W poniedziałek, 7 września 1931 r., około godz. 6 do przystani Towarzystwa Żeglugowego „Vistula”, w pobliżu mostu Kierbedzia, przybił parowiec s/s „Warszawa”, kończąc swój kolejny rejs. Po opuszczeniu statku przez pasażerów kontroler Trąbczyński obszedł – jak zwykle zresztą – wszystkie kajuty, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku przed ponownym, popołudniowym kursem. W jednej z kabin II klasy zauważył pozostawioną żółtą walizkę oraz torebkę z kanapkami.
– Kolejny roztargniony pasażer – mruknął pod nosem i zabrał bagaż do kierownika przystani. Ten polecił mu odnieść walizkę do przechowalni.
KOMISARIAT WODNY NA TROPIE
Kiedy po dwóch dniach nadal nie było właściciela bagażu, kierownik przystani powiadomił o znalezisku stołeczny komisariat wodny. Dyżurny przyjmujący zgłoszenie szybko skojarzył sobie niedawną wizytę jakiegoś żołnierza w mundurze plutonowego, który pytał o pozostawioną na statku walizkę. Ponieważ do dyżurnego nie dotarła wówczas jeszcze informacja o tym fakcie, poradził plutonowemu, aby zgłosił się do przechowalni bagażu na przystani. Podoficer grzecznie podziękował, po czym pospiesznie wyszedł.
Nie pojawił się jednak więcej ani na przystani, ani w komisariacie. W tej sytuacji policjanci dokonali komisyjnego otwarcia walizki. Nie było w niej nic nadzwyczajnego: trochę damskiej garderoby, jakieś kosmetyki oraz – co najważniejsze – pokwitowanie opłaconej składki członkowskiej za przynależność do związku zawodowego drukarzy. Nazwisko, co prawda, było nieczytelne, ale po numerze druku ustalono, że wystawione zostało 25-letniej Judycie Schriftgisser, zamieszkałej wraz z rodzicami przy ul. Świętojerskiej w Warszawie. Młoda, ładna kobieta narodowości żydowskiej była zecerem w drukarni Gruenburga na Nowolipiu.
Rodzice Judyty wiedzieli, że córka od dwóch tygodni przebywa na urlopie we wsi Suchodoły, koło Płocka. Dwa dni temu powinna była z niego wrócić. Zaczynali się już martwić, bo i w pracy się nie pojawiła.
Komendant komisariatu wodnego przeczuwał, że zniknięcie młodej kobiety ze statku kryje w sobie jakąś ponurą tajemnicę. Szybko sporządził notatkę służbową z dotychczasowych ustaleń, włożył do teczki zebrane dane i ruszył na ul. Daniłowiczowską, do stołecznego Urzędu Śledczego.
W GĄSZCZU DOMYSŁÓW
Naczelnik warszawskiej policji kryminalnej podinsp. Maurycy Sonnenberg, wysłuchawszy kierownika komisariatu wodnego, zgodził się z sugestią, że na statku musiało dojść do jakiegoś tragicznego zdarzenia, w wyniku którego kobieta zniknęła z pokładu.
– Musimy znaleźć odpowiedź na pytanie, czy był to wypadek, samobójstwo czy zbrodnia? – podkreślił naczelnik Sonnenberg.
Samobójstwo było najmniej prawdopodobne. Judyta była młodą, pełną życia kobietą. Miła, towarzyska, o łagodnym usposobieniu. Żadnych problemów finansowych, załamań psychicznych, miłosnych zawodów. Żadnych myśli samobójczych. Do tego bardzo związana z rodziną.
Może więc wypadek? Poślizgnięcie się na mokrym, słabo oświetlonym pokładzie, przy padającym deszczu było zupełnie możliwe. Zabezpieczenie przed przypadkowym wypadnięciem za burtę wyglądało jednak solidnie. Metalowe barierki były mocne i na tyle wysokie, że uniemożliwiały zbytnie wychylenie, mogące spowodować utratę równowagi.
Logika podpowiadała więc zabójstwo. Dopóki jednak nie było zwłok ani innych dowodów zbrodni, z ostatecznymi wnioskami należało się wstrzymać.
W toku wszczętego przez funkcjonariuszy śledztwa szybko ustalono, że Judyta Schriftgisser weszła na pokład statku w niedzielę, 6 września, około godz. 21. Była sama, w ręku trzymała niewielką żółtą walizkę. Skierowała się od razu do jednej z kabin III klasy, ale nie podobało jej się tam.
– I towarzystwo jakieś nieszczególne – powiedziała do pracownika obsługi. Postanowiła więc dopłacić różnicę do biletu II klasy i przeniosła się do 4-osobowej kabiny damskiej.
NOCNY SPACER
Mglista i deszczowa noc nie zachęcała do spacerów po pokładzie. Pasażerowie w większości odpoczywali w swych kajutach, kilkunastu dopijało kolejne kufle piwa w otwartym jeszcze bufecie. Spośród ośmiu członków załogi tylko kapitan i sternik znajdowali się na mostku, usiłując wzrokiem przebić ciemności. Tył statku, na którym podróżni zwykle zażywali słońca, oglądali gwiazdy lub kontemplowali krajobraz, był teraz pusty i nieoświetlony. Dodatkowo przesłaniał go spory ładunek owoców ułożonych w drewnianych skrzynkach.
Tuż po północy bufet wreszcie opustoszał, a barman z ulgą zamknął drzwi. W tym momencie dostrzegł jedną z pasażerek, wychodzącą na pokład. Jak się później okazało, była to Judyta Schriftgisser. Zdziwił się nawet, że w taką pogodę opuszcza ciepłą kabinę. Barman dostrzegł również, że w kilka minut później na pokład wychodzi jakiś wojskowy. Pewnie na papierosa – pomyślał, kładąc się spać.
Gdyby nie pozostawiony w kabinie bagaż, zniknięcie dziewczyny z pewnością długo jeszcze stanowiłoby niewyjaśnioną zagadkę. Na statku nie odnotowywano bowiem nazwisk pasażerów, trudno więc byłoby nawet stwierdzić, gdzie i kiedy Justyna przepadła.
Funkcjonariuszom Urzędu Śledczego z dużym trudem udało się ustalić nazwiska i adresy trzydziestu pasażerów statku „Warszawa” (na 95 płynących), żaden jednak nie wniósł do sprawy nic istotnego. Nie pomogły też apele zamieszczone w stołecznej prasie. Nikt się już nie zgłosił. Także żaden wojskowy, choć według zeznań świadków podróżowało ich trzech. Zapamiętano, że pierwszy wsiadł na statek w Kępie, drugi w Wyszogrodzie, trzeci w Zakroczymiu. Dopłynęli do Warszawy i poszli swoją drogą. Czy któryś z nich miał coś wspólnego z zaginięciem młodej Żydówki? – na to pytanie szukali odpowiedzi wywiadowcy Urzędu Śledczego.
WISŁA ODDAJE ZWŁOKI
Po tygodniu, 14 września, posterunek PP w gminie Góra nadesłał do Warszawy telefonogram z informacją, że w pobliżu wsi Skierdy fale wiślane wyrzuciły na brzeg zwłoki młodej kobiety. Ich wygląd odpowiadał rysopisowi zaginionej, a stan fizyczny (liczne zadrapania i sińce na twarzy i nogach) oraz porwane ubranie i bielizna sugerowały, że kobieta mogła zostać przed śmiercią zgwałcona. Sprawca zaś, w celu zatarcia śladów, zepchnął ją za burtę. On też, pytając później o bagaż swej ofiary, mógł szukać potwierdzenia, czy kobieta na pewno nie przeżyła. Nieodebranie walizki z przechowalni zapewne go uspokoiło.
Władze śledcze stanęły więc przed trudnym zadaniem. Biegli nie mogli precyzyjnie określić, czy kobieta sama wpadła do wody, czy też została wypchnięta za burtę. Choć tego nie wykluczyli. Świadków zbrodni nie było, a charakter obrażeń zwłok mógł też sugerować, że powstały one w następstwie tygodniowego dryfowania z nurtem rzeki.
Jedynie rodzice Judyty nie mieli żadnych wątpliwości, że ich córka padła ofiarą zbrodni. I choć swoje przeświadczenie opierali tylko na własnej intuicji, zdecydowali się wystąpić do władz o przeprowadzenie dokładnych badań, które pozwoliłyby doprowadzić do wyjaśnienia zbrodni i osądzenia sprawcy. Zagadki jednak nie rozwikłano do dziś...
Jerzy Paciorkowski
zdj. „IKC”, „Tajny Detektyw”
Zobacz także:
Zabójstwo maturzysty (nr 113/08.2014)
Dręczyli aż zabili (nr 111/05.2014)