Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Nie miałam munduru

Rozmowa z podinsp. w st. spocz. Elżbietą Cierlicą, w latach 1990-1995 redaktor naczelną „Gazety Policyjnej”, obecnie redaktor naczelną „Monitora Zamówień Publicznych”

W czasie przemiany Milicji Obywatelskiej w Policję została Pani redaktor naczelną „Gazety Policyjnej”, która powstała z przekształcenia tygodnika milicyjnego „W Służbie Narodu” Utworzyliśmy wtedy dwa pisma – „Magazyn Kryminalny 997” i „Gazetę Policyjną”, wydawane naprzemiennie w cyklu dwutygodniowym. Pierwszy ukazał się w styczniu 1990 r. „Magazyn Kryminalny 997”. Kilka razy wyszedł z podwójną winietą: „MK 997” i „W Służbie Narodu”. Redaktorem naczelnym był wówczas Romuald Łabanow, ja byłam jego zastępcą.

Pierwszy numer „Gazety Policyjnej” wydaliśmy w kwietniu 1990 r. Oba dwutygodniki przygotowywał ten sam zespół redakcyjny – 24 numery „MK 997” i 24 „GP” w ciągu roku. W nakładzie 50 tys. egz. wydaliśmy numer specjalny „Gazety Policyjnej” dokumentujący prace polskich ekspertów w Charkowie i Miednoje, gdzie ukryte były ciała polskich policjantów zamordowanych przez NKWD. „Gazetę Policyjną” i „MK 997” prowadziłam do października 1995 r. W 1997 r. „MK 997” przestał się ukazywać.

Młodszym Czytelnikom warto przypomnieć, że były to czasy „analogowe”; jeszcze w 1995 r., gdy zacząłem współpracować z „GP”, w redakcji była ciemnia fotograficzna, choć już wtedy obróbkę zdjęciową zapewniało nam CLK.

W redakcji były stanowiska fotoreportera i laboranta. Gdy w 1992 r. redakcja przeprowadzała się z wynajmowanych pomieszczeń przy ul. Ogrodowej do budynku KGP na ul. Domaniewskiej, zabraliśmy także wyposażenie ciemni.

Nie było telefonów komórkowych, e-maili, komputerów. W gazecie zatrudnione były maszynistki, które przepisywały manuskrypty dziennikarzy i nadsyłane materiały. Grafika też powstawała „ręcznie”. W redakcji był zatrudniony nie tylko grafik, ale i księgowa, która na miejscu wypłacała nam pensję i honoraria autorskie, rozliczała delegacje. Dział łączności z czytelnikami starał się odpowiedzieć na każdy list, który trafiał do redakcji. Taka korespondencja była kopalnią tematów. Z siedziby na Ogrodowej mieliśmy dość blisko do drukarni, gdzie swoje miejsce pracy mieli redaktor techniczny i dwie korektorki. Nie było komputerów, więc wszelkie poprawki nanosiło się ręcznie. Każdy numer dodatkowo czytał redaktor dyżurny – rotacyjnie każdy z dziennikarzy.

Kontynuowaliśmy współpracę z naszymi korespondentami, których mieliśmy praktycznie w każdym województwie, a było ich wtedy 49. Aby wszyscy mogli się lepiej poznać, cyklicznie organizowaliśmy dla nich zloty.

Zapewnialiśmy przekaz informacji od kierownictwa do funkcjonariuszy, ale przede wszystkim zajmowaliśmy się ludźmi. Pokazywaliśmy sprawy, problemy i właśnie ludzi, przeważnie tych, którzy odnieśli jakiś sukces, uratowali komuś życie, wynieśli z pożaru, wyciągnęli z rzeki. To robiliśmy też w czasach „WSN”.

Kiedy trafiła Pani do czasopisma dla milicjantów, jak to się stało?

Skończyłam polonistykę i podyplomowe dziennikarstwo. Fascynowałam się literaturą okupacyjną. Chciałam jednak być sprawozdawcą sądowym. W piśmie milicyjnym była szansa na realizację tego marzenia. W 1973 r. zaczęłam pracować jako dziennikarz w tygodniku „W Służbie Narodu”. Byłam zatrudniona na etacie milicyjnym, ale nigdy nie wysłano mnie do żadnej milicyjnej szkoły, nigdy nie miałam munduru.

Jak udawało się godzić rzetelność dziennikarską z zasadami panującymi w resorcie?

Bywało różnie. W 1981 r. nastąpił pierwszy przełom w redakcji. Milicjanci chcieli wtedy utworzyć związki zawodowe, ale ich zebranie w Hali Gwardii w Warszawie rozpędziły oddziały ZOMO. Niektórych wyrzucono ze służby, a w stanie wojennym internowano. Zespół redakcyjny podzielił się wtedy na tych, którzy chcieli wysłuchać niedoszłych związkowców, i tych, którzy uważali, że nie należy rozmawiać z „wichrzycielami”.

Kolejny przełom to przekształcenie MO w Policję i druga próba utworzenia związków. Wtedy do mojego domu przyszło czterech, nieznanych mi, milicjantów. Byli to związkowcy, którzy zakończyli właśnie spotkanie założycielskie w KSP. Prosili, żebym napisała o ich postulatach – przecież pracuje pani w gazecie policyjnej – argumentowali. Postanowiłam zawalczyć. Napisałam, zamieściliśmy, tłumaczył się Łabanow.

Na pierwszym spotkaniu związkowców z kierownictwem KG MO w Kiekrzu k. Poznania byliśmy już „redaktorami z naszej gazety”. Wielu przedstawicieli innych redakcji wyproszono z sali, my mieliśmy pełny dostęp do informacji. Nie mogliśmy tego zmarnować. Przedstawiliśmy na łamach postulaty związkowców. Relacjonowaliśmy też przebieg prac sejmowych nad ustawą o Policji.

Czyli tytuł, do którego wróciliśmy dwa lata temu, wymyślili związkowcy?

Tak. Chcieli mieć uczciwą informację, wtedy wszystko się zmieniało. Związkowcy w centrum Warszawy rozdawali pierwszy numer „Gazety Policyjnej”, zbiegło się to z uchwaleniem ustawy o Policji. To ruch związkowy wyniósł mnie na stanowisko naczelnego. To był czas, w którym – jak pisał K.I. Gałczyński – „Gdy wieje wiatr historii,/Ludziom jak pięknym ptakom/Rosną skrzydła (…)”. Zespołowi „Gazety Policyjnej” życzę wielkich skrzydeł.

Dziękuję za rozmowę.

Paweł Ostaszewski

zdj. z archiwum Elżbiety Cierlicy