Kiedy ponad 17 lat temu wstępowała do Policji nikt nie dawał jej gwarancji, że będzie mogła pracować jako policyjny psycholog. Była w trakcie poszukiwań swojej zawodowej ścieżki. Po ukończeniu studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przez dwa lata pracowała w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Tam przekonała się, że woli pracować z dorosłymi.
W Komendzie Miejskiej Policji w Poznaniu, gdzie zaczynała, zajmowała się prewencją kryminalną. Już tam zauważono, że jako psychologowi łatwiej niż innym funkcjonować jej w pewnych środowiskach, a i ona czuła, że nie zostanie wyłącznie policjantką. Nie pomyliła się. Po pół roku od założenia munduru w Policji zaczęły tworzyć się oddziały psychologów. Potrzebowano ich w całym kraju, więc możliwość wyboru miejsca, w którym będzie pełniła służbę była spora. Od początku miała świadomość, że jej zajęcie będzie absorbujące, wymagające częstych wyjazdów. Nie chcąc zgotować córce dzieciństwa z kluczem na szyi, wiecznie czekającej na powrót mamy z pracy, szybko podjęła decyzję – Gorzów Wielkopolski, blisko rodziny.
- Moje pierwsze lata służby, to praca w terenie. W ciągu kilkunastu lat wyjeżdżałam nie tylko, kiedy wydano mi polecenie służbowe, ale bywało, że odbierałam telefony bezpośrednio. Reakcja musiała być natychmiastowa - mówi podinsp. Beata Zbańska, naczelnik Wydziału Psychologów Komendy Głównej Policji.
POCZĄTKI
Choć miała styczność z wieloma trudnymi przypadkami, kilka z nich pamięta szczególnie.
- Było tuż przed świętami Bożego Narodzenia, gdy zadzwonił pewien mężczyzna. Podczas rozmowy wyczułam, że zamierza targnąć się na własne życie. Prosił, bym podziękowała jego rodzinie, to brzmiało, jak pożegnanie - wspomina podinsp. Beata Zbańska.
Liczyła się każda minuta. Mężczyzna początkowo oporny, w końcu wyznał kim jest. Od przełożonych dowiedziała się, że w dniu, kiedy dzwonił miał stawić się na służbę. Po ustaleniu miejsca jego pobytu natychmiast wysłano tam ekipę policjantów z podinsp. Beatą Zbańską na czele.
Zabarykadowany w jednym z pustostanów funkcjonariusz chciał rozmawiać tylko z nią. Jak wspomina, nie było czasu na zastanawianie się, choć fakt, że mężczyzna był uzbrojony, dla wielu mógłby być powodem odmowy udziału w interwencji.
- Powiedział, że nie chce mi zrobić krzywdy, żebym się nie bała. Nie myślałam wtedy o strachu, choć ryzyko zawsze jest, ale trzeba było działać – mówi podinsp. Beata Zbańska.
Rozmawiali ponad godzinę. O wszystkim. O życiu, miłości, jej braku, samotności. Po rozmowach zgodził się poddać obserwacji:- To był młody, pogubiony i nieszczęśliwy człowiek, który przechodził w swoim życiu kryzys. Na szczęście udało mi się odwieść go od samobójstwa – wspomina podinsp. Beata Zbańska.
POSŁANIEC ZŁYCH WIADOMOŚCI
Nie lubi tego określenia, ale bywa, że samą siebie nazywa posłańcem śmierci. Tak było, kiedy w późną, zimową noc odebrała telefon. Zginął młody człowiek, policjant wracający z konwoju. O rodzicach wiedzieli tylko tyle, że to starsi ludzie, którzy mieli jedynego syna. Tego, o którego śmierci mieli ich wkrótce powiadomić. Temat szybko zaczął robić się medialny. O tragicznym wypadku zaczęły pisać portale internetowe. Zaczął się wyścig z czasem. Nikt nie chciał dopuścić, by o śmierci ukochanego syna rodzice dowiedzieli się od prezentera porannych wiadomości. Szybka interwencja pozwoliła tego uniknąć, ale bólu po takiej stracie nie ukoi nikt.
- Można sobie tylko wyobrazić niepokój rodziców, jaki wzbudza pukający w środku nocy do ich drzwi przełożony syna, podczas gdy ten nie wraca. Tego krzyku i płaczu nie sposób wymazać z pamięci – opowiada podinsp. Beata Zbańska.
Z rodzicami została całą noc. Ale jej rola nie skończyła się wraz z opuszczeniem ich mieszkania. Kontaktowała się z nimi jeszcze wielokrotnie. Na szczęście dla nich, syn zostawił po sobie wnuka. To na niego przelali całą miłość, jaką darzyli syna.
NADZIEJA UMIERA OSTATNIA
Tym razem głos po drugiej stronie słuchawki powiadomił o zaginięciu dziecka. Rodzina poszukiwanej dziewczynki pilnie potrzebowała pomocy psychologa. Była zima, zmierzch szybko zapadał, dlatego akcja poszukiwawcza musiała być sprawna. Pomagali wszyscy, którzy mogli. Policjanci, strażacy i okoliczni mieszkańcy przeczesywali pobliskie lasy, teren patrolował śmigłowiec. Mijały godziny. Niska temperatura odbierała wiarę w odnalezienie żywego dziecka, a napięta sytuacja i emocje, jakie towarzyszyły rodzicom i dziadkom dziewczynki zapoczątkowały wzajemne oskarżenia o niedopilnowanie dziecka.
- Było mi trudno przebywać w takich okolicznościach z rodziną dziewczynki. Co chwila pytano mnie czy ona przeżyje. Musiałam podtrzymywać ich nadzieję, podczas gdy samej trudno było mi wierzyć. Realnie patrząc miała znikome szanse. Mimo, że byłam tą sprawą wstrząśnięta, moje uczucia w tym czasie się nie liczyły. Najważniejsze było, żeby dodać tym ludziom otuchy i dać nadzieję – mówi podinsp. Beata Zbańska.
Do końca zachowała profesjonalną postawę, ale kiedy do mieszkania przyszedł policjant i oznajmił, że dziewczynkę odnaleziono żywą wspólnie z rodziną rozpłakała się ze szczęścia.
- To był ten moment, kiedy mogłam sobie na to pozwolić. Po tylu godzinach na mrozie dziewczynka odnalazła się cała i zdrowa. Z radości rzuciliśmy się sobie w ramiona – wspomina podinsp. Beata Zbańska.
DOŚWIADCZENIE
Początkowo zdarzało się jej obdarowywać ludzi dużym kredytem zaufania, ale lata pracy nauczyły ją, że nie można ufać bezgranicznie. Dziś ma świadomość, że trzeba wysłuchać kilku stron, bo niekoniecznie ofiarą jest osoba, która się za nią podaje.
Tak było w głośnym przypadku rzekomego gwałciciela z województwa zielonogórskiego. Media szybko podchwyciły temat. W okolicy zapanował strach, ludzie bali się wychodzić z domów. Jedną z poszkodowanych miała być kobieta, której zeznania zdawały się niespójne.
Aby potwierdzić te przypuszczenia wysłano do niej psycholog Beatę Zbańską. Podczas kilkugodzinnej rozmowy wyznała, że wszystko zmyśliła.
- Miała problemy małżeńskie i uznała, że gdy zgłosi gwałt mąż zgodzi się na rozwód. By wyglądało autentycznie sama się okaleczyła – wyznaje podinsp. Beata Zbańska.
Takie historie są rzadkością, ale bywają, dlatego Beata Zbańska uważa, że psychologiem nie powinien zostać ktoś, kto nie radzi sobie z własnymi emocjami, bo siłą rzeczy będzie skupiony na sobie. Najważniejsze to umieć słuchać i wczuć się w położenie drugiej osoby. Nie ma konkretnego autorytetu, raczej zbiór cech, z którymi chciałaby się utożsamiać. Ale to, że jest psychologiem nie zawsze ułatwia jej życie, bo choć prywatnie wyłącza w sobie mechanizm analizowania, czasami widzi więcej niż by chciała. Do niedawnego awansu podchodzi z szacunkiem. Nie był jej celem, ale ma świadomość, że to podsumowanie lat ciężkiej pracy i zdobytego doświadczenia. Zapytana o to, czy jest bardziej policjantką, czy psychologiem, mówi, że tego nie rozgranicza.
- Jestem psychologiem zatrudnionym w instytucji z określonymi zasadami i jako policjantkę obowiązuje mnie ich przestrzeganie. Trzeba to umiejętnie połączyć – podkreśla podinsp. Beata Zbańska.
Ale praca psychologa policyjnego jest szczególna, obfita w sytuacje na krawędzi życia i śmierci. Poradnie psychologiczne działają w określonych godzinach, a zatrudnieni tam ludzie kończą pracę i wracają do domów, zapominając o swoich obowiązkach do następnego dnia. Policyjnym psychologom trudno cokolwiek zaplanować, wciąż dostępni i gotowi by nieść pomoc czekają na telefony bez względu na porę. Zaalarmowani opuszczają swoje domy nawet w środku nocy, bo liczy się czyjeś życie i czas. Te lata Beata Zbańska ma już za sobą, ale jak mówi nie awans jest jej największym zawodowym sukcesem, a świadomość, że pacjent odzyskał swoje życie.
HONORATA SZANDECKA
zdj. Andrzej Mitura