Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Jubileusz fundacji

- Pomagają od 10 lat - jest ich kilkoro. Opiekują się prawie 250 rodzinami osieroconymi po śmierci policjantów

To jest tak: śmierć, mogiła, czapki z głów. A potem przychodzi proza życia. I wtedy wchodzimy my - mówi Irena Zając, prezes Zarządu Fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach.

Działają od 10 lat. Pomagają prawie 250 rodzinom. Jest ich kilkoro:

- Irena Zając, inicjatorka powstania i prezes fundacji. Wdowa od 29 lat. Wie, co znaczy życie w osieroconej rodzinie.

- Joanna Molak, wiceprezes fundacji. Jej mąż Piotr zginął w 1996 r. podczas rozbrajania ładunku wybuchowego podłożonego na stacji benzynowej. Niedługo potem powstała fundacja.

 
Hanna Parchimowicz o podopiecznych fundacji wie wszystko, jej mąż Zenon służy pomocą logistyczną
 

- Barbara Żebrowska, policjantka z CBŚ, najmłodsza w fundacji. Mówi, że wiek nie ma znaczenia. Znaczenie ma serce, a ona chce pomagać.

- Ewa Wierzbicka, od pół roku na policyjnej emeryturze. Osobiście woziła dokumenty fundacji do rejestracji w sądzie. Po 10 latach może śmiało powiedzieć, że rodziny mają do nich zaufanie. Dlaczego? Bo nie zachowują się jak urzędasy i stworzyli jedną wielką rodzinę.

- Zenon Parchimowicz, sekretarz fundacji, emerytowany policjant CBŚ. Czuwa nad działalnością administracyjną, wymianą turystyczną i kontaktami międzynarodowymi. Gdy dzień przed wyjazdem wakacyjnym do stolicy zjeżdżają rodziny, pan Zenek kursuje między dworcami i pilnuje, by nikt się nie zgubił.

- Hanna Parchimowicz, żona pana Zenka, która w zarządzie fundacji nie jest, ale świetnie zna wszystkich podopiecznych, pamięta imiona, nazwiska, wie, czego potrzebują i kiedy ostatni raz dostali pomoc. Chodząca encyklopedia. Ukochana przez wszystkie dzieci. Na imieniny zasypują ją esemesami.

 
 
Irena Zając i Joanna Molak od 10 lat szefują fundacji, którą założył generał Marek Papała, ówczesny szef Policji

W fundacji są jeszcze wolontariusze, a wśród nich pani Cecylia Marek, emerytowany oficer dochodzeniówki. Pięknie pisze, więc prowadzi dziennik, rejestruje korespondencję, wypisuje podziękowania. A wszystko długopisem, bo na komputerach się nie zna. Wie za to, jak napisać piękne i skuteczne pismo do sponsora.

- Trzeba się nisko kłaniać - zdradza.

O wszystkich ludziach fundacji nie opowiemy. Na przykład o Dariuszu Popczyku, pracowniku KGP, który po godzinach jest fundacyjnym kierowcą. Albo o Krzysztofie Zaczkiewiczu, grafiku "Policji 997", którego dzieło - logo fundacji - oglądamy od lat.

Urzędują na parterze gmachu Komendy Głównej Policji przy ul. Puławskiej w Warszawie. Ponieważ metraż jest mały, w dodatku zawalony papierami i pudłami, umawiają się i przychodzą do fundacji na zmianę. Raz w miesiącu, na posiedzeniu zarządu, gdy rozpatrują podania, prośby i dzielą pieniądze, spotykają się wszyscy.

Na stypendium, na opał, na czynsz

 
- Dzięki fundacji pierwszy raz w życiu zobaczyłam morze - mówi Elżbieta Filip, na zdjęciu z córką Sylwią
 

- Działamy społecznie. Nie mamy żadnych dotacji - mówi Irena Zając i wciska papiery z krzesła w wolną przestrzeń na półce pod komputerem, a pudła ze stołu przenosi na podłogę. - Uff... teraz jest gdzie usiąść. Ktoś mógłby powiedzieć, że mamy bałagan, ale nam po prostu brakuje miejsca. Ten pokoik był dobry 10 lat temu, a teraz? Co ja mogę powiedzieć? Pękamy w szwach.

Wszystkie szafy zawalone są segregatorami i teczkami. Te z kolei wypełniają tysiące kartek. A każda kartka to ludzka historia. Ludzka tragedia.

- Niech pani patrzy - Irena Zając pokazuje mi jeden z wielu segregatorów. Historie ułożone są województwami. Jest imię, nazwisko, data i zdarzenie. Niektóre sprzed wielu lat. Wszystkie dotyczą policjantów, którzy zginęli: "zastrzelony na służbie", "przejechany podczas kontroli drogowej", "zginął w wypadku w pościgu za przestępcą", "zginął ugodzony nożem podczas interwencji domowej". Obok imiona dzieci i żony. A na samym dole, pisane odręcznie, różnymi charakterami pisma i różnymi kolorami długopisów, notatki o tym, kiedy i jaką pomoc rodzina otrzymała.

 
 
- Fundacja posłała moją córkę na studia, a mnie załatwiła pracę - mówi Lucyna Grabowska

- Tu było stypendium na naukę, a tu pieniądze na opał, na sanatorium, a tu brakowało na czynsz - czyta pani prezes.

Liczy się każdy grosz

Jest też drugi rodzaj segregatorów. Z wpłatami. Wpłacają prywatne osoby i policjanci. Różne sumy. Liczy się przecież każdy grosz.

- Niektórych już znam, bo ich nazwiska przewijają się od miesięcy. Ale są też nowi darczyńcy - tym razem Irena Zając przewraca kartki z historią rachunku konta fundacyjnego i czyta na głos:
- 900 zł - "dobrowolna wpłata" z Białegostoku
- 10 zł - "pomoc, pomoc" - ktoś z Kościana
- 20 zł - "wsparcie" z Olsztyna
- 10 000 zł - "dla dzieci na wakacje" - to pan z Warszawy
- 5 zł i w tytule "oby moja rodzina tej pomocy nie potrzebowała".

 
- Jest ktoś, na kogo możemy liczyć - o ludziach z fundacji mówi Alicja Kowalewska
 

Regularnie, co miesiąc na konto fundacji wpływa też kilkaset złotych od policjantów z KWP w Olsztynie.

- Opodatkowali się i miesiąc w miesiąc finanse potrącają im z pensji kilka złotych - mówi Irena Zając.

Policjanci przekazują też honoraria za wykonanie dzieła, na przykład wykłady i opracowania, zdarza się też, że i okolicznościowe premie oraz nagrody. Od dwóch lat fundacja ma status organizacji pożytku publicznego. W tym roku dwa tysiące osób skorzystało z możliwości przekazania 1 proc. podatku na działalność fundacji. Na konto wpłynęło 170 tys. zł. Z nawiązki sądowej (zazwyczaj za znieważenie policjanta na służbie) w zeszłym roku fundacja otrzymała 40 tys. złotych.

- I tak się to zbiera. Trochę tu, trochę tam. A my raz w miesiącu siadamy i dzielimy te pieniądze na wszystkich potrzebujących - mówi Irena Zając.

- Wielu policjantów nie wie o naszym istnieniu - uśmiecha się Joanna Molak. - Życzymy, żeby ich rodziny nigdy nie musiały być naszymi "klientami".

Ktoś mnie rozumie

 
 
- Jak pierwszy raz do mnie zadzwonili z fundacji, myślałam, że to blef - mówi Czesława Łukaszczuk, na zdjęciu z synem Łukaszem

- Irenko, dzwoniła pani Kasia Twardo. Dziękowała za wakacje. Wypoczęła z córeczką, masz pozdrowienia - Hania Parchimowicz przez cały dzień "wisi na telefonie" i coś załatwia. - Tu odkładam dzisiejszą pocztę - pokazuje kawałek wolnej podłogi. - I jeszcze paszport muszę załatwić dla naszego dziecka, bo przecież za kilka dni wyjeżdżamy.

"Nasze dziecko" to jedno z podopiecznych. Poczta to w większości listy od rodzin - te z podziękowaniami i z prośbami. Jutro zebranie zarządu, trzeba będzie się wszystkim zająć. A panią Kasię fundacja wysłała do Krynicy, żeby trochę odetchnęła i wypoczęła. Bo wakacje są ważne. Tak samo, jak nauka. Wiadomo: kiedy człowiekowi brakuje na chleb, nawet nie myśli o wypoczynku, a wysłanie dzieci na studia traktuje w kategorii cudu.

Irena Zając doskonale wie, jak to jest. Rozumie wdowy po poległych policjantach. Kiedy 29 lat temu zginął jej mąż, została sama z trójką dzieci. Najmłodsze miało 2 lata, najstarsze 5.

- Było mi ciężko. Nieraz brakowało na chleb dla dzieci - mówi.

- Ja wiem, że ona mnie rozumie - opowiada Kasia Twardo, żona policjanta, który zginął w grudniu 2006 roku, odwożąc do Siedlec pracownika ministerstwa. - Niewielu ludzi pamiętam z pogrzebu, ale ją tak. Przytuliła mnie i powiedziała: "Jak trochę ochłoniesz, to się odezwę". A potem się odezwała. Pamiętała o mnie. Zadzwoniła, przyjechała.

Wystarczy chcieć

- Długo wczoraj obradowaliście? - pytam Zenona Parchimowicza dzień po posiedzeniu zarządu.

Mówi, że długo. Próśb było kilkanaście, wszystkie dotyczyły pomocy socjalnej.
- Wnioski zostały pozytywnie rozpatrzone?

- Wszystkie. My raczej w każdym wypadku pomagamy. Powiedzmy, że przez te lata wpłynęło ponad tysiąc podań. Z tej liczby może 20 nie zostało uwzględnionych - tłumaczy.

Zgodnie ze statutem fundacja pomaga tylko rodzinom osieroconym przez policjantów, których śmierć pozostaje w związku z wykonywaniem zadań służbowych. Ale zdarza się, że o pomoc poprosi wdowa po policjancie, który nie zginął w związku ze służbą. W lipcu napisała pani Anita Rybka z Dębna. Mąż po zaczadzeniu przez prawie trzy miesiące był w śpiączce. Potem zmarł. Została sama z synem i długiem. Komornik wszedł na rentę chłopca.Zostało im na życie kilkaset złotych.

- Normalnie nie pomagamy w takich sytuacjach, ale ta pani nie prosiła o pieniądze. Napisała szczerze, że będzie wdzięczna za cokolwiek. Za buty dla syna, za mąkę, cukier - opowiada Zenon Parchimowicz. - I zadzwoniłem do szefa ochrony w zaprzyjaźnionej firmie. Firma zgodziła się objąć panią Anitę stałą opieką. My też będziemy nad nią czuwać.

ANNA KRAWCZYŃSKA

zdj. Andrzej Mitura

Zbiórka publiczna

Fundacja Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach uzyskała zezwolenie ministra spraw wewnętrznych i administracji na przeprowadzenie do 20 listopada 2007 r. zbiórki publicznej na terenie Rzeczypospolitej Polskiej (decyzja MSWiA nr 135/2006 z 16.11.2006).

Zebrane środki fundacja przeznacza na pomoc rodzinom osieroconym przez policjantów poległych podczas wykonywania obowiązków służbowych, będących w trudnej sytuacji materialnej i życiowej.

Oto numer konta otwartego dla tej zbiórki:

Fundacja Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach
29 1050 1025 1000 0023 0731 9943

Życie stało się lżejsze

 
Mamy pierwszą wnuczkę!
 
8-miesięczna Gabrysia to pierwsza wnuczka 10-letniej fundacji

Z fundacją tak się czuję, jakby to ktoś najbliższy był. Taką ufność mam. Nawet w rodzinie nie znalazłabym bardziej życzliwego.

Do fundacyjnej rodziny należą:
Elżbieta Filip z trójką dzieci - wdowa po policjancie,
Łukasz Łukaszczuk z mamą Czesławą - syn policjanta,
Lucyna Grabowska i pięcioro dzieci - wdowa i sieroty po policjancie,
Alicja Kowalewska i dwójka jej rodzeństwa - dzieci policjanta,
Małgosia i Marcin Harpula - pierwsze fundacyjne małżeństwo, oboje dzieci policjantów,
Gabrysia - ich ośmiomiesięczna córka i pierwsza fundacyjna wnuczka.

Pani Hania dzwoni

- Czesiu, jak dobrze, że jesteś. Gdyby nie ty, to ja bym tu nikogo... - Ela Filip podskakuje z radości i mocno ściska koleżankę. Czesia Łukaszczuk piszczy zachwycona: - A to twoja córka? Sylwia? Pamiętam, pamiętam. To mój Łukasz - pokazuje na dorosłego już chłopaka.

- A skąd wy się znacie? - przerywa im Zenek Parchimowicz, który z dworca autobusowego odebrał najpierw Elę z Sylwią, a potem z dworca PKP Czesię z Łukaszem.

- No jak to skąd? - odpowiadają jednocześnie. - Z Kołobrzegu!

Spotkały się dwa lata temu. Dla Eli to był pierwszy wyjazd w życiu: - Nigdy nigdzie nie byłam. Morza nie widziałam. Za granicą nie byłam. Teraz jadę do Czech.

Mieszka w małej wiosce pod Rzeszowem z trójką dorosłych już dzieci. Mąż zginął, gdy najmłodsza Sylwia miała dwa lata. Dziś ma 21 i jeszcze się uczy. Dzięki fundacji. Jest na drugim roku ekonomii.

- W tamtym roku opłacili jej szkołę, dwa tysiące złotych. A na drugi semestr drugą część. Dla nas to ogromne wsparcie. Sama nie wiem, jak dziękować. Pani Hania dzwoni często i pyta, jak się żyje. Ja wiem, że takich rodzin, jak moja, mają ponad 200, więc nie chcę ich nadwerężać. Ale prawda jest taka, że z tą fundacją tak się czuję, jakby to ktoś najbliższy był. Taką ufność mam. I tak swobodnie. Nawet w rodzinie nie znalazłabym bardziej życzliwego - mówi Ela Filip.

Człowiek energii dostaje

- Jak pierwszy raz do mnie zadzwonili, to pomyślałam, że to jakiś blef. A potem poczułam niepokój. Ktoś mnie przekonuje, że mam wysłać dziecko na ślepo na Słowację? - opowiada Czesia.

Jej jedyny syn był już wtedy pełnoletni, zdał maturę i właśnie dostał się na studia, na historię. Bała się. Dopiero kiedy z fundacji przyszło oficjalne pismo z pieczęciami i podpisami, uwierzyła. Potem Łukasz był jeszcze w Czechach, na Węgrzech, w Białce Tatrzańskiej i na Słowacji. A ona sama oprócz Kołobrzegu odwiedziła sanatorium w Kudowie.

- Zabiegi były cudowne. Zaraz, co to było? Kąpiele, bicze szkockie, masaże, maty magnetyczne. Myśmy wszystkie tam odżyły, zdrowie odzyskałyśmy - opowiada Czesia, która z powodu choroby krążenia, serca i zmian miażdżycowych jest na rencie.
- Lepiej się czułam. To jest tak, że się człowiek wycisza, a potem energii dostaje. Odkąd pojawiła się fundacja, życie w ogóle stało się lżejsze. Bezpieczniej się człowiek czuje.

Przede wszystkim koszty utrzymania Łukasza na studiach odeszły. Tylko teraz jest problem: Łukasz jest już magistrem historii, skończył nawet roczną szkołę celną i pracy znaleźć nie może. Na budowie i w tartaku dorabia.

- Mógłby zostać policjantem, ale ja się boję. Chyba że na jakimś cywilnym stanowisku - zamyśla się Czesia. Jej mąż, ojciec Łukasza, zginął na służbie w 1992 roku. Podczas czyszczenia broni.

Idź się uczyć!

Lucyna Grabowska owdowiała 14 lat temu. Któregoś dnia jej mąż w drodze do pracy dostał zawału serca. Osierocił pięcioro dzieci, najmłodszy Tomek miał wtedy 15 miesięcy, a najstarsza Kasia 8 lat. Fundacja pojawiła się w ich życiu wiele lat później. Wtedy, gdy Lucynę dopadło załamanie, opadła z sił i coraz częściej zadawała sobie pytanie: "Czy ja sobie poradzę?".

- Byłam sama, dzieci potrzebowały coraz więcej. Wtedy mnie znaleźli - opowiada kobieta.

Dostała jak wszyscy: wyjazdy, pomoc finansową i materialną. Buty, ubranie, środki czystości. Nigdy nic zbędnego, same użyteczne rzeczy. A dwa lata temu, po tym jak koleżanki podsłuchały, że Lucynie przydałby się robot kuchenny, przyszła paczka z wymarzonym urządzeniem. Prawdziwa niespodzianka. Ale to i tak nic w porównaniu ze wsparciem, jakie uzyskały dzieci. Zwłaszcza druga córka, Edyta. Postanowiła, że nie będzie się uczyć. Nie i koniec. Miała już bilet do Francji i plan, że tam zarobi duże pieniądze. Mamy słuchać nie chciała w ogóle. I wtedy zadzwoniła Irena Zając z fundacji. W wyższej szkole w Pułtusku akurat zwolniło się refundowane miejsce. Fundacja mogła wysłać na naukę kolejnego ze swoich podopiecznych.

- Mamy dla ciebie miejsce. Idź się uczyć, masz możliwości. Pieniędzy zdążysz się dorobić - przekonywała pani prezes

Edyta wahała się, ale wreszcie uległa. Po pierwszym roku panie z fundacji pomogły jej znaleźć mieszkanie. Dostała kołdrę, trochę naczyń. Odżyła. Teraz będzie na trzecim roku. Do fundacji przysyła kartki z podziękowaniami: "Bardzo się cieszę z dokonanego wyboru!"

- I ja się cieszę - mówi Lucyna, która jakiś czas temu dzięki wstawiennictwu fundacji dostała pracę w komendzie. Sprząta na pół etatu. I szczęśliwa mówi: - Mnie się ta praca marzyła. Mam sentyment do tych ludzi.

Byli przy nas

Alicja Kowalewska nie wie, jak zginął jej tata. Był 1988 rok, miała wtedy sześć lat, a mama nigdy nie opowiadała, jak to się stało. Poza tym mama chorowała. Na stwardnienie rozsiane. Kilka lat po śmierci taty zaczęło być z nią gorzej. Najpierw okazało się, że będzie poruszać się na wózku, potem było czekanie na wózek, a potem wzięła ten cholerny kredyt.

- Żeby wyrównać podłogi. Kredyt nie był duży, ale oprocentowanie wysokie - opowiada Alicja. - Nie wiem, jak to było, czemu mama wcześniej nie napisała do fundacji. Już nam pomagali. Na przykład okna wymienić, bo nam strasznie po nogach wiało. I stypendia na studia dostawaliśmy. I gdy na czynsz brakowało.

Faktem jest, że mama pożyczkę dostała i zaraz potem zmarła. Po jej śmierci Alicja dowiedziała się, że będą musieli z rodzeństwem kredyt spłacać. 600 zł miesięcznie, przez ponad rok.

- Nie dalibyśmy rady. Albo dalibyśmy, ale dług byłby w czym innym. Na przykład w czynszu. W błędne koło byśmy wpadli - mówi Ala.

I wtedy na pomoc ruszyła im fundacja. A dokładnie kancelaria adwokacka, która z fundacją współpracuje i od jakiegoś czasu finansowała naukę Alicji. Prawnicy pomogli, dług został umorzony.

- A my, mimo że zostaliśmy sami na świecie, wcale się tak nie czujemy. Wiemy, że jest obok nas ktoś, na kogo możemy liczyć. Wsparcie mamy od nich ogromne. Pan Zenek i pani Hania byli przy nas na pogrzebie mamy. Potem wielokrotnie dzwonili. Fundacja jest jak rodzina. Lepiej niż rodzina, bo na przykład brat mamy po pogrzebie w ogóle się z nami nie kontaktował.

Mamy pierwszą wnuczkę!

Fundacja jest przy rodzinach nie tylko w smutnych chwilach. Są zapraszani na śluby, wiedzą, komu ile dzieci się urodziło, kto zdał maturę, kto idzie na studia, kto oblał egzamin. Wiedzą wszystko. Z telefonów, ale i z listów, których do fundacji przychodzi cała masa. Kiedy czytają te listy, wzruszenie ściska gardło, łzy cisną się do oczu.

Ostatnio przyszedł list ze zdjęciem. Wszystkie kobiety skakały z radości. Pan Zenek też. A teraz każdemu, kto przyjdzie do pokoiku fundacji, pokazują małą Gabrysię zawiniętą w becik.

- To nasza pierwsza wnuczka. Jesteśmy z niej dumni!

Rodzice dziewczynki, Małgosia i Marcin, też są dumni. Pochodzą z dwóch krańców Polski. Ona z Pomorza, on z Podkarpacia. Dwa lata temu poznali się na obozie w Białce Tatrzańskiej. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ich ojcowie byli policjantami. I zginęli na służbie.

ANNA KRAWCZYŃSKA

zdj. Andrzej Mitura

Czekamy na listy, artykuły, wypowiedzi (gazeta.listy@policja.gov.pl). Najciekawsze z nich zamieścimy na naszych łamach.

Archiwalne wydania POLICJA 997 w postaci plików PDF, można pobrać z archiwum strony.