Woda czy co?, pomyślał, gdy pod jego butami rozległ się cichy odgłos chlupania. Spojrzał w dół. Podeszwy jego butów czerwone były od krwi. Zorientował się, że idzie po ścieżce posoki, szerokiej i długiej, znikającej dopiero za zakrętem jednego z redakcyjnych korytarzy. O, kurwa… Resztki włosów zjeżyły się, w gardle zaschło, nogi nabrały dziwnej miękkości. Żeby dojść do włazu, musiał skręcić w poznaczony krwią korytarz. Jego intuicja i zdrowy rozsądek krzyczały, że ma brać nogi za pas. Chętnie by usłuchał, problem w tym, że jedyna możliwa droga ucieczki prowadziła naprzód…
Postąpił o krok. Wyostrzył słuch. Napięty do granic możliwości prawie nie oddychał. W duchu odmawiał wszystkie znane modlitwy. Poruszał się cicho i powoli, sunąc przy ścianie ku zakrętowi. Świetlówki wciąż uskuteczniały dyskotekę, co dodatkowo szarpało nerwy. Robert poczuł spływający na czoło pot. Momentalnie zapomniał, po co tu właściwie przyszedł. Dawno tak się nie bał. W końcu dotarł do końca ściany i wyjrzał zza niej w następny korytarz.
Lampy zamigotały i zgasły.
Cisza otoczyła go lepkim, lodowatym kokonem. Cisnęła się do jego uszu jak wata. Huczało mu w głowie.
Włączył latarkę Kazka, gratulując sobie w duchu, że podniósł ją z podłogi w tamtym pokoju, i przełykając ślinę, skierował jej światło przed siebie. Korytarz był pusty, ale ślad krwi ciągnął się dalej, potem skręcał. Makabryczna zabawa w chowanego. „Wkręt” nigdy nie nosił ze sobą broni palnej. Brzydził się zabijaniem, przemocą. Mimo pełnej różnego rodzaju przestępstw kartoteki nigdy nie splamił się brutalnym pobiciem, okaleczeniem, zabójstwem. Interesował go zysk i niepozostawianie żadnych śladów, a nie barbarzyństwo. Teraz po raz pierwszy w życiu zapragnął mieć spluwę. Nawet najmniejszą. Czuł, że będzie mu potrzebna. Tymczasem jedyne, co miał, to nóż w stylu Rambo. Na wszelki wypadek.
Przywarł do ściany i zamarł. Powoli, krok za krokiem, bezszelestnie szedł przed siebie, starając się nie za często oświetlać błyszczącą krew. Czuł jej mdły zapach. Zapach strachu.
Głośny mlask dotarł do jego uszu, odbierając mu resztki odwagi i zatrzymując serce. Docierał zza zakrętu. Robert zgasił latarkę i przykucnął. Czuł, że robi mu się słabo. Po chwili usłyszał kolejny odgłos chciwego przeżuwania. Jezu, jęknął w duchu. Ostrożnie wychylił się zza rogu. Parę metrów dalej ujrzał otwarte drzwi pomieszczenia socjalnego. Sączyło się stamtąd słabe światło i właśnie tam prowadziły ślady krwi. Tam znajdowało się źródło hałasu. Wkręt musiał przejść koło tego pomieszczenia, by dotrzeć do wyjścia na dach. Nie miał wyboru. Mimo paraliżu zmusił się, by powoli zbliżyć się do otwartych drzwi. Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszał, jak coś hałaśliwie spożywa posiłek, nie szczędząc pełnych zadowolenia i dzikiej furii pomrukiwań i warczenia. Chlapanie, szarpanie, darcie, chrupot miażdżenia… Wreszcie, po niemających końca sekundach Wkręt dotarł do socjalnego. Przez kolejne chwile wsłuchiwał się w obrzydliwe odgłosy, nim odważył się spojrzeć przez szparę między drzwiami a ścianą. Mało nie zemdlał…
Na stole leżało to, co zostało z Kazka, a przegniły stwór szarpał dłońmi i wpychał sobie do czarnych ust jego wnętrzności. Wszędzie było pełno krwi, zabryzgała nawet sufit. Smród zmasakrowanego ciała i smród zombiaka wypełnił nozdrza Roberta, który zachłysnął się wymiocinami. Poczuł przypływ paniki i adrenaliny. Czerwona lampka w głowie nadawała alarm, by wiać, jednak ciało miało inne plany. Walcząc z nagłym osłabieniem i mdłościami, kątem oka zauważył, że zombi przerwał makabryczną ucztę i wpatruje się w drzwi. Nozdrza umarlaka pracowały zawzięcie. Przez ten ułamek sekundy Wkręt pojął, kim jest truposz. Przecież to ona – naczelna redakcji! Szok rozszerzył mu oczy. Umarlak, teraz wyprostowany, miał na sobie zieloną pastelową marynarkę i kwiecistą spódnicę, w których jeszcze dziś rano naczelna była widziana w Pytaniu na śniadanie. Jednak twarz nosiła już ślady rozkładu: podkrążone oczy, martwe źrenice, sczerniale usta wypełnione resztkami jelit i krwi. Zombi nie pozwoliła jednak zbyt długo na siebie patrzeć. Z szybkością godną żywego rzuciła się do drzwi. Adrenalinowy kop zmusił Roberta do błyskawicznej reakcji. Pchnął drzwi z całej siły, uderzając zombi. Pełen złości skowyt zadźwięczał mu w uszach. Nim truposz zerwał się do pogoni, Robert był już w połowie korytarza. Przed sobą miał drabinkę prowadzącą na dach. Gdy złapał pierwszy szczebelek, umarlak był tuż za nim. Wył nieludzko. Szybciej! szybciej!, ponaglał się w myślach złodziej, łapiąc kolejne szczebelki spoconymi dłońmi.
W ciemności rozpraszanej tylko sączącym się z uchylonego włazu nocnym światłem miał wrażenie, że wspina się po drabinie od wielu minut, wciąż po omacku łapiąc się rurek. Wreszcie! Haust świeżego powietrza dodał mu sił. Wybiegł na dach. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że warczący i wyjący zombiak jest tuż za nim. Robert biegł prawie na oślep. Zgodnie z planem od wschodniej ściany przyczepiona była lina, po której miał się ześliznąć na ulicę i wskoczyć do postawionego niedaleko bmw. Intuicyjnie biegł w tamtym kierunku. Wyostrzone strachem zmysły zawiadomiły go, że truposz zaniechał pościgu. Udało się!, pomyślał… Po sekundzie gwałtownie się zatrzymał, widząc, co się dzieje. Nieee!!!, krzyknął w skrajnej rozpaczy i zaczął się cofać. Zza świetlików i kominów i z wszelkich ciemnych miejsc na dachu zaczęli wychodzić inni. Krok za krokiem, mrucząc i powarkując, powoli, chwiejnie zbliżali się do człowieka. Robert odwrócił się. Kolejna grupa, z naczelną redakcji, szła w jego stronę. Został otoczony. Wkręt oddychał szybko i gwałtownie. Nie było drogi ucieczki. Trupy dobrze to wiedziały. Nie spieszyły się z niczym. Na ich szyjach dyndały im redakcyjne identyfikatory, niektórzy mieli na sobie policyjne mundury. Gdy pierwsze chciwe palce dotknęły złodzieja, pojął, dlaczego dziś w redakcji nie było nikogo…
Po półgodzinie nie było już śladu po Wkręcie. Zombiaki ruszyły w miasto. Pełne przerażenia krzyki zaskoczonych, atakowanych ludzi od tego wieczora rozbrzmiewały jeszcze wiele dni, tygodni, miesięcy. Świat pogrążył się w chaosie i śmierci. Pogryzieni zasilali armię umarłych, zjedzeni stawali się wspomnieniem.
W niszczejących pomieszczeniach redakcji wciąż wisi korkowa tablica z pożółkłymi kartkami. Jedna z nich wygląda na niedokończony projekt artykułu, pomalowany długopisem w uśmieszki i małe szkielety. Tytuł tekstu brzmi wprost śmiesznie: Zombi – realne zagrożenie?…
W otwartym sejfie wala się pojedyncza kartka… Wiatr wpadający przez wybite okna co rusz ją podrywa i miota… Nie żyje już nikt, kto by potrafił wyjaśnić, co oznaczał napis na niej… Czy było to zignorowane ostrzeżenie nie dla włamywacza, ale dla naczelnej i jej redakcji? Czy były to pogróżki, bo dotknęli drażliwego tematu istnienia nieumarłych? Czy zatem apokalipsa zaczęła się w redakcji?!
Anna Racław