Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Oderwać się od ziemi

Stoimy na wzgórzu we wsi Brzóza niedaleko Kozienic. Jest wiosenny wieczór, a asp. Grzegorz Bartosiewicz – już po służbie – przygotowuje swoją motoparalotnię do startu. W oddali widać dym. Może płonie łąka? Aspirant zaraz oderwie się od ziemi i to sprawdzi.

W marcu br. w trakcie lotu zauważył czarny dym wydobywający się znad lasu nad miejscowością Cecylówka-Brzózka.

– Postanowiłem zobaczyć, co to jest. Czy ktoś sobie ognisko rozpalił, czy może to jest dym z posesji? Okazało się, że płonęły łąki i część drzew też była już zajęta przez ogień. Nie było widać nikogo dookoła, kto by ewentualnie panował nad pożarem. Z powietrza zadzwoniłem na 112 i poinformowałem dyżurnego o palącym się poszyciu lasu. Na miejsce zostali zadysponowani strażacy z Brzózy – mówi Grzegorz Bartosiewicz.

To nie była pierwsza sytuacja, gdy podczas swojego lotu motoparalotnią wypatrzył pożar. W ubiegłym roku do podobnej sytuacji doszło w miejscowości Kłoda w gminie Magnuszew, nieopodal Wisły. Tam też paliły się łąki. W obu przypadkach dzięki jego działaniom udało się uniknąć dużych strat. Asp. Grzegorz Bartosiewicz nie lata, by strzec okolicznych łąk i lasów przed ogniem. Żadna służba w Polsce nie przewiduje lotów patrolowych motoparalotnią, choć w niektórych stanach USA oraz Hiszpanii są już patrole wykorzystujące motoparalotnie. Dla niego latanie to po prostu pasja i sposób na życie. Jest również formą odstresowania się i oderwania od codzienności. Wszystkie troski zostają na ziemi. Gdy był dzieckiem, jeździł do babci, która mieszkała w Dęblinie, a jej dom stał na wprost pasa startowego. Kiedy patrzył na samoloty, jego zainteresowanie rosło, a chęć latania była coraz większa. Od szesnastego roku życia latał szybowcami.

– Gdy złapałem bakcyla, to odwrotu nie było. W 2007 r. zdobyłem uprawnienia na paralotnię, a potem motoparalotnię. By latać, trzeba mieć jednak również pieniądze. Paralotniarstwo jest tanim sportem lotniczym, lecz nie najtańszym.

Z INNEJ PERSPEKTYWY

Asp. Grzegorz Bartosiewicz służy w Policji od 18 lat. Rozpoczął ją w Radomiu, potem w Komisariacie Policji w Pionkach, a po dziewięciu latach przeniósł się do KP w Grabowie nad Pilicą, gdzie od początku był dzielnicowym na terenie gminy Głowaczów. Teraz swą służbę pełni w Wydziale Kontroli Komendy Wojewódzkiej Policji zs. w Radomiu. Skrzydło, śmigło i silnik o mocy 27 koni pozwalają mu się oderwać od ziemi. Dosłownie i w przenośni.

– Lubię oderwać się od tego wszystkiego, co jest na ziemi, i spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Zgodnie z przepisami mogę latać do pułapu 3000 metrów, chyba że są ograniczenia
w strefach powietrznych. Wtedy widok przypomina to, co można zobaczyć na Google Maps. Czasem z dużej wysokości można dostrzec więcej niż z bliska. Zazwyczaj robię sobie dwugodzinne loty, ale jeśli zatankuję do pełna – czyli 16 litrów paliwa – to przy sprzyjających warunkach mogę unosić się w powietrzu przez około cztery godziny. Przy dobrej widoczności mogę dostrzec Warszawę, Góry Świętokrzyskie i wieżę telewizyjną na Świętym Krzyżu. Latam nie tylko w rejonie Radomki. Często wybieram się na dłuższe przeloty i zwiedzam Polskę, poznaję ludzi dzielących moją pasję.

W ubiegłym roku Grzegorz Bartosiewicz brał udział w akcji „Operacja Orzeł” Fundacji Iskierka, zbierającej środki na dzieci chorujące na raka. Z maskotką orła przeleciał 60 km i przekazał ją kolejnemu pilotowi. Zbiórka trwa nadal. Orzeł doleciał już na Pomorze, a któregoś dnia wróci tam, skąd wyleciał. Do Katowic.

NIE SPADAJĄ TYLKO PTAKI

Start motoparalotnią nie jest łatwy. Z pracującym już silnikiem wpierw trzeba przebiec kilkanaście metrów, a gdy skrzydło o powierzchni 20 m2 napełni się powietrzem, trzeba wyczuć moment do oderwania nóg. W powietrzu jest już bezpieczniej. Spokojnie. Sterowanie skrzydłem nie jest skomplikowane, używane do tego są tzw. sterówki.

– Żeby polatać bezpiecznie, musi być pogoda nienarażająca pilota na niebezpieczeństwo, czyli wiatr maksymalnie do 5–6 m/s, ale najlepiej, jeśli wiatru w ogóle nie ma. Teraz, na wiosnę termika wzmaga się i tworzą się tzw. bąble powietrzne, które odrywają się od nagrzanej ziemi, idą do góry i my, tak jak ptaki unosimy się na tych bąblach aż pod chmury. Najczęściej latamy albo o wschodzie słońca, albo pod wieczór o zachodzie, kiedy termika jest już spokojniejsza. Bardzo często zdarza się mi latać razem z ptakami drapieżnymi i bocianami w tzw. kominach, wykręcając się coraz wyżej i wyżej, wznosząc się z prędkością nawet 5 m/s.Najwięcej wypadków jest przy uruchamianiu napędów. Najczęstsze są urazy rąk i głowy, zazwyczaj spowodowane nieuwagą pilotów.

– Jeśli pilot uważa, że wszystko wie i niczego się nie boi, to trzeba się go bać i unikać z nim lotów. Tylko ptaki same nie spadają.

Asp. Grzegorz Bartosiewicz telefonicznie zgłasza do FIS-u (służby informacji powietrznej) w Warszawie, że wykonuje lot w miejscowości Brzóza, podaje, na jakiej wysokości będzie latał i do której godziny. Ma umocowane na koszu nad głową światło stroboskopowe koloru białego, aby mógł być dobrze widoczny przez innych pilotów wykonujących loty VFR, czyli z widocznością. W rejonie Brzózy najczęściej latają piloci z Dęblina, którzy szkolą się w tej okolicy. Po chwili jest już nad łąką, a po kilku minutach już w chmurach. Leci w stronę dostrzeżonego dymu. Nie ma go kwadrans.

– To tylko dym z komina – mówi po powrocie.

Paralotniarze czasami zgłaszają się do pomocy w poszukiwaniu zaginionych osób. Asp. Grzegorz Bartosiewicz również jest do tego gotów, ale mógłby to robić tylko poza służbą.

Andrzej Chyliński

zdj. Jacek Herok, Grzegorz Bartosiewicz