- Żona zna moje pasje i podchodzi do nich ze zrozumieniem - mówi Pasieczny. - Też pływa. Osiem lat temu byliśmy razem w rejsie po Bałtyku.
(...)
O Antarktydzie Pasieczny marzył od dawna. W grudniu 2006 r. na łamach "Policji 997" mówił, że chciałby dostać od Mikołaja miesięczny rejs na biegun południowy. Minął rok i wreszcie się udało.
- Rejs co prawda nie był miesięczny, ale był na Antarktydę - śmieje się Pasieczny.
Zdecydował przypadek. Będąc na spotkaniu kaphornowców, usłyszał, jak ktoś opowiada, że organizuje taką wyprawę. Od razu zapaliła mu się czerwona lampka. Przystanął, z uwagą chłonął każde słowo i czekał, żeby przerwać. Wreszcie, gdy mężczyzna brał oddech, Pasieczny wtrącił się z pytaniem:
- A jest jeszcze miejsce na pokładzie?
- Nie. Tu trzeba doświadczonych żeglarzy - usłyszał. Dopiero, gdy mężczyzna zobaczył na ramieniu Pasiecznego żółtą chustę, znak, że opłynął Horn, dodał: - Dobra, przyślij mi swoje dane.
Kilka dni później Pasieczny dostał maila: Jesteś w załodze. Wyprawę rozpoczęli 30 grudnia 2007 roku. Plan był taki: 3 stycznia wyruszają z Ushuaia, portu w Argentynie, płyną do Portu Williams w Chile, gdzie dostają zgodę na wypłynięcie na przylądek Horn, opływają go i płyną dalej w stronę Antarktydy.
- Niestety, silny wiatr i prądy wywiały nas na wschód i nie daliśmy rady zdobyć Hornu. Postanowiliśmy płynąć na stację badawczą Arctowskiego, a Horn zostawić na drogę powrotną - opowiada Pasieczny.
Trzy wieloryby pływały wokół ich jachtu, co chwilę wypuszczając w powietrze fontannę wody. Ocean był niezwykle spokojny. Powinno wiać 100 km/h, a tymczasem była kompletna cisza.
- Ponieważ wiatr nie wiał przez dobę, a nam się spieszyło, jest taki zwyczaj, że się daje Neptunowi jakiś prezent- mówi Pasieczny. -Wrzuciłem majtki i dwie pary skarpet. I widocznie były za brudne, bo Neptun się zdenerwował i mieliśmy dwie doby sztormu.
Nie było łatwo. Jacht sobie nie radził, trzeba było spuścić żagle i postawić łódź bokiem do fali. Pół doby tak stali w dryfie. Fala robiła z nimi, co chciała. Rzucało na wszystkie strony. A Pasiecznemu chodziły po głowie głupie myśli: a jeśli wiatr przewróci jacht? Czy jacht wstanie, czy nie? Przy dobrej konstrukcji powinien wstać, ale jeśli coś jest nie tak? Przypinać się, pociągnie na dno. nie przypinać się. i tak zamarznę... właściwie to bez sensu.
Na szczęście po dwóch dniach sztorm ustał.
PINGWIN POLICJANT
Na stacji Arctowskiego byli niecałą dobę. Jeden z polarników wypłynął po nich pontonem, a na brzegu przywitały ich pingwiny. Wtedy jeszcze Pasieczny nie miał pojęcia, że jeden z nich to policjant.
- Na stacji Arctowskiego mówią, że ten gatunek nazywa się policjanty - uściśla Pasieczny.
Kierownik stacji pokazał mu średniej wielkości pingwina z charakterystycznym policyjnym paskiem. Oprócz niego na Antarktydzie żyje pingwin białobrewy i Adeli. Pasieczny podchodził do ich lęgowisk na odległość trzech metrów. Nie uciekały.
(...)
Ten drugi Horn zdobyli o 4.28. Ciemno było. I nie obyło się bez problemów. Na początku wiało dobrze, ale potem zachodni wiatr wypchnął ich poza Horn. No, nie da rady, myśleli. Rozpacz. Być tak blisko i nic? I wtedy stał się cud. Pasieczny pamięta, że zszedł z wachty i leżał w koi, było po 14.00. I nagle silne walnięcie wiatru i momentalnie cisza. Nie wiedzieli, co się dzieje, wiatr stanął, czekali. Za chwilę zmienił się kierunek, wiatr południowy. Mogli płynąć szybciutko w stronę Hornu.
- Jak okazało się, że będziemy tam za wcześnie i nic nie będzie widać, to specjalnie z kolegą zwalnialiśmy i opóźnialiśmy. Ale właściciel jachtu się awanturował i poganiał, żeby szybciej i szybciej. Bał się, że znów się niekorzystny wiatr zerwie i przyjdzie sztorm, bo tam dosłownie w ciągu dziesięciu minut robi się piekło - mówi Pasieczny.
Nie udało im się podejść za dnia, byli za to bardzo blisko, kilkaset metrów od celu. O 4.28 chwilę postali w dryfie, w tle majaczył niewyraźnie upragniony Horn. Przyszedł czas na szybkie świętowanie i na chrzest. A wyglądało to tak: każdy łyknął trochę whisky, a resztę wylał do morza dla Neptuna. Każdy też dostał od kapitana szczotką w tyłek - taki jest zwyczaj. A na koniec, żeby tradycji stało się zadość, kapitan przekazał Pasiecznemu swoją starą kapitańską czapkę, z którą przepłynął kawał świata, a Pasieczny tę czapkę wyrzucił do morza.
- To taki zwyczaj. Jak "Dar Młodzieży" pierwszy raz opłynął przylądek Horn, kapitan dał pierwszemu oficerowi swoje stare wysłużone buty i pierwszy oficer wrzucił je do morza - opowiada Pasieczny.
Oczywiście zgodnie ze zwyczajem powiesili też na bomie dzwon okrętowy i wybili dziesięć szklanek. Radość była ogromna.
(...)
ANNA KRAWCZYŃSKA
zdj. archiwum Wojciecha Pasiecznego
Artykuł w pełnej wersji przeczytacie w tradycyjnym - papierowym wydaniu miesięcznika POLICJA 997.