Po latach spędzonych w Bieszczadach, Tatrach, Karkonoszach itd. zaczęło mi czegoś brakować i nie mówię tu tylko o braku doświadczenia w zdobywaniu wysokich gór. Wiosną zadzwoniłem do starego przyjaciela, z którym przełaziłem niejeden szlak i z którym służyłem w poprzedniej jednostce. W pewnym momencie nasze drogi rozeszły się. On został oficerem ABW, ja CBŚ.
TRZEBA CHCIEĆ
Dzwonię w jakiejś błahej sprawie, tak błahej, że nawet nie pamiętam o co chodziło, ale nasza rozmowa kończy się tym, że ustalamy terminy urlopów i podejmujemy decyzję o zdobyciu Mont Blanc. Proste, prawda? Czasami trzeba tylko chcieć, a później zrobić tylko odrobinę więcej, by to osiągnąć.
Rozpuściliśmy wici wśród znajomych i jak zwykle bywa w tego typu wyjazdach zebrał nam się cały autobus na wyprawę. I jak też zwykle bywa – w ostateczności ten autobus topnieje do jednego samochodu z trzema ludźmi w środku. Na pokładzie mamy jeszcze jedną osobę, a raczej ona nas ma, bo to jej wehikułem przemierzyliśmy całą trasę w obie strony. Na imię jej Jolka i jako jedyna z naszej ekipy posiada doświadczenie w górach wysokich. Posiada też upór, samozaparcie i silny charakter, co sprawiło, że naturalnie wkomponowała się w naszą ekipę. Śmiejemy się, że my wnieśliśmy w zespół mięśnie, a Jola rozum. Coś w tym jest, bo jej rady wydają się nieocenione, tak samo jak siła naszych ramion i ośli upór całej naszej ekipy, którą przezwaliśmy Gangiem Olsena.
Prawie bez problemu znaleźliśmy pole biwakowe w Chamonix, a na nim czwartego kompana do naszej wesołej ekipy. Tomek, były wojskowy, obecnie prowadzący własną firmę szkoleniową, jest osobą wielce uporządkowaną i usystematyzowaną, i, co warto podkreślić, zdobycie szczytu dedykował akcji charytatywnej „Mila dla Sebastiana” (pomoc żołnierzowi Formozy, który uległ wypadkowi – przyp. P. Ost.). Dobrze się składa, ponieważ w tym momencie mogę napisać, że ja dedykowałem wejście na Mont Blanc Fundacji Sprzymierzeni, która pomaga funkcjonariuszom i żołnierzom poszkodowanym podczas służby zarówno w kraju, jak i za granicą.
AKLIMATYZACJA
Wyprawa była zaplanowana na dziewięć dni. Na szczyt można wejść w ciągu trzech do czterech dni. Dlaczego więc tak długo? Przede wszystkim, by zdobyć górę, potrzebowaliśmy tzw. okienka pogodowego, czyli kilku dni dobrej, słonecznej pogody, żeby, jak to określiła Jolka – „góra nam pozwoliła”. Potrzebowaliśmy również trochę czasu, by przejść aklimatyzację, czyli zdobyć niższy szczyt, żeby przyzwyczaić organizm do warunków i ciśnienia panującego na wysokościach alpejskich. Szczyt Mont Blanc ma 4810 m n.p.m., czyli panuje tam ciśnienie pół atmosfery, a my na co dzień żyjemy i oddychamy na poziomie jednej atmosfery. Na wysokości 4810 m brakuje tlenu, co może powodować objawy choroby wysokościowej, a w skrócie mówiąc, uciążliwy ból głowy i nieprzyjemne targanie żołądkiem, zwane potocznie wymiotami.
Szczęście bądź nieszczęście chciało, że takie okienko pogodowe trafiliśmy zaraz po przyjeździe i miało trwać aż do środy. Mieliśmy zatem trzy dni na zdobycie góry. Szczęście – bo po to tu przyjechaliśmy i możemy od razu przystąpić do działania, nieszczęście – bo zabraknie nam jednego dnia na zaplanowaną aklimatyzację.
Na Aiguille du Midi (3800 m n.p.m.) planujemy szybkie zgranie zespołu w chodzeniu w pełnym sprzęcie z asekuracją, w rakach i z czekanem oraz jak najdłuższy pobyt na tej wysokości, by nasze organizmy miały czas przyzwyczaić się do warunków mniejszego ciśnienia i braku tlenu.
ODCHUDZANIE PLECAKÓW
Noc spędzona na polu namiotowym tym razem ciągnęła się niemiłosiernie długo ze względu na ból głowy. Ratowaliśmy się uzupełnioną przez Tomka apteczką, z którą poprzysiągłem nie rozstawać się do końca naszej przygody. Szybkie pakowanie z samego rana i jazda do ataku na górę! Tylko coś plecaki jakby za ciężkie i za duże. Spakowaliśmy zgodnie z zasadami dwa plecaki, jeden duży z całym sprzętem, włącznie z namiotem, oraz mniejszy, przygotowany do tzw. ataku szczytowego. Będąc jednak przy ostatnim przystanku kolejki u podnóża Mont Blanc, za sprawą miejscowych przewodników, odchudzamy nasz bagaż. Uff… udało się, ale z żalem patrzę na zostawione butelki z wodą i zapasowe jedzenie, które ma czekać na nas po powrocie. Zostawiamy też namiot, bo teoretycznie nie można go rozbijać na górze, chociaż słyszałem opowieści, że ta zasada nie jest zbyt mocno tam przestrzegana.
Gouter to ostatnie schronisko w drodze na szczyt, położone na 3800 m n.p.m. Nocleg, czyli miejsce na podłodze, kosztuje 34 euro. O 19.00 obsługa wyprasza wszystkich i po kolei wyczytuje, kto zapłacił i kto może wejść. Jolka i Tomek organizują nam legowisko, Krecik i ja walczymy ze śniegiem. Topimy wodę i odkażamy za pomocą specjalnych tabletek, żeby mieć co pić. Umawiamy się na pobudkę o 1.00 w nocy. Chcemy wstać trochę przed wszystkimi, ponieważ w schronisku obsługa budzi wszystkich o 2.00, śpiewając i grając na gitarze i jest wtedy straszny tłok. Teoria jest OK, gorzej z praktyką, bo dochodzi 23.00, a śnieg wcale nie chce się tak szybko topić. W końcu kładziemy się spać, żeby za dwie godziny wstać i ruszyć po przygodę.
ATAK
Pobudka. Po dwóch godzinach i wcześniejszej nieprzespanej nocy z powodu bólu głowy, zakładając cały sprzęt czuję, że brakuje mi sił. Brak tlenu w powietrzu sprawia, że płuca pracują jak miechy, a oddech przywodzi na myśl Lorda Vadera z Gwiezdnych Wojen. Wtedy nie mięśnie się liczą. Liczy się głowa. Jolka zawsze nam powtarza, że „góry zdobywa się głową”. Wola walki, charakter, determinacja, walka z własnymi słabościami. Każdy coś znajdzie tu dla siebie. Brniemy w śniegu, spadzistymi graniami, mijamy inne grupy. Po drodze jeszcze Vallot, tzw. blaszak, czyli cztery ściany i dach z blachy, a wchodzi się do niego przez podłogę. Taki ostatni zakryty punkt, gdzie można przeczekać złe warunki pogodowe, czy poczekać na przyjaciół, którzy mimo wszystko atakują szczyt, a samemu nie ma się już sił. Tutaj też widzimy ludzi z chorobą wysokościową, walczących z bólem, ludzi zrezygnowanych, ale już spokojnych, bo wiedzą, że dla nich walka już się skończyła, a także ludzi z wyrazem skupienia na twarzy, którzy są przed atakiem szczytowym, i w końcu ludzi uśmiechniętych i wyluzowanych – oni już tam byli.
Po posiłku ruszamy. Idzie nam nawet dobrze, chociaż sił brakuje. W głowie myśli – co to będzie za wstyd, jak ciało nie pozwoli mi wejść. Ale to przecież głowa rządzi ciałem, więc noga za nogą i aby do przodu. Nawet nie spostrzegłem, jak weszliśmy. Za każdym razem, gdy wdrapywaliśmy się na wzniesienie, umysł miał nadzieję, że to już koniec i za każdym razem trzeba było iść dalej. A tu nagle koniec. Tak niespodziewanie, radość przeogromna! Z nami na szczycie jeszcze tylko jedna ekipa, bodajże z Austrii. Rozwijamy szybko swoją flagę dla kilku obowiązkowych fotek, bo cholernie wieje i trzeba zaraz zejść, żeby nie zamarznąć. Tomek nakłada koszulkę „Mila dla Sebastiana”, a ja zły jestem, bo pokrowiec na plecak z logo Fundacji Sprzymierzeni zerwał mi wiatr.
ZEJŚCIE
Schodzi się łatwiej. W Vallocie odpoczynek, tam organizm przypomina sobie o braku snu i na godzinę odpływam w błogą nieświadomość, nie zdejmując nawet plecaka z ramion. A usiadłem tylko na chwilę, by odpocząć. Posiłek i schodzimy dalej. Noc spędzamy w małym schronisku u podnóża góry, bo schodziliśmy aż do momentu, gdy noc nas zastała. Schronisko to tylko cztery ściany z drewnianą podłogą i łóżkami, ale jest tam sucho i przytulnie. Miejsce przepełnione jest Polakami i Rosjanami. Są ciche śpiewy, wspólny posiłek przygotowywany na polowej kuchence i opowiadane szeptem historie, by nie zakłócać spoczynku następnym chętnym do zmierzenia się z górą. Wokół nas gromadzi się kilka osób i łapczywie wypytuje, i słucha opowieści o naszej wyprawie. Dla nich jesteśmy bohaterami, z chęcią dzielimy się naszym, jak się okazało, niemałym już doświadczeniem. Czas do śpiwora i ustalamy, że dzisiejszej nocy nie odmawiamy sobie snu.
LEVY
zdj. Gang Olsena
Gang Olsena
Gdy Levy, czyli Paweł (nie podajemy pełnych danych na prośbę bohaterów i charakter pełnionej służby) po raz pierwszy przyszedł do naszej redakcji, patrzyłem na niego trochę jak na przybysza z kosmosu. Wszedł do mojego pokoju i powiedział, że z kolegami z Policji chce zdobyć Mont Blanc i czy my, jako gazeta policyjna, moglibyśmy o tym napisać.
Czemu nie – pomyślałem. Piszemy przecież o ludziach, którzy po służbie oddają się różnym pasjom, mają nietuzinkowe hobby. Ale gdy zacząłem drążyć temat, okazało się, że to ma być ich pierwsza tak poważna wyprawa…
Po kilku dniach przyszły zdjęcia z poprzednich wypadów Levego w góry. To były góry polskie, ale jakże inaczej zdobywane. Piękne zdjęcia, wspinaczka z asekuracją, wędrówki w śniegu, biwaki w śnieżnych jamach.
Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, Levy wpadał zawsze gdzieś w drodze między bazą a strzelnicą i z pasją opowiadał o przygotowaniach. Potem znikał na parę dni, bo była „realizacja”. Czas był gorący, dosłownie i w przenośni. Lipcowy upał, na głowie Święto Policji, a tu człowiek, który chce zdobywać Koronę Ziemi. Pomóc jako redakcja nie mieliśmy im za bardzo jak. Umówiliśmy się, że napiszemy o całym przedsięwzięciu, gdy wrócą z wyprawy. Może wtedy łatwiej będzie im szukać sponsorów na kolejne eskapady.
Na dobre zdjęcia byłem przygotowany, bo widziałem wcześniejsze próbki, ale że Levy sam napisze tekst – tego się nie spodziewałem. A napisał, ze swadą, humorem i pogodą ducha. Było tego ponad dwa razy tyle niż można przeczytać na naszych łamach, ale zasady w miesięczniku są nieubłagane, więc trzeba było ciąć.
Przeczytajcie Państwo sami. Wyprawa Gangu Olsena, bo tak się nazwali, odbyła się w sierpniu. Po powrocie Levy z inną już ekipą wystartował w organizowanym przez komandosów z Lublińca Biegu Katorżnika. Indywidualnie był piąty, drużynowo zdobyli trzecie miejsce.
– Wydolność mi się w Alpach poprawiła – śmiał się przy kolejnej rozmowie w redakcji. – W przyszłym roku chcielibyśmy wejść na Kilimandżaro. Może wtedy wybierze się z nami Żuczek, który teraz nie dostał urlopu. Zależy, czy uda nam się skompletować sprzęt i zebrać pieniądze.
Gang Olsena to: Jola (Policja), Levy (Policja), Kret vel Krecik (dawniej Policja, obecnie ABW) i Tomek Kuczyński (były żołnierz, obecnie prywatna firma szkoleniowa).
Levy szedł na Mont Blanc, bo kocha góry, ale także po to, aby pokazać problem ludzi, którzy służąc Polsce, niezależnie w jakim mundurze, ryzykują dla niej zdrowie i życie, a czasami składają ofiarę najwyższą. Stąd pomysł, aby promować Fundację Sprzymierzeni.
PAWEŁ OSTASZEWSKI
zdj. Gang Olsena