Strona główna serwisu Gazeta Policyjna

Śmierć w bagnie

Cześć Ich pamięci!

"Wiem, że słowa w obliczu tej tragedii niewiele znaczą" - to zdanie generał Marek Bieńkowski wypowiadał w grudniu dwa razy. Nad grobem 28-letniej sierżant Justyny Zawadki i na pogrzebie młodszego aspiranta Tomasza Twardo, który nie dożył 33. urodzin.

Oboje zginęli na służbie 2 grudnia 2006 roku.

9 grudnia w Garwolinie pożegnano Justynę Zawadkę. 12 grudnia na warszawskim Cmentarzu Bródnowskim - Tomasza Twardo.

W obu konduktach szły tłumy. Zrozpaczonym rodzinom towarzyszyli policjanci i oficjele. Był smutek, łzy i salwy honorowe. "Śmierć jest zawsze okrutna. Zabiera spośród nas ludzi, których cenimy i szanujemy, których kochamy i potrzebujemy" - mówił komendant główny Policji.

Ludwik Dorn, minister spraw wewnętrznych i administracji, przeprosił rodzinę Justyny Zawadki za cierpienia. Wobec bólu wdowy po Tomaszu Twardo zabrakło mu słów...

  

Garwolin, 9 grudnia
Warszawa, 12 grudnia

Ostatni wyjazd

Sobota, siódma rano: - Tomek nie wrócił ze służby. Byłam w szoku.
Niedziela, po południu: - Boże, dopomóż. Nie pozwól, żeby Justynie stała się krzywda.
Poniedziałek: - Nie traćmy nadziei.
Wtorek, tuż po czternastej: koniec. Nie zdarzył się cud.

Od trzech dni Kasia Twardo prawie nie sypia. Podobnie jak jej teściowa i szwagier. W napięciu i pełnej gotowości trzymają ich nerwy. Tymi samymi emocjami, też od trzech dni, żyją najbliżsi Justyny Zawadki. Nie śpią, prawie nie jedzą, sprawdzają, czy jest sygnał w słuchawce telefonu, czy komórka na pewno naładowana. Czekają, wierzą, płaczą. Nie mogą się poddać.

Kasia nie zna Justyny. Tylko raz słyszała jej głos, z oddali, gdy przez telefon rozmawiała z mężem. Miły głos. Pogodny. Tamtego dnia jej mąż, sierżant Tomasz Twardo i starsza posterunkowa Justyna Zawadka mieli służbę. Chyba po raz pierwszy razem. Teraz był drugi raz. Teraz, czyli w nocy z piątku na sobotę, z pierwszego na drugiego grudnia. Dla ich rodzin to była ostatnia spokojnie przespana noc.

PRZEKLĘTA WKŁADKA

W środku nocy w komisariacie kolejowym na warszawskim Dworcu Centralnym rozdzwonił się telefon. Sam szef, komendant Waldemar Płoński. Trzeba było odwieźć do domu, do Siedlec, Tomasza Serafina, dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego w MSWiA.

Płoński i Serafin są kolegami. Zresztą dyrektora Serafina zna większość policjantów z komisariatu kolejowego. Zanim został oddelegowany do pracy w ministerstwie, pracował tam najpierw jako zwykły policjant, potem jako szef sekcji prewencji. Teraz poprosił o przysługę. Zbyt długo zabawił ze znajomymi i przeoczył pociąg do domu. Pomóżmy koledze, miał powiedzieć Płoński, i kazał oddać do dyspozycji dyrektora radiowóz.

Tej nocy służbę na Centralnym pełniło trzynaście osób. Nie każdy mógł jechać. Nie każdy miał uprawnienia. Tomek miał. Tak zwaną wkładkę, czyli dokument zezwalający na prowadzenie samochodów służbowych. Przeklęta, mówił nieraz do żony, przeklęta ta wkładka. Padło na niego. Dyżurny zapytał go, czy pojedzie? Miał odmówić? On - ponad cztery lata w Policji, doświadczony, odpowiedzialny, lubił prowadzić. Za kółkiem czuł się świetnie.
 - Siedział pewnie w fotelu, ręce opierał lekko na kierownicy i tylko pyk, pyk, paluszkami ruszał - opowiada Kasia.
Do Siedlec miała z nim pojechać Justyna. Radosna, dobra dziewczyna. I z charakterem. Uparła się, że będzie policjantką i konsekwentnie dążyła do celu. Kochała mundur. W komisariacie kolejowym była od trzech miesięcy.
Jedziesz, usłyszała. Szybko narzuciła płaszcz. Dyrektor z MSWiA już czekał. Sierżant ubrany w cywilne ciuchy wskoczył za kółko. Mam telefon? - sprawdził jeszcze przy pasku po prawej stronie. Taki odruch. Tomek nie rozstawał się z komórką. Z bronią też, ale do Siedlec jej nie wziął.
A Justyna odwrotnie. Broń zabrała ze sobą, a telefon komórkowy zostawiła w szafce. W komisariacie została też radiostacja. Nie była potrzebna. Około drugiej wyruszyli spod Centralnego nieoznakowanym zielonym polonezem. Rzęchem. Tak mówił o policyjnych wozach Tomek. Bo rozklekotane, ledwo zipią i z oszczędności cały rok na łysych, letnich oponach jeżdżą.

CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ

- Jesteś chodzący czy jeżdżący? - Kasia pamięta, że tego wieczoru zadała Tomkowi przez telefon to pytanie, ale nie pamięta, co odpowiedział. Wyleciało jej z głowy. Kompletna pustka. Nie potrafi też przypomnieć sobie, czy w piątek wieczorem rozmawiała z mężem dwa czy trzy razy. Na pewno nic nie mówił o wyjeździe do Siedlec. Widocznie wtedy jeszcze nie wiedział, bo przecież mówił jej o wszystkim. Zawsze. Byli jak papużki nierozłączki. Rozmawiali ze sobą non stop, a ludzie się dziwili i pukali w czoło.
- Bez przerwy, na okrągło ze sobą gadali. Co pięć minut pytał, co słychać, jak niunia. Niunia, czyli ich trzyletnia córka Weronika - mówi Piotr, brat Tomka.
- On je obydwie uwielbiał. Świata poza nimi nie widział - dodaje matka policjanta.
- Wcale się nie wstydził ze mną czy z dzieckiem rozmawiać. Nie wstydził się przy kolegach powiedzieć, że mnie kocha, ani mówić do Weroniki w jej dziecięcym języku. Koledzy usłyszeli raz takie a-gu-gu i nazwali go Guguś.
- A mogę zadać pani prywatne pytanie? - zagaił ją kiedyś jeden z policjantów niedaleko Dworca Wschodniego. Zaczepił ją, bo ładna dziewczyna. Postraszyła, że zadzwoni do męża, Gugusia z Centralnego. - Ile wy płacicie za telefon? - zapytał.
Wybuchnęła śmiechem. Miała wykupione bezpłatne połączenia z numerem męża.
Feralnej nocy szła spać o 2.20 i też chciała zadzwonić, ale się zawahała.
- Pewnie jest zajęty, skoro się nie odzywa - pomyślała. - Za parę godzin się zobaczymy.

Na Justynę w rodzinnej Woli Rębkowskiej też czekali. Rodzice, siostra, wujostwo. Poprzedniego dnia tato miał urodziny. Justyna mówiła, że przyjedzie w sobotę. Prosto po nocnej służbie. Tymczasem o siódmej rano przestraszył ich telefon.

- Czy Justyna jest w domu? - dzwonił kolega z komisariatu kolejowego. Jak to? Przecież ma służbę. Czas się zatrzymał. W ciągu kilku godzin, które trwały wieczność, nic się nie wyjaśniło. Wręcz przeciwnie. Wersje zmieniały się jak w kalejdoskopie: że Justyna pojechała z konwojem, że odwoziła aresztanta i wreszcie, że wykonuje zadanie specjalne. Żadna z nich nie dodawała otuchy. Mama Justyny coraz bardziej słabła. Ojciec powtarzał: bez paniki. Podobnie siostra. Ale wszyscy doskonale pamiętali ostatni sen Justyny.

- Śnił jej się Ojciec Święty, machał do niej ręką, ona była taka radosna - opowiada Ania, starsza siostra policjantki.

PRZY BRZÓZKACH

Gdzie są? Co się stało? W komisariacie kolejowym wrzało. Od trzeciej nad ranem, kiedy ruszyli w drogę powrotną, minęło już sporo czasu. Przecież nie zapadli się pod ziemię. Komendant Płoński i dyrektor Serafin próbowali szukać dwójki policjantów na własną rękę. Bezskutecznie. O dziewiątej rano zgłosili zaginięcie dyżurnemu w komendzie stołecznej. Rozpoczęły się ogólnopolskie poszukiwania.

Przez trzy doby Policja rozpatrywała wszystkie możliwe hipotezy, włącznie z tą, że Tomek i Justyna sami opuścili służbę. Na nogi postawiono 2000 mundurowych. Przeczesano lasy wokół trasy Warszawa - Siedlce, sprawdzono jeziora, hotele i stacje benzynowe. W poszukiwaniach pomagał śmigłowiec z kamerą termowizyjną. I nic. Poza jednym: o trzeciej nad ranem Justyna i Tomek zatrzymali się na stacji benzynowej w Gręzowie, żeby kupić coś do picia.

Ich rodziny odchodziły od zmysłów. Szczegółowe, wielogodzinne przesłuchania: kto, gdzie, z kim, kiedy? Skrupulatne przeszukania w mieszkaniach. Setki telefonów, tysiące pytań. I zero wyjaśnień. Zniknęli - to była jedyna odpowiedź.

Jagodne, 5 grudnia - Henryk Zawadka już wie,
że to tu

Jasnowidze mieli więcej do powiedzenia. Wskazywali konkretne miejsca, choć uprzedzali, że mogą się mylić. Piotr, brat Tomka w niedzielę pojechał w miejsce, gdzie mogło się coś wydarzyć. To był las na trasie Warszawa - Siedlce. Oni nie żyją - wyrokował jasnowidz. Piotrowi przypomniały się wtedy słowa brata: "Kasiu, cokolwiek, kiedykolwiek by się stało, pamiętaj, że jak będę mógł, to się do ciebie odezwę. Nawet na chwilę. Chyba że mnie zabiją".

Ojciec Justyny razem z wujostwem w poniedziałek szukali dziewczyny we wsi Jagodne. - Będzie las, bajorko, jedna lub dwie brzozy. Tam trzeba szukać - powiedział im jasnowidz. Nic nie znaleźli.

Następnego dnia znalazł Wiesław Partes, mieszkaniec wsi. Wracał do domu, przystanął przy brzózkach, dokładnie przy niepozornie wyglądającym rozlewisku rzeki Kostrzyń i zobaczył coś ciemnego wystającego z wody. Podszedł bliżej. "Coś ciemnego" okazało się oponą samochodową.

CZEKANIE NA CUD

Jagodne, 5 grudnia 13.50

Piętnaście minut później Policja potwierdza tę informację i zaczyna zabezpieczać miejsce. Do Jagodnego ściąga 255 funkcjonariuszy. Przyjeżdża straż pożarna, dwie drużyny płetwonurków, dwa śmigłowce. Na miejscu jest komendant główny Policji.

 

10.52: Do brudnej wody wchodzi nurek. Nic nie widzi, jest tyle mułu, że trudno rozpoznać markę samochodu. To nie woda. To bagno. Z przedniego zderzaka odrywa tablicę rejestracyjną: WJ 09398. Już nie ma wątpliwości. To ten samochód. Poszukiwany od trzech dni.

 

11.01: - Może ich nie ma w środku. - Piotr, brat Tomka, jeszcze ma nadzieję. Mama płacze. On wykręca numer do Kasi: - Jedziemy! Znaleźli samochód.

 

Rodzina Justyny o akcji też dowiedziała się z radia i telewizji. Przyjechali chwilę wcześniej. Psychologowie są w drodze. Będą za 40 minut.

 

11.51: Jest dźwig.

 

Jagodne, 5 grudnia 14.55 - Katarzyna Twardo już wie, że cudu nie było

12.20: Wypompowują wodę. Widać całe koło, podwozie.

 

Półtorej godziny później liny dźwigu oplatają karoserię. Lekkie szarpnięcie? Nie, nie będzie łatwo...

 

Rodziny, maksymalnie skupione, z niewielkiej odległości przypatrują się akcji. Nawet Weronika, która jeszcze przed chwilą płakała, milknie. Psychologowie są tuż obok, przy rodzinach.

 

- Boże, proszę, niech zdarzy się cud - ktoś szepcze.

 

Tuż po 14.00: Ciała Justyny i Tomka są w środku. Koniec nadziei.

WSPOMNIENIE O TOMKU

Nie, to niemożliwe. Nie może go nie być. Nie wierzę. To nie może być prawda. Jeśli to prawda, nie mam po co żyć! - przez Kasi głowę przelatuje tysiąc wspomnień. Tych dawnych i tych sprzed chwili.

Byli dla siebie wszystkim. Całym życiem. Kochali się. Kochali Weronikę. Kasia przypomina sobie, jak ostatnio kupił córeczce rajstopki, różowe. Wszystko jej kupował. I sukienkę, i butki, i rajstopki. Różową kurteczkę też kupił. Z rajstopkami było tak, że zostawił ją na chwilę samą, a ona w tym czasie w jednej nogawce wycięła nożyczkami dziurę. Było przykro. A potem wziął igłę, nitkę i tę dziurę zacerował.

A ich ostatnie pożegnanie? Weronika ich tak mocno ścisnęła: chodźmy, przytulmy się, powiedziała. Przylgnęli do siebie. A ona wtedy: kocham ciebie, tatusiu, kocham ciebie, mamusiu. To było na ulicy. Tomek wsiadł do samochodu, pomachał im na pożegnanie i klaksonem dał sygnał. Dziś czwarty dzień, jak go nie ma. Nigdy nie było tak, żeby się tak długo nie widzieli.

Tyle mieli planów. Tyle marzeń. Najbardziej brakowało im własnego mieszkania. Żyli trochę u jego mamy, trochę u jej. No i bardzo chcieli mieć drugie dziecko. Marzyło im się spokojne, normalne życie. Bo ostatnimi laty nie było spokojnie. Długi spłacali. Komornik wszedł na pensję Tomka. 1020 zł pobierał. To był dług sprzed lat. Zanim się pobrali. Tomek wziął na operację oczu dla niej i na wesele. Trzy razy już ten dług w odsetkach spłacili, a on wciąż był. Pamięta, że nieraz Tomek siedział i płakał z bezsilności. A gdy ona się rozklejała, pocieszał: Damy sobie radę, najważniejsze, że mamy Weronikę, siebie i zdrowie.

Z powodu kłopotów finansowych Tomek brał każdą dodatkową służbę. Nawet gdy był chory, nawet kiedy brał antybiotyki. Często było tak, że wracał z pracy o 8.00 rano, poprzytulał się z córką, o godzinie 10 zasnął, a na 14.00 znów musiał być w pracy.
- Co ja teraz z tego mam, że go ostatnio wcale nie widziałam - serce Kasi krzyczy. - A poza tym on naprawdę lubił swoją pracę. Angażował się, miał dobre wyniki, dostawał nagrody. Teraz też miał dostać. Na Boże Narodzenie. A oni go tak potraktowali. Niegodnie...

I O JUSTYNIE

Wymarzyła sobie ten zawód. Od dziecka chciała być policjantką. Może dlatego, że w rodzinie było trochę policjantów. Nie wiadomo. Po prostu mundur ją fascynował. Pierwszy raz chciała iść do Policji po maturze.
- A myśmy się wtedy nie zgodzili. Baliśmy się o nią - wspomina ojciec, Henryk Zawadka.

Poszła na studia, na marketing. Uczyła się, pracowała. A po pięciu latach znów zaczęła mówić o Policji. I robiła wszystko, żeby policjantką zostać. Nic innego jej nie pasowało.

Uparła się. Przed naborem cały czas ćwiczyła. Przygotowywała się. Rowerek, siłownia. Nie umiała pływać, ale zapisała się na basen i zawzięcie w wodzie walczyła. Aż się nauczyła. Była tak wysportowana, że niejeden mężczyzna jej pozazdrościł.

Mimo to taka kurka była, niewiele jadła.
- Kurka. Taka była - wspomina wujek Stanisław.
- Taką ją zapamiętamy - zgadzają się wszyscy, którzy zebrali się u Zawadków w czwartek, 7 grudnia. Następnego ranka mieli do domu przywieźć ciało.

W szkole policyjnej była rok. Któregoś dnia poprosiła siostrę, żeby jej w górach kupiła prawdziwe wełniane skarpetki. Takie, które by pięt nie obcierały, bo zdarte miała do krwi. Potem jej się takie zgrubienia porobiły. Ale nie narzekała. Więcej nad tymi jej stopami mama płakała. Justyna była twarda. Mocna. Konsekwentna. I uparta.
- Nawet teraz z tym mieszkaniem. Postanowiła, że trzeba kupić. I dobrze. Mieliśmy z nią to mieszkanie oglądać. We wtorek, wtedy, kiedy ją znaleźli. Boże, ona zawsze uśmiechnięta była. Pamiętam, jak ją czasem z pociągu na peronie widziałem. Ja na pierwszym, ona na trzecim. - Henryk Zawadka ma łzy w oczach.

Joli, siostrze ciotecznej Justyny, wciąż brzmi w głowie ostatnie zdanie, które tydzień wcześniej usłyszała od dziewczyny: "Jolka, ja nareszcie robię to, co lubię".

ŻYCIE PO GODZINIE 14

- Chcę zobaczyć moje dziecko - ojciec Justyny prosi, żeby pozwolili mu pożegnać córkę. Tam, nad bajorem.
- Muszę tam iść, muszę otworzyć te drzwi - Kasia jest w szoku, Weronika zanosi się płaczem.

Znajomi policjanci i komendanci składają im kondolencje, przekazują wyrazy współczucia. Oni słuchają, ale są nieobecni. Chcą podejść bliżej. Prokurator zabrania.
- Mieliśmy prawo podejść do ciała - Henryk Zawadka jest rozżalony.
- Wstyd, że tacy ludzie. Nie można tak grać na uczuciach ludzkich - dodaje Ania, siostra Justyny.
- Byłam tak zdesperowana, że gdyby mnie nie dopuścił, siłą bym się tam dopchała - mówi Kasia.

Chcieli być blisko w tej ostatniej chwili. I byli gotowi się o to prawo bić. Po awanturze i krzykach prokurator zgodził się na obejrzenie tylko samochodu przez dwie osoby.

Kasia: - Cały czas czuję ten zapach błota, ziemi i bagna.

Henryk Zawadka: - Nie przestało boleć. Widocznie Bozia potrzebowała oficerów tam, na górze.

* * *

Rodziny Justyny i Tomka od samego początku były pod opieką policyjnych psychologów.

Dwa dni po odnalezieniu poloneza z ciałami rodziny poległych dostały od KGP i KSP pierwsze pieniądze, na pogrzeb. Odebrały też rzeczy, które po nich zostały. Zegarek Tomka zatrzymał się o 4.35.

ANNA KRAWCZYŃSKA
zdj. Paweł Chojecki (4), Anna Michejda (2), Andrzej Mitura (1),
archiwum rodzinne

Przeklęte miejsce

Pięć lat temu, dokładnie w tym samym miejscu przy trasie A2 Warszawa - Siedlce, doszło do tragicznego wypadku. Był 2 grudnia 2001 roku. Droga była oblodzona i Hanna B., urzędnik w jednym z ministerstw, straciła panowanie nad samochodem. Toyota corolla, którą prowadziła, stoczyła się do niewielkiego rozlewiska rzeki Kostrzyń. Kobieta zginęła na miejscu.

- To przeklęte miejsce - mówią miejscowi. - Tu bez przerwy dochodzi do kolizji albo wypadków. To bagno niejednego już wciągnęło.

Starsi wspominają, że kiedyś w tym miejscu stała kapliczka. Jak poszerzano drogę, zlikwidowano ją. Ludzie są pewni: - To dlatego te wypadki. Trzeba kapliczkę odbudować.

AK
zdj. Paweł Chojecki

 

[i] [i] [i]
Bziku: Napiłem się wódki ze "SWOIM", kupiłem świeczkę. Zapalcie świeczkę, niech widzą, że jesteśmy razem... Nie myślcie o winnych. TO JEST JEDYNA FORMACJA ZAWODOWA, KTÓRA MA OBOWIĄZEK NARAŻAĆ ŻYCIE.
Kiedy umierają nasi przyjaciele, niech nasze oczy nie będą suche, ale niech także nie stają się morzem.

[i] [i] [i]
buntline: Gen. Bieńkowski zachował się jak na oficera i przełożonego przystało. Zarządził niezwłoczne poszukiwania, którym nadano bardzo znaczną rangę, zdemaskował kłamstwa, mimo że prawda wcale nie była dla Policji korzystna, wyciągnął wnioski, surowe, ale sprawiedliwe. Poszukiwania nadzorował osobiście, zapewnił pomoc i zwyczajne ludzkie podejście PT Rodzinom. W mojej optyce wykazał solidarność zawodową, uważam, że naprawdę okazał się GLINĄ!

[i] [i] [i]
jacho11: Chciałbym dodać szanowni koledzy i koleżanki, że każdy z nas mógł być w takiej sytuacji. Oni wykonywali rozkaz przełożonego. Reszta to otoczka medialna. Wyrazy współczucia dla rodzin.

[i] [i] [i]
GAD: Pożegnaliśmy Tomka. Byli oficjele, byli policjanci, kompania, salwa i deszcz. Jakby niebo płakało. (...) Zachowamy Was Justyno i Tomku w pamięci.

[i] [i] [i]
jenny: Właśnie wróciłam z pogrzebu Justynki, cóż mogę powiedzieć, poza tym że było bardzo "niebiesko". Cześć jej pamięci.

[i] [i] [i]
07pasikonik: Bardzo zrobiło mi się miło na duszy, gdy usłyszałem od 01 KGP, że to są MOI ludzie.

 Dlaczego?

Sierżant Justyna Zawadka i młodszy aspirant Tomasz Twardo - awansowani pośmiertnie. Komisariat na warszawskim Dworcu Centralnym był ich pierwszym miejscem pracy w Policji. I ostatnim.

Nie zginęli w walce z uzbrojonymi bandytami ani pod kołami pociągu. Pochłonęło ich bagno przy drodze między Warszawą a Siedlcami. Nie sięga tam rejon kolejowego komisariatu.

Co tam robili? Strzegli porządku i bezpieczeństwa? Nie - odwozili do domu dyrektora z MSWiA po imprezie andrzejkowej, na której bawił się w jednym z warszawskich klubów.

Wyjechali polonezem na letnich oponach, bez radiostacji, o GPS nie wspominając. Noc z 1 na 2 grudnia była mroźna, droga śliska. Dowieźli dyrektora, w powrotnej drodze kupili na stacji benzynowej kanapkę i napój. I ślad po nich zaginął.

KTO ICH TAM WYSŁAŁ?

3-letnia Weronika Twardo w czasie mszy żałobnej dreptała między trumną, wieńcami i policjantami. Zaglądała im w twarze. Szukała taty...

Poszukiwania, wyjaśnianie okoliczności - to zaczęło się już w sobotę 2 grudnia. Policja nie ukrywała, że zaginieni odwozili urzędnika. "Zadanie zlecił im jeden z dyrektorów MSWiA" - informowała Polska Agencja Prasowa za "źródłami zbliżonymi do sprawy".

 

W niedzielę 3 grudnia w poszukiwania zaginionych zaangażowano setki policjantów i śmigłowce. Marek Bieńkowski, komendant główny Policji, polecił wszcząć postępowanie wyjaśniające, dlaczego dwójka warszawskich policjantów pojechała do Siedlec, zawiadomił też o sprawie prokuraturę. Odwołał komendanta komisariatu kolejowego kom. Waldemara Płońskiego. Media donosiły, że dyrektor Tomasz Serafin jest w Rumunii. Tymczasem całą noc był przesłuchiwany w KGP.

 

W poniedziałek 4 grudnia 2000 policjantów przeczesywało lasy na wschód od Warszawy. Komisarz Płoński przyszedł na Centralny po swoje rzeczy. Niedawni podwładni zebrali się w świetlicy, żeby go pożegnać. Nie miał siły. Bez słowa wyszedł z kartonowym pudłem.

 

Nikt już nie miał wątpliwości, że załoga radiowozu została wykorzystana do celów prywatnych dyrektora MSWiA. Nie wyrzucono go jednak z pracy. Sam podał się do dymisji.

KTO ZA TO ODPOWIE?

We wtorek 5 grudnia rano rozpoczęła się akcja w Jagodnem niedaleko Siedlec. Z bagna wystawało koło. Potem nurkowie wydobyli tablicę rejestracyjną poszukiwanego poloneza.

O 14.21 wydobyto samochód z ciałami dwójki policjantów.

O 14.35 na Internetowym Forum Policyjnym pojawił się apel jednego z moderatorów: "Zapalajcie świeczki, ale każdy komentarz usunę - tylko świeczki".

W sobotę 9 grudnia w Garwolinie pochowano Justynę Zawadkę. We wtorek 12 grudnia w Warszawie Tomasza Twardo.

W Policji, do której z MSWiA wrócił Tomasz Serafin, natychmiast go zawieszono i wszczęto postępowanie dyscyplinarne. Nadkomisarz Serafin złożył raport o zwolnienie ze służby. Komendant Bieńkowski nie przyjął go, bo uznał, że postępowanie dyscyplinarne musi trwać.

Prokurator czyni swoją powinność wobec Waldemara Płońskiego, któremu za przekroczenie uprawnień grozi kara do pięciu lat więzienia.

- Możesz być najlepszy, ale kiedy powinie ci się noga, nie dostaniesz drugiej szansy - mówi jeden z warszawskich policjantów.

Justyna i Tomek szansy nie mieli. Ich śmierć jest dowodem na to, że władzy czasem brakuje pokory. I że władza wcale nie musi mieć twarzy dyktatora. Może mieć postać sympatycznego byłego kolegi, przejściowo dyrektora.

IRENA FEDOROWICZ
zdj. Anna Michejda i Andrzej  Mitura

Komisarz Waldemar Płoński, były komendant komisariatu kolejowego:
- Popełniłem życiowy błąd. Chciałem pomóc koledze, a stała się tragedia. Ponoszę za to moralną odpowiedzialność. To zawsze pozostanie w moim sumieniu. Jest mi przykro i gdybym mógł podjąć jeszcze raz decyzję, nie zgodziłbym się na odwiezienie Tomka. Bóg jeden raczy wiedzieć, czemu wtedy się zgodziłem. Co ja teraz mogę powiedzieć?

Nadkomisarz Tomasz Serafin, były dyrektor MSWiA:
- Szczerze współczuję rodzinom Justyny i Tomka. Tego tragicznego wypadku nikt nie mógł przewidzieć. Dziś każdy z nas musi nauczyć się żyć od nowa. Żyć ze świadomością tego, co się wydarzyło.
NSZZP KSP udostępnił konto,
na które można wpłacać pieniądze
na wsparcie rodzin Justyny i Tomka:
46 2130 0004 2001 0169 7804 0001
z dopiskiem "Justyna i Tomek"
Zarząd Wojewódzki NSZZ Policjantów Komendy
Stołecznej Policji ul. Nowolipie 2
00-150 Warszawa

 

Czekamy na listy, artykuły, wypowiedzi (gazeta.listy@policja.gov.pl). Najciekawsze z nich zamieścimy na naszych łamach.

Archiwalne wydania POLICJA 997 w postaci plików PDF, można pobrać z archiwum strony.