Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Zawsze do dyspozycji

Fragment kryminału Anny Kańtoch Łaska

6

Była dziewiąta wieczorem, kiedy zadzwonił telefon. Porucznik Adam Bogusz odłożył wypożyczone z biblioteki Sto lat samotności i odebrał.

– Mamy trupa – poinformował lakonicznie major Łaszkiewicz. – Jakiś dzieciak powiesił się w parku.

– Podejrzewacie, że to nie samobójstwo?

– Nie, ale i tak trzeba sprawdzić.

– Czy dziś dyżuru nie ma Staszek?

– Owszem, ale córka mu się czymś struła i musiał ją zawieźć na ostry dyżur. Zostałeś ty.

W domyśle: samotny i z tego powodu zawsze do dyspozycji.

– Pośpiesz się, takie sprawy są paskudne – dodał Łaszkiewicz.

To z kolei znaczyło, że na Adama spadnie obowiązek poinformowania rodziny o śmierci dziecka. Major w ramach radzenia sobie z „paskudnością” sprawy prawdopodobnie zaparzy kolejną herbatę, doleje do niej kroplę albo dwie z trzymanej w biurku butelki, a potem do późnej nocy będzie siedział w swoim gabinecie, udając zapracowanego.

„Takim to dobrze”, pomyślał Bogusz, ale nie było w tym stwierdzeniu prawdziwej zazdrości. Adam miał dwadzieścia sześć lat, rok wcześniej został przeniesiony z Wrocławia. Odkąd pamiętał, zawsze chciał pracować w wydziale zabójstw, marzyło mu się ściganie zbrodniarzy i wykrywanie skomplikowanych zbrodni jak w serialu 07 zgłoś się, choć miał na tyle rozumu, żeby nie wspomnieć o tej inspiracji podczas zdawania egzaminu do szkoły milicyjnej.

Wyjął garnitur z szafy, w której wszystkie koszule, spodnie i marynarki wisiały równo jak od linijki, przeczesał włosy w malutkiej, ale idealnie czystej łazience. Koledzy czasem śmiali się z jego zamiłowania do porządku. Nie obchodziło go to; wiedział, że wart jest więcej niż wszyscy ci prowincjonalni gliniarze razem wzięci. Potrzebował tylko okazji, żeby się wykazać.

Zamykając drzwi służbowej kawalerki, pomyślał, że samobójcza śmierć dziecka raczej nie stanie się taką okazją. Cóż, nie był naiwny, miał przecież świadomość, na co się pisze. Jak dotąd wszystkie sprawy, nad którymi pracował, okazywały się żałośnie nieciekawe. Zabójstwa podczas alkoholowych burd, pobicia ze skutkiem śmiertelnym czy tragicznie zakończona kłótnia przy podziale nielegalnie upolowanego jelenia – to był mniej więcej standard tego, z czym musiał się zmagać. (...)

Gdy parkował swojego malucha, z daleka widział błyskające w mroku światła karetki, która jakimś cudem zdołała przejechać po wąskiej alejce. Zbiegowiska na szczęście nie było, choć pomiędzy drzewami kręciło się paru gapiów z pobliskich bloków, bez większego przekonania odganianych przez sierżanta Krupę. Ciało leżało na noszach do połowy wsuniętych do karetki, obok lekarz z pogotowia palił papierosa i przytupywał dla rozgrzewki.

Bogusz spojrzał w siną, spuchniętą twarz trzynasto-czternastoletniego chłopca. Na jego szyi wciąż tkwił zawiązany sznur, wyglądający teraz jak upiorny krawat.

– Mogę go zabrać? – Lekarz rzucił w śnieg niedopałek papierosa.

– Odciął go pan? – zapytał porucznik.

– Pewnie.

– Nie wolno – pouczył Bogusz. – Dopóki nie ustalimy przyczyny śmierci, to jest potencjalne miejsce zbrodni, rozumie pan? Nie można niczego ruszać.

– Panie, jakiej zbrodni? Toż on sam ten sznur przez gałąź przerzucił. A ja chciałem dzieciaka ratować, była szansa, że jeszcze dycha. To moja praca.

Bogusz zacisnął szczęki i w myślach policzył do pięciu.

– W takim razie niech pan przynajmniej pokaże, gdzie wisiał.

Lekarz podszedł do jednego z drzew, a porucznik omiótł je światłem latarki. Zwisający z gałęzi kawałek sznura kołysał się w podmuchach wiatru, na korze tuż nad ziemią widać było ślady błota. Chłopak rozmyślił się w ostatniej chwili i próbował znaleźć punkt oparcia, a może to wcale nie było samobójstwo? Bogusz poczuł dreszcz podniecenia, ale wrażenie szybko minęło. Rozsądek podpowiadał, że nastolatek to najprawdopodobniej ofiara szkolnych problemów albo nieodwzajemnionej miłości. Dzieci w tym wieku łatwo decydują się na radykalne rozwiązania.

Dalej światło latarki wyłowiło porzucony między drzewami tornister.

– Może pan jechać. – Porucznik machnął na lekarza, po czym zajrzał do teczki.

Znalazł parę zeszytów z oślimi uszami, najwyraźniej nieczęsto używane podręczniki do matematyki, polskiego i biologii, zatłuszczony papierek po drugim śniadaniu i dwie gumy balonowe. Z kieszeni wyjął szkolną legitymację, z której spoglądało zdjęcie krótko ostrzyżonego chłopaka z ponurą miną. Bogusz w świetle latarki odczytał adres i wezwał Krupę.

– Kto go znalazł? – zapytał.

– Kobieta, która szła skrótem przez park. Spisałem dane i odesłałem ją do domu. Mieszka niedaleko.

Krupa stał cierpliwie, czekając na dalsze polecenia. Cerę miał szarą, oczy zapadnięte, kurtka mundurowa wisiała na nim jak na strachu na wróble. Ostatnio nie tylko mocno schudł, ale też jakby postarzał się o dziesięć lat. Bogusz podejrzewał jakąś chorobę albo problemy rodzinne, jednak nie zamierzał pytać. Wystarczało mu, że sier-żant nadal wykonuje swoje obowiązki.

– Pojadę zawiadomić rodziców chłopaka, a ty dopilnuj tu wszystkiego.

7

Przy Rzemieślniczej stały cztery identyczne przedwojenne kamienice. Na czterech podwórkach cztery ozdobione śnieżną czapą trzepaki, obok piaskownica i huśtawka poskrzypująca cicho w podmuchach wiatru. Bogusz odnalazł właściwy blok. W śmietniku buszował bezpański pies, z jednego z mieszkań dobiegały odgłosy małżeńskiej kłótni, gdzieś zbyt głośno grał telewizor. Pod numerem 5 paliło się światło, a pani Kapuściak otworzyła, gdy tylko zadzwonił, jakby czekała przy drzwiach. Drobna, zaniedbana kobieta w spłowiałym fartuchu wyglądała na starszą, niż można by się spodziewać po matce czternastolatka.

Na widok obcego mężczyzny jej oczy rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu. Bogusz widywał już takie reakcje – kobiety zawsze miały lepszą intuicję niż mężczyźni, zwłaszcza gdy chodziło o dzieci.

– Wojtek? – zapytała bez tchu.

Zatoczyła się na ścianę, kiedy jej powiedział. Porucznik przez chwilę bał się, że kobieta zemdleje, ale na szczęście pojawił się mąż, który złapał ją za ramię, odprowadził do pokoju i posadził na kanapie. Bogusz wszedł za nimi. Płacz Ilony Kapuściak przypominał skowyt rannego zwierzęcia, pomiędzy spazmatycznymi szlochami ledwie dało się odróżnić słowa.

– Skąd pan wie, że to Wojtek? – rzucił mężczyzna agresywnie, jednocześnie groźnym spojrzeniem odganiając bliźnięta, które zaciekawione zajrzały przez uchylone drzwi.

Kobieta uczepiła się nadziei.

– Może to inny chłopak? Mój nigdy by tego nie zrobił! Wojtka trzeba szukać, pan jest z milicji, niech pan go znajdzie!

Porucznik wyjął z kieszeni szkolną legitymację i podał jej bez słowa. Krzyknęła, aż w drugim pokoju obudziło się i rozpłakało niemowlę. Po chwili w progu pojawiła się rozespana dziewczyna z dzieckiem na rękach.

– Czy Wojtek miał jakieś problemy? – zapytał Bogusz. – W szkole? W domu?

– Problemy? – Józef Kapuściak wyglądał tak, jakby słowa z trudem do niego docierały. – Mówi pan, że niby to przez nas się zabił?

– Niczego takiego nie powiedziałem.

– Chcę zobaczyć mojego synka – oznajmiła matka tonem, który zapowiadał, że lada moment znów zacznie krzyczeć.

Kapuściak poczerwieniał. Porucznik patrzył, jak wściekłość przebija się przez warstwę oszołomienia, jak mężczyzna chwyta się jej, żeby uciec przed rozpaczą. Wreszcie ojciec chłopca wstał. Musiał ważyć dobre sto kilo, z czego większość stanowił tłuszcz, ale było też sporo mięśni.

– Wynoś się pan – powiedział, mrużąc oczy. – Wynoś się pan, zanim stracę cierpliwość.

– Może pan ponieść konsekwencje takiego zwracania się do przedstawiciela władzy – ostrzegł chłodno Bogusz.

Dotąd milcząca młoda kobieta łagodnie dotknęła jego ramienia. Dziecko na jej rękach już się uspokoiło i patrzyło teraz z zainteresowaniem w ciemnych oczach.

– Lepiej będzie, jeśli pan już pójdzie – powiedziała. – Zajmę się mamą i tatą.

Porucznik wstał z ociąganiem. Dziewczyna odprowadziła go do drzwi.

– Czy mama… Czy będziemy mogli go zobaczyć? – zapytała.

– Najpierw lekarz musi ustalić przyczynę śmierci. Upewnić się, czy to było samobójstwo.

Potrząsnęła głową.

– Nie mogę w to uwierzyć. Wojtek miał problemy w szkole, pewnie, ale wcale nie większe niż zazwyczaj. Poza tym ostatnio…

– Tak? – Spojrzał na nią.

Z głębi mieszkania wciąż dochodził płacz, z pomieszczenia, które chyba było kuchnią, wyjrzał zaciekawiony chłopiec, a potem drugi, identyczny.

Ściszyła głos do szeptu.

– Ostatnio jakby się bał, ale jednocześnie wydawał się podniecony, rozumie pan? Prawie szczęśliwy. Szczerze mówiąc, dawno nie widziałam go takiego.

– Pytała pani, o co chodzi?

– Nie, zresztą i tak by mi nie powiedział. Wojtek był trochę… powolny. Niezbyt bystry, dlatego dzieci w szkole się z niego śmiały.

Wystraszony i jednocześnie szczęśliwy? Porucznik zastanawiał się nad tym, zmierzając w stronę malucha. Co mogło wywołać taką reakcję u „powolnego” czternastolatka? Czy Wojtek wpakował się w kłopoty i nie zauważył, kiedy sytuacja go przerosła.

 

Skróty pochodzą od redakcji.

Anna Kańtoch: Łaska.
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 400