Mł. asp. Rafał Traut z OPP w Szczecinie jest dowódcą specjalistycznego pojazdu Tajfun, tzw. armatki wodnej. W wozie był wówczas z dwoma kolegami – asp. szt. Pawłem Pietruszką i st. post. Wojciechem Ingramem. Na granicę nie przyjechał po raz pierwszy. Brał już udział w działaniach na przejściu w Kuźnicy i Sejnach trzy lata temu, gdy rozpoczął się kryzys. Od pierwszych dni czerwca znowu stacjonuje na granicy.
– Było tuż przed 23, gdy od Straży Granicznej odebraliśmy korespondencję, z której wynikało, że na słupku oddalonym od nas o kilka kilometrów trwa próba sforsowania płotu, prosili nas o wsparcie. Zagrożone było bezpieczeństwo trzech żołnierzy, którzy stawiali opór uzbrojonym agresorom. Każda sekunda była na wagę złota. Podjąłem więc decyzję, że jedziemy. Jakieś cztery czy pięć kilometrów paskiem – czyli wąską drogą wzdłuż granicy – i dotarliśmy na miejsce. I rzeczywiście, przybyliśmy w ostatniej chwili. Imigranci byli uzbrojeni w noże, kije, tasaki i mieli ze sobą podnośniki samochodowe. Gdyby udało im się na czas rozgiąć tymi lewarkami przęsła płotu i wejść na naszą stronę, ci żołnierze nie poradziliby sobie. Odpaliliśmy wszystkie światła na pojeździe i zablokowaliśmy burtą naszego tajfuna to miejsce w płocie, w którym próbowano zrobić wyłom. Po kilku sekundach zaskoczenia napastnicy zaczęli atakować zza ogrodzenia nasz pojazd. Nie mogliśmy ani zostać, ani odjechać, więc odpaliliśmy boczne dysze, rozpylając w ich stronę chmurę wody i gazu. Trzeba było użyć aż pół tony tych środków, żeby odstąpili i uciekli do lasu.
Wieść o odsieczy, z jaką na ratunek żołnierzom przybyli policjanci z OPP w Szczecinie, szybko się po pasku rozeszła i od razu ustawiła relacje między bratnimi służbami oraz zbudowała między nimi zaufanie. Kilka dni później zdecydowanym i skutecznym działaniem zasłynęli policjanci z OPP w Olsztynie. Właśnie w tej samej chwili, gdy funkcjonariusz z tajfuna opowiadał nam o udziale w akcji sprzed kilku dni, jego radiotelefon nadawał korespondencję o kolejnej próbie przejścia przez uszkodzony płot na odcinku granicy, za który byli odpowiedzialni policjanci z Olsztyna. Kilka minut później kolejny komunikat informował już o tym, że na „Olsztyn”, który ruszył żołnierzom z pomocą, poleciał grad kamieni. Pojazd został uszkodzony, ale poradzili sobie – żołnierze cali, granica obroniona. Kolejnego dnia słyszymy, jak z szacunkiem na temat ich skutecznej akcji rozmawiają strażnicy graniczni, którzy wczoraj także patrolowali tamten krytyczny odcinek.
Noce na pasku
W połowie czerwca noce są ciepłe. Wydawałoby się, że dla pełniących tu służbę to dobrze, ale… w rejonie przygranicznym w okolicach Białowieży wzdłuż granicy znajdują się mokradła. Bez repelentów w sprayu nie da się tu wytrzymać – wystarczy na chwilę stanąć w bezruchu i już siedzi na człowieku chmara komarów. W nocy puszcza aż szumi od ich skrzydeł. Stoimy na skraju linii drzew jakieś 20 metrów od granicznego płotu, który na przełomie maja i czerwca imigranci forsowali ponad pół tysiąca razy. Na twarzach wojskowych medyków widać skrajne zmęczenie. Ostrzegają, żeby bliżej nie podchodzić. – Ratujemy ich, praktycznie codziennie i 24 godziny na dobę. Jedni są skrajnie wyczerpani, jeszcze inni rzucają czym się da lub strzelają z proc. Można oberwać kamieniem lub ostrym metalowym odłamkiem, które coraz częściej są usmarowane różnymi nieznanymi nam substancjami lub ekskrementami. Nie podchodźcie za blisko, bo nie wiadomo co i kiedy znad płotu przyleci – mówi jeden z nich.
– Jak już wejdziecie na pasek robić zdjęcia, to musicie być cały czas czujni. Jeśli zrobią wyłom i zaczną biec w waszą stronę, to pamiętajcie o tym, że za plecami macie zasieki z concertiny, więc do lasu nie uciekniecie. Musicie jak najszybciej ruszyć w kierunku bramki, która też może zostać odcięta, gdyby zrobiło się naprawdę poważnie – instruuje nas policjant z KWP w Białymstoku.
Policjanci OPP z odległych rejonów Polski, którzy pełnią tu służbę, do określenia miejsca, w którym się znajdują, używają numerów słupków granicznych ustawionych przy płocie. Numer słupka mówi im znacznie więcej niż egzotycznie brzmiące niekiedy nazwy okolicznych wiosek. Wzdłuż stalowego płotu granicznego ciągnie się wąska droga – to właśnie legendarny już pasek, który symbolicznie łączy wszystkich mundurowych pełniących tu służbę. Z pomysłu, żeby po nim spacerować, rezygnujemy. Tym bardziej że już wieczór, a o tej porze i nocą zaczynają się próby przejścia. Bezpieczniej jest dosiąść się do drużyny, która w razie potrzeby wjeżdża na pasek oznakowanym radiowozem opancerzonym w stalowe kraty.
Aktywiści, kurierzy, imigranci
Kolejnego wieczoru wracamy pod ten sam słupek. Pierwsze, co robimy, to przełączamy telefony w tryb samolotowy, ostrzeżeni o tym, że mogą zdarzyć się ataki na tego rodzaju elektronikę. I tak rwie się zasięg polskich sieci, nie ma internetu.
– Internet i białoruską sieć telefoniczną mają tu chyba tylko aktywiści. Moim zdaniem aktywiści są w kontakcie z imigrantami, gdy ci są jeszcze na Białorusi. No bo jak to wytłumaczyć, że po przekroczeniu granicy wiedzą, gdzie w nocy w środku lasu czeka na nich Polak z wnioskami o azyl, jedzeniem, nowymi ubraniami dla dziesięciu czy piętnastu osób? Osób, wśród których znajdują się i takie, które dopiero co rzucały w nas ekskrementami i kamieniami. Przecież to jest pomoc w organizowaniu nielegalnego przekraczania granicy i działanie na szkodę państwa – mówi funkcjonariusz SG.
Temat roli aktywistów w tym, co się dzieje na granicy, wraca do nas jak bumerang, przez cały okres naszego pobytu w tej okolicy. Rozmawiamy o tym także z ludźmi zamieszkującymi Narewkę, Hajnówkę czy małe wioski liczące kilka domów. Nasi rozmówcy często twierdzą, że ich sposób patrzenia na to, co się dzieje na granicy, ewoluuje.
– Dużo się zmieniło, i to zmieniło się na gorsze. Ludzie na tych oszukanych przez Łukaszenkę imigrantach zaczęli zarabiać. Są osoby wyspecjalizowane w zbieraniu po lasach pozostawionych przez nich powerbanków, elektroniki, rzeczy, które da się naprawić lub wyprać i sprzedać. To może i dobrze, bo zbierają z puszczy śmieci. Ale działają też grupy uzbrojonych – naszym zdaniem – bezwzględnych przemytników, które o umówionych godzinach czekają na pasażerów. Ludzie tu po wsiach wiedzą, gdzie na klientów czekają handlarze ludźmi. Pojawili się też turyści, którzy w programie wycieczek autobusowych do Białowieży mają zdjęcia na tle płotu na granicy, najlepiej z imigrantami po drugiej stronie – opowiada nam właścicielka lokalu usługowego.
Gdy kończymy z nią rozmowę, jedziemy w jeden z punktów, który wskazała nam na mapie, gdzie rzekomo mają pojawiać się przemytnicy. Kilka domów, droga asfaltowa przechodzi w gruntową prowadzącą do lasu. Jedyny samochód w zasięgu wzroku to nasza toyota. Gdy zawracamy, dostrzegam w bocznym lusterku, że jeden z mieszkańców robi nam z ukrycia zdjęcia.
Dzieje się w drugiej zmianie
Pod granicznym ogrodzeniem zbiera się grupa około trzydziestu mężczyzn, mają ze sobą lewarki i drewniane pałki. Wjeżdżamy na pasek w sile dwóch drużyn, żeby zadziałać prewencyjnie. Bo gdy dojdzie już do przejścia, to zaczynają się kłopoty. A przejście trwa dwie czy trzy minuty i może wyglądać tak: w jednym punkcie imigranci starają się w jakiś sposób skupić na sobie uwagę żołnierzy, a w tym czasie 200 metrów dalej ktoś inny podbiega do płotu, rozgina bardzo szybko jego przęsła za pomocą lewarka i wówczas duża grupa wybiega z lasu na pasek. Rzucają drabiny zrobione za dnia w lesie na zasieki z concertiny i skaczą na drugą stronę, często prosto w ciemność i na oślep. Wjeżdżamy na pasek, kierowca policyjnego busa opowiada.
– Jesteśmy z OPP w Szczecinie, ja już dwunasty raz w takiej delegacji, ale wcale nie jestem rekordzistą, tylko jednym z wielu. Na sąsiednim słupku mamy kolegów z OPP w Olsztynie, z drugiej jest chyba Gdańsk, ale u nich takie bagno w lesie, że niewielu tam próbuje przejść. Służbę pełnimy w zmianach, teoretycznie co 12 godzin, ale w tej delegacji wychodzi bite 16. Zanim dotrzemy na nasz słupek, musimy pojechać na odprawę do KPP w Hajnówce. Mamy przy sobie broń krótką, na pokładzie długą, kamizelki przeciwuderzeniowe, ochraniacze na kończyny, pałki, kaski, tarcze – taki standard. W dzień jest raczej spokojnie, w drugiej zmianie zaczyna się dziać. Wówczas procedura wygląda tak: wojsko melduje o sytuacji, w której potrzebuje naszego wsparcia, do dyżurnego SG. Ten przekazuje informację do nas i nasz dowódca podejmuje decyzję, co robimy. Najczęściej wjeżdżamy jedną drużyną. Zatrzymuję pojazd około 100 metrów od krytycznego punktu, więc jest mała szansa, że dolecą do niego kamienie. Policjanci opuszczają pokład i biegną ze sprzętem w celu podjęcia adekwatnych działań. Generalnie chodzi o to, żeby nikt nie przeszedł przez dziurę w płocie. Ci ludzie są tak zdesperowani, że zrobią dużo, byle się stamtąd wydostać. Gdyby zrobiło się bardzo niebezpiecznie, mogę do mojej drużyny dojechać i udzielić im wsparcia lub zabrać ich na pokład. Póki co nie zdarzyła się jeszcze taka sytuacja, która bezpośrednio zagroziłaby naszemu zdrowiu. Tego typu działania to też nie jest dla funkcjonariuszy OPP jakaś specjalna nowość. Jak nie granica, to mecze lub manifestacje. Taka służba.
Tym razem także nic się nie stało – grupa odstąpiła od płotu, aż do rana było wyjątkowo spokojnie.
Policja wraca na granicę
W pierwszych dniach czerwca media żyły informacją, że Policja wraca na granicę, by wspierać żołnierzy i Straż Graniczną. W rzeczywistości Policja realizuje zadania związane z ochroną polsko-białoruskiego pogranicza od samego początku kryzysu emigracyjnego inspirowanego przez Moskwę. Teraz po prostu w ramach operacji policyjnej „Zapora” skierowano na granicę w Białostockiem znacznie większą liczbę policjantów, którzy będą działać w szerszym zakresie, np. szkoląc żołnierzy z technik działań zespołowych czy zwiększając liczbę kontroli pojazdów, którymi mogą poruszać się przemytnicy.
Gdy leśną drogą odjeżdżamy spod granicznego płotu, po kilku minutach mijamy wychodzącą z lasu grupę około ośmiu mężczyzn o ciemnej karnacji skóry. Wszyscy są dobrze ubrani, ale widać, że są lekko zdezorientowani i wystraszeni. Jakby się zastanawiali, czy na widok naszego samochodu nie zacząć uciekać. Kobieta pokazuje im, że powinni iść po lewej stronie jezdni, i kierują się w stronę Hajnówki. Opiekunka przekaże ich Straży Granicznej, gdzie złożą wnioski o azyl.
Nic nie jest czarno-białe
Na granicy znajdują się osoby tak różne, jak tylko ludzie mogą się od siebie różnić. Bez dokumentów, które im zabrano, których nigdy nie mieli lub z dokumentami świadczącymi o tym, że na Białoruś trafili z Rosji. W przeważającej większości są to młodzi mężczyźni, kobieta z dzieckiem sobie tu nie poradzi. Służby Putina i Łukaszenki traktują ich jak darmowy zasób, który ma destabilizować sytuację na granicy, angażować siły i środki, testować sprawność i wydolność naszego państwa. Ludzie wtłoczeni pod graniczny płot nie mogą się wycofać, nie mogą też pójść dalej, żeby próbować przekroczyć granicę legalnie w innym miejscu. Po dniach lub tygodniach spędzonych w lesie na Białorusi i tak spróbują przebić się przez ogrodzenie i zasieki z drutu. Po to ich tam przecież sprowadzono, choć oni sami nie muszą mieć tej świadomości. Są wśród nich bez wątpienia i prowokatorzy, i zwykli przestępcy, ale z pewnością w przewadze są zwyczajni, zdesperowani i oszukani ludzie. Niektórzy z nich przedostaną się do Polski i dalej do Europy. Części z nich pomogą w tym aktywiści, części – żerujący na nich przestępcy. Póki to się udaje, póty utrzymywany przez Moskwę system działa, a na miejsce każdej jednej osoby, która nielegalnie przekroczy granicę, białoruskie i rosyjskie służby pod stalowe ogrodzenie przywiozą kolejnych ludzi. Reagujemy. Działamy wspólnie i coraz bardziej skutecznie, żeby to zakończyć.
Tomasz Dąbrowski
zdj. Jacek Herok