Nie lubię ani oglądać, ani czytać horrorów, to zdecydowanie nie mój typ literatury. Już same okładki napawają mnie lękiem i z własnej woli na pewno nie sięgnęłabym po żadną z tych pozycji – dlatego z duszą na ramieniu czytałam Efemerydę, najnowszą powieść Kazimierza Kyrcza jr. i Roberta Cichowlasa o pasażerach boeinga lecących do Girony (na okładce dwa koszmarne potwory z długimi zębiskami ociekającymi krwią). Z jeszcze większą obawą szłam na spotkanie z pierwszym z autorów, nadkomisarzem z komendy wojewódzkiej w Krakowie.
– Bo policjanci, emerytowani lub czynni, którzy piszą kryminały, to już żadna nowość: wystarczy, że przeleją swoje doświadczenia zawodowe na papier, starając się przy tym unikać branżowego slangu, i już mamy potencjalny bestseller. Ale glina parający się horrorem, znany w tym środowisku i mający grono czytelników? Czy to jeszcze policjant, który wieczorami coś tam skrobie w kąciku i ma nadzieję, że ktoś mu to wyda (nawet za jego własne pieniądze), czy już pisarz, który tylko dorabia jako stróż prawa (gdyż, mimo wszystko, nie sposób utrzymać się z pisania)? Trudno rozgraniczyć i być może słusznie nasuwa się skojarzenie z dr. Jekyllem i Mr Hyde’em – spróbowałam więc poznać oba wcielenia Kazimierza Kyrcza.
HISTORIE NIESAMOWITE
Aspirant Arnold, przez przyjaciół zwany po prostu Arnim, spóźnił się na nocny dyżur. Jednak niespecjalnie się tym przejął. Właściwie miał to w dupie. Martwił go natomiast fakt, że do wypłaty został prawie tydzień, a on był kompletnie spłukany. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że miał wybitnie seksualne nastawienie do pracy? Żeby się nie przemęczać, aspirant przykleił do drzwi komendy kartkę informującą, że ze względu na deratyzację jest ona nieczynna, z szafy na dyżurce pobrał trzydziestoletni egzemplarz P 64, po czym podreptał do swego pokoju.
Już sam początek Hard gore, opowiadania Kyrcza z tomu Twarze szatana (na pierwszym planie mroczny młodzieniec, w tle ponure zamczysko z wysuwającą się z bramy czarcią łapą), nie wróży nic dobrego. Dla niewtajemniczonych: „gore” (czyt. gor, ang. rozlana, zakrzepła krew – AW) to gatunek filmu charakteryzującego się brutalnością i licznymi krwawymi scenami, a także literatura tego typu. W króciutkim opowiadaniu o aspirancie Arnim Szwarcu wprawdzie trupy mamy tylko dwa: kobieciny zgłaszającej kradzież trzech kur oraz dyżurnego, lecz opisy ich nagłej śmierci są odmalowane bardzo plastycznie.
Pytam autora, skąd czerpał inspirację – i liczę, że nie odpowie: z realnego zdarzenia.
– Zanim trafiłem do KWP, pracowałem w kilku innych miejscach, ale cały czas w Krakowie lub okolicach. Zaliczyłem prewencję, patrolówkę, dochodzeniówkę, wydziały dw. z przestępczością gospodarczą i korupcją – wymienia nadkom. Kazimierz Kyrcz. – W Policji jestem od 15 lat i dość dobrze poznałem specyfikę służby w różnych sekcjach, więc na brak inspiracji nie mogę narzekać. Proszę się nie obawiać, Hard gore nie opiera się na żadnej konkretnej sprawie, podobnie jak zdarzenia z Fermy strachu, innego opowiadania z tego samego tomu, gdzie miejscem akcji są okolice, w których mieszkam.
Kiedy już prawie się uspokoiłam, że te wszystkie straszne historie to wymysł autorskiej fantazji, nadkomisarz dorzuca: – Ale często korzystam z opowiadań policjantów, np. o samobójstwie dziewczyny w ciąży, która rzuciła się pod pociąg, ponieważ ojciec jej dziecka, sporo starszy od niej, porzucił ją. Kolega zajmujący się tą sprawą przeglądał pamiętnik nastolatki, odsłuchiwał kasetę z pożegnaniem, którą zostawiła – mówił mi, że wycisnęła mu łzy z oczu. Albo chłopak ze Śląska, który zabił człowieka: na wagarach poznał bezdomnego mężczyznę i ten nieznajomy miał na niego jakiś niesamowity wpływ. Tę historię umieściłem w opowiadaniu Selena, a wokół samobójstwa nastolatki razem z Robertem Cichowlasem osnuliśmy opowieść zatytułowaną Sex Machine.
I znów zaczynam się bać.
COŚ NA WZMOCNIENIE
Z wykształcenia jest rusycystą i w 1996 r., dwa lata po studiach, postanowił zostać policjantem, co nie było łatwe, bo, po pierwsze, rzadko ogłaszano dobór i było wielu chętnych, a po drugie… nigdy nie chciał być funkcjonariuszem.
– Zamierzałem robić coś z sensem i z przekonaniem, że nie tracę czasu – wspomina. – Chciałem też wzmocnić siebie psychicznie. Dlatego poszedłem do Policji, niemal się do niej dopchałem, a niedługo po przyjęciu trafiłem do Szczytna. Wtedy zacząłem pisać pierwsze opowiadania: krążyłem w nich wokół toksycznej miłości i złych kobiet, więc gdy udało mi się zamieścić kilka tekstów w pismach poświęconych fantastyce, zrobiono mi z tego zarzut, że jestem monotematyczny.
Publikował też na portalach internetowych, a ponieważ dużą wagę przywiązuje do staranności tekstów, ich upublicznienie wystawiło go na krytykę.
– Zacząłem wyraźniej widzieć swoje błędy i wciąż uważam, że można było napisać lepiej – przyznaje. Początkowo wdawał się w polemikę z czytelnikami, którzy wyrywali zdania z kontekstu i rozkładali je na kawałki, w najlepszym razie wytykając autorowi niekonsekwencje. Z czasem przestał na to zwracać uwagę.
– W internecie można napisać wszystko, bo daje złudne poczucie anonimowości, zmieszać kogoś z błotem i udowodnić każdą tezę – wiele osób nie zrozumiało jakiegoś tekstu i jechało po nim, ale tylko jeden internauta się przyznał, że to fajne opowiadanie, lecz chyba go nie rozumie. Zdarzają się sfrustrowani recenzenci, którzy bez jakiejkolwiek merytorycznej przyczyny skreślają autora i jego teksty, jednak ja znam wartość tego, co napisałem, a jednocześnie mam potrzebę perfekcjonizmu, poprawiam w nieskończoność, bo nawet literówki wyprowadzają mnie z równowagi i wytrącają ze świata, w który wchodzę, czytając innych autorów.
Na portalu Carpe Noctem (Chwytaj noc), gdzie umieszczał teksty, w 2003 r. poznał Dawida Kaina, krakowskiego prawnika.
– Wziął mnie za co najmniej właściciela portalu, ale ja tam tylko publikowałem, tak jak Kazek – uśmiecha się Dawid. Podobne spojrzenie na literaturę zaowocowało w 2004 r. wspólnym zbiorem opowiadań Piknik w piekle – pisanych głównie za pośrednictwem e maili, bo w realnym świecie obaj mieli za mało czasu na spotkania. Sami znaleźli autora okładki (na czarnym tle pomarańczowe litery i przerażająca twarz z różami w oczodołach) i zapłacili wydawcy za nakład w wysokości 500 egzemplarzy. Dwa lata później wydali kolejny zbiór Horrorarium (tym razem czerwone litery i płacząca krwawymi łzami rzeźba) i o poszukiwaniach wydawcy mogą napisać niemal epopeję.
RAZEM CZY OSOBNO
Wszystkie dotychczas opublikowane książki Kyrcz pisał w duecie: dwa zbiory opowiadań z Dawidem Kainem oraz trzy powieści i tom opowiadań z Robertem Cichowlasem, kulturoznawcą z Poznania. W rozmowie z portalem Gildia.pl zgodnie przyznali, że dobrze im się współpisze, ale powoli dojrzewają do samodzielnej twórczości. Na razie dwie ich pozycje: Siedlisko (na okładce demoniczna kobieta z rozwianym włosem) i Koszmar na miarę (coś jak krawiecki manekin, ale dość makabryczny) Grabarz Polski, magazyn zajmujący się szeroko pojętym horrorem, uznał za najlepsze rodzime powieści grozy ostatnich lat, co jest znaczącym wyróżnieniem w tej branży. Kyrcz i Kain gościli też na ogólnopolskim zjeździe miłośników fantastyki i gier fabularnych Grojkon 2011 – Kyrcz wygłosił tam prelekcję zatytułowaną Tortury wczoraj i dziś, czyli jak się bawić, to na całego…
O krakowskiego policjanta upomniało się i kino: w 2007 r. napisał do niego amerykański reżyser Van Kassabian. Jego dziewczyna Anna przetłumaczyła mu opowiadanie Głowa do kochania, które Kyrcz napisał z Łukaszem Śmiglem, a Van postanowił je przenieść na ekran.
– Na opowiadanie Kazka trafiłam dość przypadkowo – wspomina Anna. – Wybierałam się wtedy na wakacje do Los Angeles i przed wylotem kupiłam kilka rzeczy do czytania, m.in. miesięcznik Alfred Hitchcock poleca. Zawsze lubiłam opowiadania z gatunku grozy. Opowiadanie Kazka przeczytałam parę tygodni później, pewnego wyjątkowo pochmurnego (co w Kalifornii naprawdę rzadko się zdarza) popołudnia, kiedy siedziałam na tarasie budynku uniwersyteckiego, czekając na znajomych z kursu aktorskiego. Przeczytałam pierwsze zdanie: Maciek zakochał się w twarzy ze ściany i rozejrzałam się wokół siebie, ściany pobliskich budynków pokryte były graffiti. Graffiti, zachmurzone niebo, i już czułam się częścią tego opowiadania. Połknęłam tę historię i zakochałam się w niej, podobnie jak Van. W czasie następnego pobytu w Polsce spotkaliśmy się z Kazkiem i omawialiśmy już szczegóły scenariusza.
Kyrcz mówi, że Van niesamowicie dopieszczał ten zaledwie dwudziestominutowy film, używał nie kamery cyfrowej, ale taśmy 35 mm, co jest teraz bardzo rzadkie i dość kosztowne. Postprodukcja trwała rok.
– Na szczęście przy postprodukcji można pozwolić sobie na cierpliwość i metodyczne podejście, zwłaszcza gdy jestem jedynym producentem filmu – tłumaczy reżyser. – Zdjęcia kręciliśmy w Krakowie i początkowo we wszystkich rolach zamierzałem obsadzić polskich aktorów, co okazało się trudne, bo scenariusz był po angielsku i niewystarczająca znajomość tego języka wpływała negatywnie na interpretację roli. W końcu główne role zagrali polski aktor Maciej Skuratowicz – uważałem, że jego urocze niedociągnięcia językowe dodają wyizolowanej postaci, którą gra, wiarygodności – i Zosia Peszek. Wnuczka aktora Jana Peszka miała do wypowiedzenia tylko jedną kwestię, ale jej cicha intensywność i zdolność niewerbalnego przekazu nadały filmowi właściwy ton. Miała wtedy zaledwie 10 lat, ale praca z tak utalentowaną aktorką była wielką przyjemnością. Pozostałe postacie grane były przez anglojęzycznych aktorów.
W epizodzie pojawili się sam autor opowiadania i Anna Dyba, dziewczyna Vana. Head to Love (angielski tytuł filmu) miał premierę w 2009 r. na festiwalu Dances with Films w Hollywood i został owacyjnie przyjęty przez publiczność.
– W czasie gali rozdania nagród jeden z jurorów zdradził nam, że spośród 30 filmów zakwalifikowanych do konkursu festiwalu jury w swoim końcowym głosowaniu wybrało pięć i w tej piątce znalazł się Head to Love. Zwyciężył jednak inny obraz, ale parę miesięcy później naszym filmem zainteresował się dystrybutor, który wydał go na składance DVD z kilkoma innymi krótkometrażówkami z gatunku grozy – opowiada Anna.
CO NAS PRZERAŻA
– Ludzie albo lubią, albo potrzebują się bać, dlatego uważam, że w Polsce jest zapotrzebowanie na taką literaturę – mówi Kyrcz. – Najczęściej przeraża nas choroba i śmierć najbliższych, może wojna, ale przed tym wszystkim się nie uchronisz. Natomiast ja boję się, że stracę kontrolę nad własnym życiem i chyba dlatego muszę pisać dalej, bo wtedy mam poczucie, że panuję nad czymś od początku do końca, choćby to był tylko kawałek tekstu. Nawet gdybym nie był policjantem, na pewno bym pisał – i pewnie byłaby to nadal „miejska groza” rozgrywająca się w Krakowie, bo przecież od dziecka mieszkam w tym mieście.
Jednak w najnowszej książce mamy Poznań (miasto współautora Roberta Cichowlasa) i zapomniane katalońskie lotnisko pod Gironą – tu Kyrcz musiał mocno korzystać z wyobraźni, bo nigdy nie leciał samolotem, boi się latania. Efemerydę napisali ponad dwa lata temu, a ukazała się w lutym tego roku (obaj autorzy mają nieco stracha, czy nikt im nie zarzuci żerowania na katastrofie w Smoleńsku – ale mają mocne dowody na swoją obronę, potwierdzające, że tekst powstał dużo wcześniej). Na końcu książki umieścili podziękowania dla pilota liniowców, który wytknął im 132 błędy merytoryczne, skrzętnie przez nich poprawione.
– Tkwi we mnie potrzeba profesjonalizmu, a jednocześnie jestem obsesyjnym czytelnikiem: gdy czytam np. kryminał z policjantem w głównej roli, to śmieszy mnie, gdy inspektor jest śledczym. Ale nie mam za dużo czasu na czytanie, bo ten, który udaje mi się wygospodarować, poświęcam rodzinie i pisaniu. O ile żonie imponowało, że jestem policjantem, o tyle nigdy nie chciała mieć męża artysty. Wyszło na to, że przyjęła mnie z dobrodziejstwem inwentarza – śmieje się Kyrcz.
Kiedyś rzadziej bywał w domu, bo występy jego zespołu Lusthaus, grającego gotycki rock (pisał dla nich teksty) wymagały częstych prób. Teraz stara się więcej czasu spędzać z 13-letnim synem Szymonem (imię po Simonie Gallupie, basiście The Cure – i jak się okazało, syn z ojcem mają podobne zainteresowania muzyczne ciężkimi brzmieniami), trzymiesięczną córką Laurą (po Laurze Palmer z Miasteczka Twin Peaks) i żoną Agnieszką. Ale nadal, gdy kładzie się do łóżka i przychodzi mu pomysł na tekst, musi wstać i go zapisać, bo nie zaśnie. Pod koniec roku ukaże się drugi zbiór opowiadań duetu Kyrcz Cichowlas pod nieco ironicznym tytułem Powtórne przyjście.
– Kiedy polski pisarz grozy wychodzi ze swojej niszy, trafia do worka „proza polska” – mówi krakowski policjant. – Mam wrażenie, że tak się stało z Łukaszem Orbitowskim, najbardziej znanym twórcą tego gatunku w Polsce: wprawdzie dalej pisze grozę, lecz jest już inaczej postrzegany, jest pisarzem głównonurtowym i poniekąd dostąpił nobilitacji.
Z Orbitowskim poznali się, gdy ten pisał powieść Święty Wrocław i potrzebował konsultacji policyjnych do opisu jednej ze scen.
– Moim zdaniem rynek polski jest teraz bardziej otwarty na rodzimych autorów niż jeszcze kilka lat temu – mówi Łukasz Orbitowski. – Kazek Kyrcz jr to znane nazwisko w naszym horrorowym środowisku i sądzę, że gdyby teraz zdecydował się napisać np. kryminał, byłby to błąd, bo trafiłby do ogromnej grupy pisarzy tego rodzaju literatury, a tak jest pionierem w swoim gatunku. Polska powieść grozy odżyła dopiero w latach 90. i jeszcze sporo można na tym polu osiągnąć.
Aleksandra Wicik
zdj. archiwum domowe autora