy staruszka otwierała je, pytał, czy mogłaby dać mu kartkę papieru, żeby mógł napisać informację dla znajomego, którego nie zastał w mieszkaniu. Innym razem prosił o szklankę wody, bo czeka na korytarzu na znajomego już dwie godziny. A jeszcze innym razem czekał, aż upatrzona osoba będzie wracać do domu z zakupami, stał przy wejściu na klatkę schodową, grzecznie otwierał jej drzwi i proponował, że zaniesie zakupy na górę.
– Był taki sympatyczny. I skromny – zeznawały później.
Bez najmniejszych obaw wpuszczały go do mieszkania, proponowały herbatę, ciasteczka. Gdy tylko wychodziły do kuchni, żeby przygotować poczęstunek, Robert błyskawicznie przeszukiwał szuflady i bieliźniarki, miejsca, gdzie starsze panie zazwyczaj przechowują pieniądze. Jeśli gospodyni nakryła go na tej czynności, rzucał się na nią i próbował uciszyć, żeby nie krzyczała. Wykręcał ręce, uderzał w głowę, przyduszał, rzucał na kanapę i uciekał.
TEN SAM MODUS OPERANDI
Poszukiwała go policja w całej Warszawie. Kiedy na Ochocie została zamordowana w swoim mieszkaniu staruszka, po kilku dniach kolejna, a ich mieszkania nie nosiły śladów włamania i wszystko wskazywało na to, że sprawca został wpuszczony przez ofiarę do środka, policjanci nie mieli wątpliwości, kto jest sprawcą. Modus operandi pozostawał taki sam, jak w poprzednich napadach. Takie same były ślady linii papilarnych na szklance czy filiżance i… odcisk ucha na drzwiach od strony mieszkania. Policjanci szybko rozszyfrowali, co to znaczy: sprawca przed wyjściem z mieszkania nadsłuchiwał, czy nikogo nie ma na korytarzu.
W ciągu 10 dni na Ochocie tą samą metodą dokonano sześciu napadów i dwóch zabójstw. Policja wiedziała, że zrobił to Robert Warecki, ale nie wiedziała, gdzie on jest.
Wystawiono za nim list gończy, ale poszukiwanie człowieka w ponadmilionowym mieście przypominało szukanie igły w stogu siana. Pewnego dnia do komendy policji na Żoliborzu zadzwoniła zdenerwowana kobieta. Powiedziała, że przed chwilą napadł ją w mieszkaniu młody człowiek, który próbował ją udusić. Natychmiast przyjechała do niej ekipa policjantów z wydziału kryminalnego. Starsza pani opowiedziała, że zaprosiła na herbatę młodego człowieka, który był tak uprzejmy, że pomógł jej przynieść zakupy. Zrobiła mu herbatę i kanapki, bo „tak mizernie wyglądał”. Kiedy wyszła na chwilę do kuchni, zaczął przeszukiwać szuflady komody, a gdy go na tym nakryła, złapał ją za szyję i zaczął dusić. Nagle puścił ją i uciekł z mieszkania. Jak się później okazało, przez okno, a był to wysoki parter, bo zobaczył podjeżdżający przed budynek radiowóz. Policjanci przyjechali tu w całkiem innej sprawie, ale ten szczęśliwy przypadek uratował życie starszej pani. Zabezpieczone w jej mieszkaniu ślady wskazywały na Roberta Wareckiego.
AUTOGRAF NA PAMIĄTKĘ
Służba kryminalna miała wtedy nieźle funkcjonującą sieć informatorów. I to od jednego z nich naczelnik wydziału kryminalnego komendy policji na Żoliborzu Ryszard Gaworski otrzymał informację, że Robert Warecki jest widywany na Żoliborzu. Policjanci ustalili jego wszystkie możliwe kontakty i wytypowali kilka adresów. Ich sprawdzanie rozpoczęli przed godziną 6. Dwie grupy policjantów sprawdzały adresy po kolei. Około godziny 7 w jednym z mieszkań właściciel próbował przeszkodzić funkcjonariuszom w wejściu do środka. Kiedy jednak tam weszli, zastali w pokoju śpiącego jeszcze Roberta Wareckiego. Był bardzo zdumiony i nie stawiał oporu. Próbował nawet żartować:
– No, no, gratuluję wam sukcesu! – powiedział do policjantów.
Na stole leżała gazeta z jego zdjęciem jako poszukiwanym. Wziął ją do ręki i zapytał:
– Chcecie na pamiątkę? – po czym napisał pod zdjęciem „Moje gratulacje” i złożył swój autograf.
Wraz z Robertem Wareckim policjanci zatrzymali także 39-letniego mężczyznę, który go ukrywał. Był kuzynem jednego z kolegów poszukiwanego. Policji był znany, wcześniej karano go za kradzieże i rozboje. Tym razem przedstawiono mu zarzut ukrywania przestępcy.
Beztroskie zachowanie Roberta Wareckiego wynikało prawdopodobnie z tego, że jako nieletni czuł się bezkarny. Spodziewał się, że grozi mu najwyżej ponowne umieszczenie w poprawczaku. Zgodnie z obowiązującą wtedy ustawą o postępowaniu w sprawach nieletnich najwyższą karą, jaka groziła im za czyn karalny, było umieszczenie w poprawczaku, skąd wychodzili wolni po ukończeniu 21 lat.
Warecki był bardzo pewny siebie także podczas przesłuchań. Nie wiedział, że w wyjątkowych przypadkach, m.in. za zabójstwo, zgwałcenie lub rozbój, nieletni, którzy ukończyli 16 lat, mogą być sądzeni jak dorośli, czyli według kodeksu karnego. I tak się stało.
WZOROWO PRZEPROWADZONA SPRAWA
Po zapoznaniu się z opinią biegłych psychiatrów i psychologów, którzy stwierdzili, że Robert Warecki nie jest upośledzony psychicznie, sąd zdecydował o przekazaniu sprawy prokuraturze. Sędzia z Wydziału Rodzinnego i Nieletnich powiedziała, że w swojej kilkunastoletniej pracy sędziowskiej pierwszy raz spotkała taki przypadek i pierwszy raz wydała takie postanowienie. Po sporządzeniu przez prokuraturę aktu oskarżenia Robert Warecki stanął przed sądem wojewódzkim. Składowi sędziowskiemu przewodniczyła sędzia Barbara Piwnik.
Roberta Wareckiego zapamiętała jako spokojnego, nieokazującego emocji młodego człowieka. Ale pani sędzia sprawę Wareckiego zapamiętała jeszcze z jednego, całkiem innego powodu.
– To była najlepiej przygotowana przez policję sprawa, jaką prowadziłam. Nigdy wcześniej ani nigdy później w mojej karierze sędziowskiej nie spotkałam się z tak rzetelnie zabezpieczonymi dowodami w sprawie. Po raz pierwszy miałam na przykład zabezpieczony ślad ucha czy badanie czerwieni wargowej. Bardzo prawidłowo przeprowadzone były wszystkie okazania. Przy sprawie współpracowało wielu policjantów z kilku komend i znakomicie wymieniali się informacjami. To naprawdę wzorowo przeprowadzone postępowanie – wspomina sędzia Piwnik.
Prokurator żądał dla Roberta Wareckiego 15 lat więzienia, sąd skazał go na 25 lat pozbawienia wolności.
– W składzie orzekającym nikt nie miał odrębnego zdania. Wina oskarżonego była bezsporna – mówi Barbara Piwnik.
Sąd zgodził się też na upublicznienie jego danych i wizerunku, aby przestrzec, zwłaszcza starsze, osoby, że nawet tak niewinnie wyglądający chłopiec może okazać się bezwzględnym mordercą.
Elżbieta Sitek
rys. Piotr Maciejczak