Podróżnik ma 60 lat. Posługuje się maksymą św. Augustyna: „Świat jest jak książka, a kto nie podróżuje, przeczytał tylko pierwszą stronę”. Gdy pierwszy raz wyjechał z kraju, był 1979 r. Kto pamięta tamte czasy, ten wie, że pojechać nawet do Czechosłowacji czy NRD nie było sprawą prostą. Wiedza, jaką miało się o świecie, pochodziła przede wszystkim z telewizyjnych programów i książek.
– Czytałem Szklarskiego i Hemingwaya. Byłem pasjonatem geografii. W podstawówce mapę świata znałem na pamięć. Marzyłem, żeby poznawać świat. Pierwszy raz poza Europę wyjechałem na czwartym roku studiów: Meksyk, Gwatemala i Belize. Zachłysnąłem się. Uczyłem się wojażowania sam, bez biur podróży, od starszych. Wiedziałem, że to jest to, co chcę robić w życiu. Po studiach udało mi się znaleźć pracę w turystyce. Nie jeździłem służbowo, ale prywatnie. Szefowie patrzyli przychylnie na moje wypady, bo wiedzieli, że firma na tym korzysta. Jeździłem za własne pieniądze, które jeszcze w czasach studenckich latach zarabiałem na saksach.
– Przez lata poznałem świat z autopsji, od Alaski do Antarktydy, od Nordkappu do Gibraltaru, od Egiptu do Namibii, od Izraela do Brunei, od Wyspy Wielkanocnej do Fidżi. Lista zwiedzonych miejsc jest imponująca. – Olgierd Budrewicz (którego miałem zaszczyt znać) napisał książkę „Byłem wszędzie”. Ja też miałem podobną ideę. Pragnąłem odwiedzić każdy kraj na Ziemi. Co prawda jestem już blisko, zostało niecałe 30, ale niedawno zmieniłem optykę. Teraz, gdy jestem po sześćdziesiątce, doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu.
Finansowo byłoby to nawet do ogarnięcia, ale kilka państw, do których dotąd nie dotarłem, jest potencjalnie niebezpiecznych, np. Nigeria, Republika Środkowoafrykańska czy Afganistan. Na starość już nie będę się tam pchał. Nie byłem też i nie wybieram się do Korei Północnej. Moja pasja podróżowania z tym się kłóci, gdyż – jak powiedział mój przyjaciel – byłoby to jak zwiedzanie Auschwitz w czasie wojny. Pewnych rzeczy po prostu się nie robi. Wyjazd do Korei Północnej oznacza dofinansowanie zbrodniczego reżimu i choćby miał to być ostatni kraj na mojej liście, to w obecnej sytuacji nie pojadę.
– Znam cztery języki komunikatywnie. To znaczy na tyle, że nikt mnie nie oszuka, i zazwyczaj wiem, o czym rozmawiają ludzie wokół mnie. To przydaje się, bo przy braku bojaźni podboju świata egzotycznego jednak dobrze mieć z tyłu głowy swoje bezpieczeństwo.
Nie trzeba być wszędzie
Paweł Szelhaus – żeby było jasne – nie mówi tu o Europie, lecz krajach Afryki, Ameryki Południowej, wyspach Pacyfiku czy głębokiej Azji.
– Miałem w życiu dwie sytuacje, w których najadłem się strachu, obie w Afryce, w państwach, do których nie docierają uczestnicy turystyki masowej. W Gwinei byłem trzymany pod bronią, w Kongo grożono mi sądem i aresztem. Ostatecznie włos mi z głowy nie spadł, ale w obu przypadkach skończyło się wysoką łapówką. I z perspektywy czasu widzę, że od początku o to właśnie chodziło. Liberia, Kamerun, Gabon, Sierra Leone – w tych krajach biały człowiek jest traktowany jak bankomat, a Afrykanie, ze względu na kolonialne zaszłości, chcą się na nim odegrać. Jak na 40 lat podróżowania, dwie takie przygody to niewiele.
Bilet w dobrej cenie?
Paweł Szelhaus do swoich podróży przygotowuje się niezwykle starannie. Wiadomo, że takie przyjemności kosztują, ale jak człowiek się postara, może sporo zaoszczędzić.
– Niemal codziennie popołudniami, gdy wracam do domu, sprawdzam w internecie połączenia lotnicze w interesujących mnie kierunkach. Jeżeli trafię dobrą cenę, to potrafię kupić bilet z rocznym wyprzedzeniem. Nigdy nie kupuję na jutro. Mam znajomych, którzy potrafią dziś nabyć bilet, a następnego dnia polecieć na drugi koniec świata. Ja nie, bo jest praca, jest grafik urlopowy. Poza tym nie lubię improwizacji i nigdy nie robię nic na łapu-capu. Staram się swoje podróże przygotowywać możliwie jak najlepiej. Z wyjątkiem nielicznych przypadków wyjazdy indywidualne są zawsze dużo tańsze niż oferty proponowane przez organizatorów masowej turystyki. Jeśli ktoś chce wyjechać np. do Argentyny i patrzy na ofertę biura, to pomyśli, że tyle samo kosztują moje podróże. A to nonsens, bowiem wycieczka samodzielna, przy wszystkich jej ograniczeniach, kosztuje zazwyczaj 30–50 proc. mniej niż porównywalny program touroperatora. Oczywiście wymaga samodyscypliny, nie ma autokaru pod hotelem, nie ma polskojęzycznego przewodnika, trzeba sobie radzić samemu. Ale daje też to dużo większą satysfakcję. Poza tym zawsze wolę pojechać oszczędnie i mieć fundusze na następną eskapadę.
Planowanie podróży
Dla podróżnika kupno biletu to nie problem, to tylko kwestia znalezienia go w dobrej cenie. Znacznie ważniejsze jest sprawdzenie wszystkiego, co dotyczy danego kraju.
– Najpierw trzeba się upewnić, czy pogoda jest sprzyjająca, czy w planowanym terminie w ogóle warto jechać. Nie jest sztuką kupić tani bilet na Madagaskar w czasie pory deszczowej. Tylko co dalej? Kraj jest wtedy praktycznie nieprzejezdny. Trzeba zatem połączyć swój wolny czas z terminem właściwym dla danego kierunku. Dopiero wtedy można szukać biletów. Są portale, które to ułatwiają, natomiast nigdy nie kupuję biletów przez wyszukiwarki, które zazwyczaj są zarejestrowane poza Europą i w kłopotliwej sytuacji nie są w stanie udzielić logistycznej pomocy i turysta jest pozostawiony sam sobie. Wolę zapłacić za bilet 200–300 zł więcej, bezpośrednio na stronie linii lotniczej. Wtedy w razie potrzeby wiem, gdzie mogę zadzwonić, porozmawiam po polsku, angielsku czy francusku i zostanę poprowadzony. Uważam, że jeżeli ktoś może sobie pozwolić na wyjazd za 6000 zł to i na 6200 zł też będzie go stać. Tutaj oszczędności nie są właściwym doradcą.
Mapa to nie wszystko
Kolejną rzeczą wartą opracowania jest ustalenie trasy.
– Należy sprawdzić, czy w danym kraju jest dostępna lokalna komunikacja, czy jednak trzeba na miejscu wynająć tzw. fiksera, tj. kierowcę z samochodem. O ile w większości krajów Azji czy Ameryki Południowej transport funkcjonuje znakomicie, o tyle w Afryce miejscowy pomocnik jest bardzo wskazany. Oczywiście nie mówię tu o Egipcie, po którym można podróżować samemu bez żadnych problemów, Tunezji czy Maroku, ale o Malawi, Botswanie, Czadzie, Burkina Faso, Burundi. Tam podróżowanie komunikacją lokalną jest wielką niewiadomą. W Afryce trzeba mieć albo czas, albo pieniądze. Bez kogoś sprawdzonego, z samochodem, podróż może stać się długa i bardzo męcząca. Na dodatek nie będzie możliwe dotarcie do wielu ciekawych miejsc. Europa pod tym względem jest prosta, na Czarnym Lądzie wykorzystuję kontakty, które przez lata wypracowałem.
Na wszelki wypadek
Przed podróżami na inne kontynenty trzeba także zadbać o zdrowie, a gdyby zawiodło, o ubezpieczenie.
– Uważam, że warto skorzystać z większości szczepień, które dla danej części świata są rekomendowane przez WHO. Jedyną obowiązkową szczepionką wymaganą przy wjeździe do (nielicznych) krajów jest szczepionka przeciw żółtej febrze. Obecnie daje odporność na całe życie, ale jest dużo szczepień, których dawki przypominające trzeba przyjmować ponownie, co dwa – trzy lata, m.in. szczepienie przeciw tężcowi czy durowi brzusznemu oraz żółtaczce WZW A. Ponawiam szczepienia, które utraciły ważność, tylko wtedy, gdy jadę poza Europę.
– Zawsze wykupuję ubezpieczenie. Nie zwracam uwagi na bagaż – to sobie zeruję, na odpowiedzialność cywilną – też zeruję, z wyjątkiem podróży, podczas których będę kierowcą. Zawsze wykupuję najwyższą możliwą polisę ubezpieczenia kosztów leczenia (KL) oraz nieszczęśliwych wypadków (NNW). Jeden dzień leczenia w szpitalu w Nowym Jorku czy gdziekolwiek w Afryce oznacza niebotyczne koszty. Z kolei po wypadku w Kirgistanie czy Nepalu może być konieczność użycia helikoptera, zaś ubezpieczenia w opcji standardowej tego nie zapewniają. Na szczęście są towarzystwa, które pozwalają stworzyć własne polisy i nie narzucają określonych pakietów. Wszystkie elementy można dopasować do własnych potrzeb i preferencji. I właśnie tak robię.
Wyzwaniem podczas podróży bywa jedzenie. – Mam wrażliwy żołądek i dla własnego bezpieczeństwa w wielu krajach o wątpliwej kulturze sanitarno-higienicznej wolę nie delektować się miejscowymi specjałami. Biegunka w czasie egzotycznej eskapady, kiedy nie ma czasu na odpoczynek w hotelu, to katastrofa. Dlatego z zasady w trakcie podróży jem dużo mniej, unikam mięsa i surowych warzyw oraz zabieram ze sobą żelazną porcję kabanosów na wszelki wypadek. Lubię poznawać świat, inne kultury, ale niekoniecznie organoleptycznie. Byłem w Indiach, stałem na brzegu Gangesu, ale nie wszedłem do wody.
Podwójne kieszenie
Kto podróżuje, ten wie, że kraju nie pozna się z okien klimatyzowanego autokaru. Rozmowy z ludźmi bywają ciekawsze od wizyt w kolejnych muzeach czy świątyniach. Ale nie można też być bezgranicznie ufnym, beztroskim.
– W Afryce trzeba wiedzieć, gdzie i z kim nawiązywać kontakty. Czasami nie należy sobie na to pozwalać. Byłem w Dżibuti, tam miejscowa ludność była tak źle nastawiona do białych, że jak wybrałem się sam na przechadzkę na targ, to szybko schowałem aparat fotograficzny, bo zrobiłem dwa zdjęcia i widziałem, że o dwa za dużo. Kiedy tylko mogę, staram się też odwiedzać polskich misjonarzy. Na misji jest zawsze kościół lub kaplica, a modlitwa w czasie podróży jest dla mnie bardzo istotna. Błogosławieństwo na dalsze dni też się zawsze przyda. Poza tym misjonarze zazwyczaj oferują nocleg. W krajach egzotycznych, o słabej bazie hotelowej, to wartość dodana. No i sama możliwość porozmawiania w ojczystym języku na drugim końcu świata...
W Beninie miejscowy stróż prawa pod zmyślonym pretekstem chciał zabrać aparat fotograficzny.
– Stratę aparatu bym jeszcze przebolał, ale nie zdjęć z całej wyprawy, która właśnie dobiegała końca. Od tamtego zdarzenia na wyjazdy zabieram 5–6 kart i wymieniam je co kilka dni. Jeśli stracę zdjęcia, to nie wszystkie.
Paweł Szelhaus ma kilka rozwiązań na zabezpieczenie swojego dobytku.
– W czasie podróży noszę spodnie z wewnętrznymi kieszeniami. Pod zwykłą widoczną kieszenią doszyta jest druga. Takie cuda robi moja krawcowa. W wewnętrznych kieszeniach noszę paszport i większość gotówki, w zewnętrznych – tylko drobniaki na codzienne wydatki. Mam też pasek z wewnętrzną kieszonką, w której można schować zwinięte banknoty. Kiedyś zaprzyjaźniony rymarz zrobił mi go na zamówienie, obecnie podobne można już kupić w sklepach turystycznych. Schowki czy podwójne kieszenie warto mieć. Dla spokoju ducha.
Nieważne dokąd, ważne z kim
– Przez lata podróżowałem z grupą sprawdzonych znajomych, od kilku lat jeżdżę z synem. Byliśmy już razem chyba w 40 czy 50 krajach. Cieszę się, że udało mi się zaszczepić w nim bakcyla poznawania świata. Teraz, gdy pytam, gdzie chciałby następnym razem pojechać, odpowiada: „Tata, chcę podróżować z tobą, a ty na pewno super wymyślisz”.
Andrzej Chyliński
zdj. Paweł Szelhaus